Rzeczywistość tego kraju jest o 180 stopni inna od tego, co dzieje się dziś w Polsce. Urugwajczycy nie wścibiają nosa w cudze sprawy i łóżka. Już dawno temu radykalnie odseparowali Kościół od państwa, a w XXI wieku stali się liderem liberalnych reform - zezwolili parom jednopłciowym na adopcję dzieci, jako pierwsi na świecie całkowicie zalegalizowali uprawę i spożycie marihuany. Twarzą tych zmian był José Mujica, "najbiedniejszy przywódca świata", który do pracy jeździł niebieskim garbusem, a urząd objął w wieku 85 lat.
Urugwaj ma niewiele więcej mieszkańców niż Madryt. Na każdego z nich przypadają za to ponad trzy sztuki bydła. Ukształtowanie terenu jest nizinne, krajobraz dość monotonny. Próżno tu szukać emocji, które co rusz wstrząsają polityką wielkich sąsiadów, czyli Brazylią i Argentyną. Sami Urugwajczycy lubią nazywać swoją ojczyznę "paisito", co można przetłumaczyć jako "kraik".
W 2013 roku "kraik" trafił na czołówki światowych mediów. Brytyjski "The Economist" zachwalał "przełomowe reformy, które mogą ulepszyć nie tylko jeden naród, ale - jeśli będą naśladowane - przynieść korzyść całemu światu", a amerykański portal Buzzfeed wymieniał "21 powodów, dla których w 2014 roku należy się przenieść do Urugwaju". Wspominał o "jednym z najlepiej strzeżonych sekretów Ameryki Łacińskiej", czyli urugwajskich plażach, ale także o legalnej aborcji, świeckiej edukacji czy małżeństwach równościowych.
Wizerunek stabilnego i nowoczesnego kraju to w dużej mierze zasługa José Mujiki, rządzącego w latach 2010-2015, którego zagraniczne media lubiły określać mianem "najbiedniejszego prezydenta świata". Nie przeniósł się bowiem ze swojej farmy pod Montevideo, do pracy jeździł garbusem, a 90 procent pensji przeznaczał na cele charytatywne. To za jego czasów przeprowadzono sztandarową reformę: całkowicie zalegalizowano uprawę i spożycie marihuany. Choć Mujicę zastąpił w 2015 roku Tabare Vazquez, Urugwaj wciąż nie boi się postępowych reform - w październiku wprowadzono przełomowe prawo dotyczące ułatwień dla osób transpłciowych.
"Do Urugwaju przyjechaliśmy zajarać dżointa. A kiedy już się po nim ocknęliśmy, zaczęło do nas docierać, w jak nieszablonowym miejscu jesteśmy. W kraju, który nie pasuje do Ameryki Łacińskiej, jaką znamy" - piszą w swojej książce "Wyhoduj sobie wolność" Maria Hawranek i Szymon Opryszek, a w rozmowie z Magazynem TVN24 wyjaśniają, dlaczego o Urugwaju warto czytać.
Maria Hawranek: Tak się złożyło, że rzeczywistość polityczno-społeczna Urugwaju jest o 180 stopni inna od tego, co dzieje się dziś w Polsce. Ludzie żyją tam inaczej. Urugwajczycy nie wścibiają nosa w cudze sprawy i łóżka. Nawet jeśli coś im się nie podoba - bo nie jest tak, że wszyscy bezkrytycznie akceptują liberalne reformy - to się z tym nie obnoszą. A Urugwaj jako państwo uważa, że dorośli ludzie są w stanie mądrze o sobie decydować. W związku z tym nie trzeba na przykład podejmować decyzji za kobietę, czy powinna dokonać aborcji czy nie, tylko należy dać jej możliwość, żeby zrobiła to w sposób bezpieczny.
Taka postawa Urugwajczyków fascynowała nas przy wielu tematach, nad którymi pracowaliśmy. W książce opisujemy między innymi historię homorodziny – Rubena i Mario, którzy ponad 20 lat temu adoptowali syna. Jadąc do miasteczka, w którym żyli, spodziewaliśmy się, że usłyszymy o tym, jak było im trudno, o presji, którą czuli. A to w ogóle nie była opowieść o tym. Owszem, ludzie z zaintrygowaniem patrzyli, co też tym "pedałkom" wyrośnie, Ruben i Mario czuli się nieco egzaminowani, ale nikt nie wytykał ich palcami.
