W razie niebezpieczeństwa mają stać się żywą tarczą i w każdej chwili być gotowi oddać życie. Ludzie ochraniający najważniejsze osoby w państwie to elita, ale także w tych jednostkach zdarzają się incydenty, a nawet skandale.
4 marca, w czasie przejazdu prezydenckiej kolumny autostradą A4 na terenie woj. opolskiego, w limuzynie przewożącej Andrzeja Dudę uszkodzeniu uległa opona. Zdarzenie wyglądało groźnie, prezydentowi ani żadnej z towarzyszących mu osób nic się jednak nie stało. Po tym incydencie pojawiły się pytania o to, czy polski prezydent jest właściwie chroniony. Biuro Ochrony Rządu stwierdziło, że instrukcje podpisane przez poprzednich szefów BOR "są niezgodne z normami bezpieczeństwa, które przewidział producent pojazdu". Zwolniono też dyrektora zarządu BOR, który odpowiada za transport VIP-ów. Nadal trwa postępowanie prokuratury i policji.
Przy okazji wielu polityków zwracało uwagę na to, że podobna sytuacja z pewnością nigdy nie przydarzyłaby się zachodnim prezydentom lub premierom, którzy uchodzą za chronionych najlepiej na świecie. Czy na pewno?
Każde państwo ma własną formację, która zajmuje się ochroną najważniejszych osób w państwie, a politycy, podejmując się pełnienia najważniejszych funkcji w państwie, są zobowiązani poddać się ściśle wytyczonym wymogom bezpieczeństwa. W przypadku prezydentów czy premierów oznacza to w zasadzie ciągłą obecność agentów. – Jesteś winien krajowi pozostać przy życiu – mawiał były prezydent USA Bill Clinton. Jak dramatyczne są skutki rezygnacji z ochrony, pokazują tragiczne historie premiera Szwecji Olofa Palmego oraz szefowej dyplomacji tego samego kraju Anny Lindh.
Jednak mimo że prezydenci i premierzy są ochraniani przez najlepszych krajowych specjalistów, to i tak zdarzają się wpadki – choć nie tragiczne, to często kompromitujące.
Nocne schadzki, ochroniarz z croissantem
Za ochronę prezydenta Francji Francois Hollande'a odpowiada specjalna jednostka GSPR (Groupe de sécurité de la présidence de la République) złożona z 60 osób. W jej skład wchodzą żandarmi z elitarnej jednostki GIGN oraz policjanci (m.in. antyterroryści z RAID). Eksperci twierdzą, że to właśnie w odwiecznej rywalizacji żandarmerii z policją leży największy problem związany z ochroną francuskiego prezydenta.
Po części odpowiada za to także sam Hollande, na którego od samego początku sprawowania przez niego urzędu anonimowo skarżyli się w mediach ochroniarze. Podobno prezydent argumentował, że chce "normalnej" prezydentury blisko ludzi, nawet kosztem bezpieczeństwa. Na szczyt w Brukseli w 2012 r. – ku przerażeniu ochrony – Hollande pojechał pociągiem, a wrócił samochodem, żądając przy tym, by zatrzymywać się na wszystkich czerwonych światłach.
W 2012 r. ochrona prezydenta Francji zapomniała zabrać broni na szczyt klimatyczny w Brazylii. Brak walizki, która została w Pałacu Elizejskim, mieli sobie uświadomić dopiero na lotnisku w Rio de Janeiro. Media pisały, że ochrona miała bronić prezydenta własnymi rękami, bo w kaburach mieli… atrapy. – Jeśli to będzie dalej się tak odbywało, to idziemy ku katastrofie – mówił anonimowo ochroniarz w rozmowie z "Le Parisien".
Ochrona prezydenta Francji, którego uważa się za jedną z najbardziej narażonych na niebezpieczeństwo osób, zaliczyła wiele wpadek. W maju 2015 r. "Le Monde" pisał o strzałach w Pałacu Elizejskim. Postawiona na nogi ochrona myślała, że to zamach terrorystyczny, ale szybko się okazało, że to jeden z ochroniarzy przez przypadek strzelił z broni służbowej w łazience. Sprawę wyciszono, jednak stała się ona przyczynkiem do dyskusji o stanie ochrony prezydenta Republiki.
