Mauli Dhan przez całe życie wspinał się na wysokie pionowe klify, by z narażeniem życia zdobywać niezwykły miód wytwarzany przez olbrzymie pszczoły. Miód ten od wieków owiany jest legendą i bije w bogatych azjatyckich państwach rekordy cenowe. Ale Dhan jest jednym z ostatnich, który zajmuje się tą wymierającą profesją – wkrótce w Himalajach może nie być już żadnego "łowcy miodu".
57-letni Mauli Dhan mieszka w niewielkiej nepalskiej wiosce w dolinie rzeki Hongu, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej od Mount Everestu. Od ponad 40 lat w wysokich Himalajach zdobywa słodki surowiec produkowany przez dzikie pszczoły – jest jednym z ostatnich "łowców miodu".
Polska nazwa jego fachu – bartnik – niezbyt do niego pasuje. Mauli wyróżnia się nie tylko tym, że surowiec musi zdobywać podczas skrajnie niebezpiecznych wspinaczek na himalajskie klify. Miód, po który idzie, jest także jedną z najrzadszych i najtrudniej dostępnych jego odmian. Nazywa się go szalonym.
"Szalony miód" spod Mount Everestu
Produkują go w Himalajach największe pszczoły miodne na świecie – pszczoły skaliste. Ich gniazda, w przeciwieństwie do tych budowanych choćby przez polskie pszczoły, nie są ukryte w dziuplach. Jest to zwykle duży, pojedynczy plaster, przytwierdzony na znacznej wysokości do pionowej skalistej ściany i broniony przez tysiące olbrzymich owadów.
Aby zdobyć z niego miód, konieczne jest więc nie tylko poradzenie sobie z broniącym gniazda rojem wściekle żądlących pszczół, ale na dodatek wspięcie się w takich warunkach wysoko na skalną ścianę. Dhan, podobnie jak inni himalajscy "łowcy miodu", używa do tego jedynie prostej drabiny sznurowej z bambusa. Aby dotrzeć do gniazda po jej chwiejnej konstrukcji, wspiąć się trzeba nierzadko ponad 100 metrów w górę. Wszystko to wśród atakujących pszczół i w chmurze dymu z tlącej się trawy, pomocnej w zdezorientowaniu owadów.
Pszczoły skaliste wytwarzają różne rodzaje miodu w zależności od pory roku. Najcenniejszy jest ten wiosenny, zwany czerwonym lub właśnie szalonym. Owady zbierają pyłek do jego produkcji z kwiatów roślin rosnących na dużych wysokościach, od 3 do 4 tysięcy metrów nad poziomem morza, a swoją nazwę zawdzięcza niezwykłym, rzadko spotykanym właściwościom.
Lek, używka, trucizna
Tajemnica "szalonego miodu" tkwi w nektarze roślin, z którego powstaje. Zbierany wiosną nektar różanecznika (inaczej rododendrona) zawiera grajanotoksynę, substancję silnie działającą na ośrodkowy układ nerwowy. Miód zawierający tę toksynę od tysięcy lat uważany za lek na zaburzenia seksualne, a także cukrzycę, współcześnie stał się poszukiwaną używką. Ma on nie tylko rozluźniać, ale też wzmagać wrażliwość układu nerwowego oraz mieć właściwości halucynogenne. Dzięki swoim niezwykłym właściwościom stał się znany daleko poza granicami Nepalu.
Grajanotoksyna jest jednocześnie dla człowieka trująca i – w zależności od stężenia – może powodować poważne efekty uboczne: mdłości, zawroty głowy, zaburzenia rytmu serca i niebezpieczne zmniejszenie ciśnienia krwi. Jak każda używka "szalony miód" może być bardzo niebezpieczny.
Mimo ryzyka stał się jednak tak cenny, że przestał być już spożywany lokalnie. Nepalczycy wolą sprzedawać go na eksport – w tak trudno dostępnym miejscu nie ma wielu innych sposobów na zarobienie pieniędzy. Tymczasem obcokrajowcy, zwłaszcza bogaci Azjaci z Japonii, Korei Południowej i Hongkongu, płacą za niego pięcio-, a nawet sześciokrotność ceny zwykłego lokalnego miodu, czyli od kilkuset do nawet tysiąca złotych za kilogram.
Namaszczony przez ducha pszczół
Zdobywanie "szalonego miodu" to w Himalajach stara, przekazywana z pokolenia na pokolenie tradycja.
Mauli Dhan został "łowcą" ponad 40 lat temu. Gdy miał 15 lat, po raz pierwszy towarzyszył w pracy ojcu, który również był "łowcą". Tej nocy, gdy wrócił z nim z pierwszej wyprawy, przyśniła mu się duża biała małpa, która pomogła mu w niebezpiecznej sytuacji. Wioskowa starszyzna poinformowała chłopaka, że małpą tą był duch stojący na straży pszczół. Okazując mu w śnie pomoc, duch ten "namaścił" go na "łowcę miodu" i zapewnił, że będzie go chronił na wysokich klifach, gdzie znajdują się gniazda pszczół. W ten sposób Mauli Dhan został nowym "łowcą".
Dziś jest już jednak jednym z ostatnich przedstawicieli swojej profesji w Nepalu. Młodzi nie chcą zajmować się tą niebezpieczną pracą. Mają raczej nadzieję na ucieczkę z odizolowanej od reszty kraju wioski i chcą szukać szczęścia w dużym mieście.
Starożytna tradycja "łowców miodu" zanika więc wraz z ostatnimi kultywującymi ją jednostkami. Spracowane ręce Mauli Dhana z coraz większym trudem wytrzymują niebezpieczną wspinaczkę do pszczelich gniazd. A na tak dużych wysokościach jeden błąd może oznaczać śmierć na miejscu.
Możliwe, że Mauli Dhan nie będzie więc miał już swoich następców, a tradycja "łowienia miodu" niedługo zaginie. Dla himalajskiej kultury byłaby to niewątpliwa strata, ale lokalni szamani mieliby pewnie wytłumaczenie – widać duch pszczół tak chciał.