Magazyn TVN24: Kiedy zdecydowaliście, że zamiast jednego reportażu powstanie o tym kraju cała książka?
Szymon Opryszek: Na początku napisaliśmy reportaż o legalizacji upraw marihuany. Po kilku tygodniach pobytu w Urugwaju zobaczyliśmy jednak, że takich rewolucyjnych, liberalnych reform jest bardzo dużo. I postanowiliśmy napisać książkę, która będzie mówiła o takim "nowym wspaniałym świecie". W cudzysłowie, bo on znowu taki wspaniały, jak mogłoby się wydawać, nie jest. Wszystkie te reformy związane są w pewien sposób z wolnością, postanowiliśmy więc opowiedzieć o rożnych jej przejawach. Mam wrażenie, że Urugwaj staje się takim lustrem, w którym my, Polacy, możemy się przejrzeć i zobaczyć, co moglibyśmy zmienić. A może wcale nie musimy – tego nie wiem.
Skąd wzięła się wyjątkowość Urugwaju?
Maria Hawranek: Urugwaj jest najpóźniejszą kolonią na kontynencie, co przełożyło się na to, że ani kolonialne instytucje państwowe, ani Kościół nie zdążyły tam głęboko zapuścić korzeni. Kluczowym dla historii tego kraju politykiem był prezydent José Batlle y Ordonez. Stworzył sposób myślenia o państwowości, który funkcjonuje do dziś.
To polityk, który słowo "Bóg" pisał małą literą, wyrzucił krzyże ze szkół i szpitali, zezwolił kobietom na studiowanie na uniwersytecie, pozwolił im rozwodzić się z ich woli, co wywołało skandal. Uważał, że należy drastycznie rozdzielić sprawy duchowe od państwowych. Zakazał uczestniczenia politykom jako reprezentantom państwa w nabożeństwach wszelkiego rodzaju – u nas to wciąż nie do pomyślenia. To wszystko działo się 100 lat temu. Pewnie dlatego dziś nikt przy rozważaniu kwestii politycznych nie myśli w kategoriach religii, grzechu, moralności.
Jak Urugwajczycy patrzą na swoją odmienność na tle reszty kontynentu?
Szymon Opryszek: Z jednej strony są dumni z niektórych reform, bo rzeczywiście są rewolucyjne. Ale widzą też niedociągnięcia. Bardzo dużo osób mówiło nam o przerośniętej biurokracji, o tym, że na przykład regulacja upraw marihuany przeciągała się kilka lat. A chyba najlepszym tego symbolem jest były prezydent José Mujica, autentyczny idealista, który żyje tak, jak mówi, a mówi tak charyzmatycznie, że porywa tłumy. Jednocześnie zaś jako prezydent zawiódł nawet swoich wyborców. Nie wszystkie plany udało mu się zrealizować i sam przyznaje, że jego prezydentura nie była najlepsza.
Spotkanie z Mujicą to klamra, która spina waszą książkę. Gdy oficjalne drogi dotarcia do byłego prezydenta zawiodły, postanowiliście bez zapowiedzi pojechać na jego farmę. Jakie wrażenie na was zrobił?
Maria Hawranek: Byliśmy bardzo przejęci tym spotkaniem. Mimo że obejrzeliśmy chyba wszystkie jego wystąpienia i tak zaskoczył nas tym, jak bardzo jest bezpośredni. Kiedy tylko usiedliśmy, zaczął nas klepać po kolanie, jakbyśmy znali się dwadzieścia lat. Oficjalne drogi nas do niego nie doprowadziły, więc wynajęliśmy samochód i po prostu przyjechaliśmy na jego farmę pod Montevideo. Przyjął nas tak, jak stał; ubrany, jakby przed chwilą skończył przekopywać ogródek. I tak sobie rozmawialiśmy o tym, co znaczy wolność, czym jest szczęście, jak powinniśmy zorganizować dzisiejszy świat. Taka filozoficzna rozmowa…
Szymon Opryszek: … w kontenerze, w którym mieszkał strażnik jego farmy. Był to chyba nasz pierwszy wywiad w kontenerze i to z taką osobą! Takie rzeczy w ogóle nie mają dla Mujiki znaczenia.