– Bezpieczeństwo prezydenta nie jest zapewnione – mówił wówczas anonimowo wysoki rangą przedstawiciel jednostki GSPR. – Jeśli jutro na ulicy dojdzie do strzelaniny, to nie będą w stanie odpowiednio zareagować – dodawał, podkreślając, że w najbliższej ochronie prezydenta oprócz mężczyzny odpowiedzialnego za wystrzał jest także alkoholik i jeszcze inna osoba z problemami psychologicznymi, która miała skonfiskowaną broń.
Największe błędy ochrony? Prezydent Hollande poleciał do Irbilu w Kurdystanie, korzystając z takiej samej obstawy i takiego samego planu ochrony jak w czasie wizyty w Australii. Innym razem fotoreporterzy zrobili zdjęcie prezydentowi na skuterze w środku miasta, kiedy jego ochroniarz trzymał w ręku rogalika. Niemal misją samobójczą określane były odwiedziny Hollande'a w redakcji magazynu "Charlie Hebdo" zaraz po zamachu terrorystycznym. Kontrowersje budziły też częste przypadki korzystania z prywatnych kierowców zamiast osób profesjonalnie przeszkolonych do bardzo szybkiej jazdy i ucieczki.
Rozmówca "Le Monde" wskazywał także na to, że ochrona pozwoliła prezydentowi na nocne wymykanie się z Pałacu Elizejskiego na potajemne schadzki z aktorką Julie Gayet. W końcu Hollande'owi zrobiono zdjęcia. – Był aparat fotograficzny, ale równie dobrze mogła to być broń – twierdziła anonimowo osoba z ochrony prezydenta w rozmowie z francuskimi mediami.
Kolumbijskie prostytutki i skandale w Secret Service
Prezydent Stanów Zjednoczonych uważany jest za jednego z najlepiej strzeżonych przywódców, a ochraniająca prezydenta Secret Service – za światową czołówkę pod względem skuteczności. W rzeczywistości mężczyźni w czarnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych, którzy towarzyszą Barackowi Obamie, to tylko mały wycinek całej formacji. Zatrudniający ponad 5 tys. osób Secret Service zajmuje się głównie działalnością śledczą: przeciwdziałaniem korupcji, oszustwami finansowymi i przestępczością komputerową.
Do formacji ochraniającej prezydenta USA dostają się najlepsi z najlepszych. Warunek konieczny to co najmniej dwuletnie doświadczenie w pionie śledczym. Choć to jedna z najbardziej elitarnych formacji, także i w niej zdarzają się wpadki.
Głośnym echem odbiła się dymisja szefowej Secret Service Julie Pierson w październiku 2014 r. po szeregu incydentów związanych z bezpieczeństwem Białego Domu i samego prezydenta. Odwołanie poprzedzało kilka wtargnięć na teren posiadłości prezydenckiej, w tym to najniebezpieczniejsze z 19 września, kiedy uzbrojony w 9-centymetrowy nóż napastnik zdołał nie tylko przeskoczyć przez płot, ale także przebiec trawnik, przejść przez drzwi frontowe i dostać się do sali wschodniej w Białym Domu. Dopiero tam został obezwładniony. Napastnikiem okazał się być weteranem wojny w Iraku, w którego samochodzie znaleziono 800 sztuk amunicji.
Jednak zaledwie trzy dni wcześniej doszło do innego groźnego incydentu. 16 września prezydent odwiedzał Centrum Kontroli i Prewencji Chorób (CDC) w Atlancie. Wówczas – jak donosił dziennik "Washington Post" – do windy z Obamą i agentami wsiadł uzbrojony mężczyzna. Wzbudził podejrzenia, gdy "zaczął się dziwnie zachowywać" i mimo upomnień nie przestawał nagrywać prezydenta kamerą w telefonie komórkowym.