Za czasów rządów Mujiki Urugwaj stał się pierwszym krajem na świecie, w którym w pełni zalegalizowano konopie indyjskie. Uregulowane jest wszystko: od upraw, przez posiadanie, po sprzedaż i spożycie. Każdy pełnoletni obywatel, który się zarejestruje, może hodować sześć roślin. Rewolucyjne przepisy uchwalono w 2013 roku. Jak z perspektywy czasu oceniacie ten krok? Widzicie jakieś ciemne strony?
Maria Hawranek: Po rozmowie z Raquel Peyraube, doktor psychiatrii, toksykolożką i jedną z głównych doradczyń urugwajskiego rządu w sprawie legalizacji konopi, nie widzę ciemnych stron tego rozwiązania. Przyzwyczailiśmy się demonizować narkotyki, a wiele osób myśli, że jeśli "zioło" zostanie zalegalizowane, to wszyscy będą chodzić upaleni. Ale zastanówmy się chwilę: mieszkamy w kraju, w którym możemy kupić alkohol 24 godziny na dobę. Owszem, sporo ludzi chodzi pijanych, pewnie za dużo, ale jednak nie wszyscy i nie ciągle.
Urugwaj wyszedł z założenia, że ludzie i tak konsumują kanabis, a jednocześnie wyliczono, że czarny rynek w tym kraju – który ma stosunkowo niewielki problem z kartelami – w 80 procentach czerpie zyski właśnie z "zioła", czyli stosunkowo niegroźnej substancji. W związku z tym bardziej mu zaszkodzimy, jeśli zamiast prób przechwycenia jakiejś ilości raz na jakiś czas, zabierzemy mu lwią część dochodów. Jeśli się nad tym zastanowić, to jedyna słuszna droga.
Mamy za sobą sto lat prohibicji i walki z narkotykami, a konsumpcja na całym świecie wcale nie maleje, więc to po prostu nie działa. A skoro nie działa, to nawet jeśli nie jesteśmy zbyt wielkimi fanami legalizacji substancji psychoaktywnych, powinniśmy przyjąć do wiadomości, że taka jest rzeczywistość i jakoś musimy sobie z nią poradzić. Jeśli chcemy, żeby nasze dzieci nie brały narkotyków, to po prostu opowiadajmy im o tym, dlaczego nie powinny tego robić na przykład przed 18. rokiem życia albo uczmy, jak je stosować, żeby nie robić sobie krzywdy.
Jeśli chodzi o narkotyki, to politycy na całym świecie stosują taką "politykę domową": nie chciałbym, żeby mój syn czy córka palili "zioło", więc na wszelki wypadek zakażmy tej substancji. A że dzieje się to i tak? No to trudno.
Szymon Opryszek: Należy podkreślić, że legalizacja marihuany w Urugwaju nie oznacza zachęcania do jej używania. W przeciwieństwie do na przykład stanu Kolorado w USA nie ma tam żadnych reklam czy "happy hours" związanych z marihuaną. Jest zalegalizowana, ale nikt o niej nie mówi. Można ją kupić w aptekach, ale trzeba się zarejestrować, a więc przejść przez pewną biurokratyczną procedurę. Jest dla każdego, ale trzeba tego chcieć i podjąć decyzję: potrzebuję marihuany leczniczej albo chcę zapalić sobie marihuanę rekreacyjnie. To decyzja dorosłej jednostki.
W 2008 roku Urugwaj zalegalizował związki partnerskie, a w 2009 pozwolił parom jednopłciowym pozostającym w związku przez minimum cztery lata adoptować dzieci. Stał się pierwszym krajem w Ameryce Łacińskiej, który wprowadził takie rozwiązanie. Patrząc na ten region, można jednak czasem odnieść wrażenie, że rzeczywistość nie zawsze nadąża za liberalnymi przepisami. Zdarzają się ataki na osoby LGBT czy dyskryminacja w codziennym życiu. Czy w Urugwaju jest podobnie?
Maria Hawranek: Zależy gdzie. Na pewno takie przypadki się zdarzają. Staraliśmy się to w naszej książce wyważyć. Z jednej strony mamy budującą opowieść o Mario i Rubenie, którzy od dwudziestu lat z powodzeniem wychowują dziecko. Ale z drugiej strony, według badań socjologicznych wciąż jest tak, iż ponad połowa nastolatków, którzy identyfikują się z nieheteronormatywną orientacją seksualną, czuje się dyskryminowana. To nie jest tak, że wszyscy w Urugwaju są już tacy dojrzali. Pewnie w interiorze, który jest bardziej konserwatywny, taka dyskryminacja zdarza się częściej.
Szymon Opryszek: Pytanie, jak tę tolerancję budować. Urugwaj przynajmniej zaczął, podobnie jak Meksyk czy Kolumbia. My jesteśmy od tego daleko, a tolerancja jest znikoma. Myślę, że lepiej wprowadzać reformy, które być może wyprzedzają nieco rzeczywistość i próbować je gonić niż nic nie robić i narzekać na brak tolerancji.
Urugwaj odseparował Kościół od państwa w 1917 roku, a Urugwajczycy są wyjątkowo przywiązani do zasady laickości. W książce opisujecie jednak historię Elizabeth Cardarello, byłej dyrektorki jednego z liceów w Montevideo, która każe zadać pytanie, czy dążenie do świeckości nie przerodziło się czasem w walkę z religią.
Szymon Opryszek: W 2012 roku Elizabeth została wyrzucona ze szkoły, w której pracowała, a jednym z powodów było to, że wspominała uczniom podczas lekcji o Bogu. Podobno, bo ona tego nie potwierdza. W Urugwaju jest to zakazane i dotyczy zarówno nauczycieli, jak i polityków czy przedstawicieli instytucji publicznych.
Maria Hawranek: O ile Urugwajczycy uświadomili sobie, że różnorodność, etniczna, kulturowa czy seksualna jest wartością, to z tożsamością religijną mają problem, najchętniej schowaliby ją pod dywan. To jest rzecz, o której się nie mówi, a w zasadzie dlaczego nie? Powinno być tak, że każdy z nas może otwarcie manifestować swoją przynależność do danej religii, nie narzucając oczywiście swojej prawdy innym. Oni się trochę zagalopowali.
W 1987 roku, kiedy po wizycie Jana Pawła II w Montevideo chciano zostawić 30-metrowy krzyż jako pamiątkę historycznego wydarzenia, rozpętała się burza. Wszyscy o tym debatowali: obie izby parlamentu, media, każdy był pytany o opinię, zrobiła się straszna jatka. Ostatecznie krzyż został, ale w takim miejscu, że nie można do niego podejść i się pomodlić. A to jeszcze nie jest najbardziej drastyczny przykład. Przesadą wydało nam się użycie religii jako pretekstu, żeby wyrzucić dyrektorkę ze szkoły. Podobnie jak sytuacja, kiedy dziecko chce rozdać swoim kolegom z klasy pamiątkowe obrazki po komunii świętej, a nauczycielka mówi, że nie powinno tego robić, bo w ten sposób narusza zasadę świeckości. Wydaje mi się, że Urugwajczycy są trochę za bardzo usztywnieni w tej kwestii.
Szymon Opryszek: Ale zarazem mówią, że każdy może wyznawać, co chce, tylko jest to prywatna sprawa – osobiście się z takim poglądem zgadzam. Trzeba natomiast przyznać, że jeśli chodzi o egzekwowanie przepisów, są dosyć drastyczni i czasem popadają w skrajność.
W 2014 roku o Urugwaju stało się głośno na całym świecie: mały południowoamerykański kraj zdecydował się przyjąć syryjskich uchodźców. Zostali powitani bardzo ciepło, jednak po jakimś czasie okazało się, że życie w nowym kraju nie wszystkim przypadło do gustu. O Urugwaju znów pisały światowe media, tym razem jednak z powodu protestu Syryjczyków, którzy rozstawili namioty na głównym placu Montevideo i mówili, że chcą wyjechać. Co poszło nie tak?
Maria Hawranek: Syryjscy uchodźcy stali się bohaterami pewnego rodzaju Big Brothera, choć nikt ich nie pytał o zgodę. Urugwajczycy przyjęli ich wspaniale, z napisami po arabsku na lotnisku, dużym ciepłem i braterstwem. To też jest kraj imigrantów, więc bardzo się z Syryjczykami solidaryzowali na takim ludzkim poziomie. Rok później Syryjczycy zaczęli protestować, że nie chcą w Urugwaju mieszkać. To sprawiło, że znów stali się bardzo obecni w mediach, każdy się wypowiadał na ich temat. Teraz już nie są chętni, żeby rozmawiać z prasą, mają dość.
Przed wyjazdem pokazano im nierzeczywisty obraz Urugwaju. Urugwajczycy tak strasznie się cieszyli, że przyjadą do nich syryjscy uchodźcy, że nie zdążyli przygotować odpowiedniego programu. Sami są krajem imigrantów, ale nie mają doświadczenia w przyjmowaniu uchodźców, a to trochę inna historia. Syryjczykom pokazano więc filmik z obrazkami z Punta del Este, największego, luksusowego kurortu. Wiadomo, że jeśli się ma wygórowane oczekiwania, to potem łatwo się rozczarować.
Poza tym Syryjczycy byli oswojeni z dramatyczną przemocą wojenną, ale nie byli przyzwyczajeni na przykład do tego, że ktoś mieszka na ulicy. Mieli więc poczucie, że znaleźli się w kraju, który sam ma problemy społeczne i zaczęli się zastanawiać: gdzie oni nas zaprosili? Do tego wszystkiego społeczność muzułmańska w Urugwaju jest mikroskopijna, więc na przykład pracownicami socjalnymi, które przychodziły do rodzin, były młode kobiety. Wkurzały się, że ojcowie rodzin nie chcą z nimi rozmawiać. Gdyby przygotowano się trochę lepiej, to może do rodzin skierowano by mężczyzn – i nie chodzi tutaj o seksizm, tylko o to, żeby znaleźć łącznika, który łatwiej zbudowałby pomosty między tymi kulturami.
Mam jednak wrażenie, że ten program i tak zadziałał. Uratowano osoby z dramatycznej sytuacji. Dostały nowe życie, choć może nie takie, o jakim marzyły. Kiedy rozmawia się z kobietami czy dziećmi, to one nie chcą wracać do Syrii, nawet jeśli będzie tam już pokój. Szczególnie młode dziewczyny wiedzą, że w Urugwaju czeka je jednak lepsza przyszłość, większa wolność; że będą mogły być kimś więcej niż tylko żonami swoich mężów.
Pilar Uriarte, antropolożka i specjalistka od migracji, powiedziała nam, że Urugwajczycy poszli tutaj w logikę związku miłosnego: ja cię kocham, wszystko ci daję, a ty mnie odrzucasz, jesteś niewdzięczny. A niby dlaczego musi tak być? Przecież nawet kiedy ktoś daje ci prezent, to niekoniecznie musi się spodobać.
Urugwaj ma w swojej historii mroczny rozdział, czyli dyktaturę z lat 1973-1985. Jak wyglądał ten czas?
Szymon Opryszek: Poznaliśmy Urugwajczyka Nicolasa Hintza, który mieszka przy granicy z Czechami, jest mężem Polki, wychowują trójkę dzieci. Opowiedział nam, że pamięta z dzieciństwa scenę, jak mama z dziadkiem ścinają drzewo w ogródku. On ma zaledwie kilka lat, przygląda się, co robią. I nagle widzi, jak bardzo są skonsternowani, bo okazuje się, że drzewo ma niebieskie słoje. Dopiero po latach dowiedział się, że pod tym drzewem dziadek, który był komunistą, zakopał maszynę do pisania, na której tworzone były ulotki kolportowane na początku dyktatury.
To był w Urugwaju trudny czas, ale jednocześnie wydaje nam się, że jednak mniej dramatyczny niż w krajach sąsiednich. Dyktatura trwała 12 lat. José Mujica spędził na przykład cały ten czas w więzieniu, jego żona również. Więc dla niektórych osób na pewno był to koszmar. Ale jeśli chodzi o społeczeństwo, to Urugwajczycy zostali stosunkowo oszczędzeni. To mały kraj, w którym wszyscy się znają albo być może znają kogoś, kto zna jeszcze kogoś innego. To działa jak amortyzator. Pewnie trudniej jest torturować albo zabić kogoś, kto może być przyjacielem twojej koleżanki czy znajomym kuzynki. Wszyscy mogą być jakoś połączeni. Dzięki temu jest większa kontrola społeczna.
Ciekawy, zwłaszcza z naszego punktu widzenia, wydaje się w Urugwaju brak chęci rozliczenia z przeszłością.
Szymon Opryszek: Ten rozdział został zamknięty polityką grubej kreski. Bardzo rzadko się do tego wraca w debacie publicznej, w przeciwieństwie na przykład do Polski. Taka też była umowa społeczna. Każdy zrobił coś złego, bo przecież tupamaros, partyzantka miejska, również nie byli bez winy. Więc skoro każdy zrobił coś złego, to postanowiono: zamknijmy to, rozgrzeszmy się i idźmy dalej. To odróżnia politykę urugwajską choćby od argentyńskiej.
Maria Hawranek: Wynika to też chyba z tego, że za urugwajską dyktaturą nie stała żadna ideologia. To nie jest tak, że istnieje jakaś część społeczeństwa, która ma sentyment za tym czasem albo czuła się związana z przywódcami tej dyktatury. To okropny rozdział w historii, ale zamknięty.
Na początku października urugwajski dziennik "El Pais" opublikował artykuł zatytułowany "Urugwaj, najbardziej nieszczęśliwy kraj regionu". Opisano w nim badania, w których 41 procent ankietowanych Urugwajczyków stwierdziło, że nie czują się szczęśliwi. Z czego to może wynikać?
Szymon Opryszek: Może z ostatnich niepowodzeń reprezentacji. Urugwajczycy są zakochani w piłce nożnej, a ostatnio nie wiodło się im najlepiej.
Maria Hawranek: A mówiąc poważnie, dla części osób powody mogą być prozaiczne. Na przykład trudno się w Urugwaju utrzymać.
Szymon Opryszek: To bardzo drogi kraj, o wiele droższy niż Polska, a zarobki są takie jak u nas. To może być na dłuższą metę frustrujące. Urugwaj jest najrówniejszym krajem Ameryki Łacińskiej, ale to nie znaczy, że klasie średniej żyje się lekko. Nie pomaga też na pewno nizinny teren, monotonny krajobraz.
Co w Urugwaju podoba się wam najbardziej?
Maria Hawranek: Mnie podoba się to, że Urugwajczykom obcy jest ostracyzm społeczny. Nie mają manii, że trzeba wypowiedzieć się na każdy temat dotyczący sąsiada czy kolegi, a najlepiej dać mu do zrozumienia, że się myli.
To są czasem drobne rzeczy - nie wyobrażam sobie na przykład, żeby w Urugwaju ktoś zwrócił ci uwagę, że twoje dziecko nie ma czapki. Nikt też nie będzie się wtrącać, w jaki sposób prowadzisz swoją rodzinę, jakie wartości wyznajesz. Pewnie w domu jest tak, że żona mówi do męża: słuchaj, te pedały obok, to jest jakiś skandal. Ale nie przekłada się to na ostracyzm, gnębienie.
Jedną z bohaterek naszej książki jest Fabiana, transseksualna mama z miasteczka w interiorze. Tu już nastawieni byliśmy naprawdę sceptycznie, myśleliśmy: ktoś kiedyś musiał jej przywalić. No, ale nie. Oczywiście, kiedyś, w przeszłości tak, ale nie jako mamie, dorosłej kobiecie. W jej środowisku dyskryminowały ją przez jakiś czas dwie osoby, ale to niewiele jak na całą społeczność.
Szymon Opryszek: Podoba mi się, że Urugwajczycy są skromni i nikt się tam nie wywyższa. Dotyczy to zarówno byłych czy aktualnych prezydentów, jak i piłkarzy, którzy są światowymi gwiazdami, a potrafią wsiąść w autobus i jechać pięć godzin z Montevideo do Salto. Nie ma tam postawy: jestem bogaty, więc teraz wam pokażę, jak dużo mam.
Czy w Urugwaju nauczyliście się czegoś o wolności?
Maria Hawranek: Dużo. Największe wrażenie zrobiła na nas rozmowa z byłym prezydentem José Mujicą, który powiedział, że w życiu nie kupujemy przedmiotów za pieniądze, tylko za czas naszego życia, który poświęciliśmy, żeby te pieniądze zdobyć. Czyli tak czy siak płacimy za wszystko naszym czasem. Już wcześniej mieliśmy skromne aspiracje, jeśli chodzi o to, co w życiu chcemy mieć. Nie chcieliśmy się skupiać na posiadaniu rzeczy, a raczej na doświadczeniach, ale po tej rozmowie utwierdziliśmy się w tym przekonaniu i jeszcze bardziej staramy się ograniczać nasze potrzeby. Zanim coś kupimy, pytamy się, czy na pewno tego potrzebujemy i dlaczego.
Szymon Opryszek (ur. 1987) - absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z "Dużym Formatem", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Podróżami".
Maria Hawranek (ur. 1987) - absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje na łamach m.in. "Wysokich Obcasów", "Dużego Formatu", "National Geographic".
Książka "Wyhoduj sobie wolność" ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.