W listopadzie 2009 r. na wyprawiony na cześć premiera Indii bankiet w Białym Domu jakimś cudem dostali się niezaproszeni telewizyjni celebryci Michaele i Tareq Salahi. Początkowo Secret Service utrzymywała, że małżeństwo nie spotkało się z Barackiem Obamą, ale niedługo potem ukazało się zdjęcie, na którym Salahi ściska dłoń prezydenta.
Z kolei w 2011 r. ktoś ostrzelał z karabinu półautomatycznego Biały Dom. Plamą na honorze Secret Service okazał się także pogrzeb Nelsona Mandeli, w trakcie którego wystąpił fałszywy tłumacz migowy. Ochrona prezydenta zawiodła, bo procedury bezpieczeństwa wymagają, by przy każdej wizycie prezydenta poza Białym Domem nazwiska pracowników, zaproszonych gości czy wolontariuszy pomagających przy organizacji wydarzenia sprawdzano w kilku bazach danych, w tym w rejestrze skazanych oraz w rejestrach Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) i Pentagonu. Eksperci przekonywali wówczas, że zamiast "nieprofesjonalnego" tłumacza terroryści mogliby wprowadzić swojego człowieka.
Secret Service borykała się także z serią skandali obyczajowych. 4 marca 2015 r. dwaj nietrzeźwi agenci z włączoną lampą ostrzegawczą wjechali służbowym samochodem w barierę przed Białym Domem. Dużym echem odbił się międzynarodowy skandal z udziałem pracowników tej agencji w Kolumbii w kwietniu 2012 r. Funkcjonariusze, którzy na dzień przed przylotem prezydenta zajmowali się rekonesansem, postanowili ostro się zabawić. Amerykańskie media pisały o dużych ilościach alkoholu i prostytutkach. Być może sprawa nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby nie to, że jeden z agentów sprowadził do hotelu jedną z pań, a potem nie chciał jej zapłacić. Prostytutka Dania Londono noc z agentem Secret Service opisała w książce i dzięki temu stała się celebrytką. Ze służbą pożegnało się wówczas kilku funkcjonariuszy, w trakcie śledztwa zaś okazało się, że agenci spotkali się z co najmniej 21 prostytutkami, a podobnych rozrywek mieli szukać także w Salwadorze.
Sprawa była o tyle niebezpieczna, że – jak przekonywali eksperci – południowo- i środkowoamerykańskie mafie wykorzystują prostytutki jako swoje informatorki. Zachodziła obawa, że agenci mogli nawet nieświadomie podzielić się z kobietami jakimiś niejawnymi informacjami.
W marcu 2014 r. ze służby wyleciało trzech innych agentów Secret Service, bo w czasie zabezpieczania wizyty prezydenckiej pary w Amsterdamie wyszli na miasto, żeby imprezować. Następnego dnia po suto zakrapianej alkoholem nocy obsługa hotelu znalazła jednego z agentów śpiącego w hotelowym korytarzu i powiadomiła ambasadę. Wszyscy trzej funkcjonariusze zostali odesłani do Stanów Zjednoczonych za złamanie regulaminu, który zakazuje spożywania alkoholu co najmniej na 10 godzin przed rozpoczęciem operacji. Trzech agentów miało w Amsterdamie odpowiadać bezpośrednio za bezpieczeństwo pierwszej damy Michelle Obamy.
Zderzenie z biegaczem, dziecko w restauracji
O bezpieczeństwo brytyjskiego premiera dbają Scotland Yard (funkcjonariusze Metropolitalnej Służby Policyjnej) i komandosi z sił specjalnych. To wysokiej klasy specjaliści, którzy zarabiają ok. 100 tys. funtów rocznie (ok. 50 tys. złotych miesięcznie). Brytyjski dziennik "Telegraph" pisał, że ochrona premiera jest jak cebula – ma warstwy. Najbliżej Camerona są zawsze jego osobiści ochroniarze, dalej – mniej rzucający się w oczy funkcjonariusze w cywilu. Zewnętrzny pierścień zwykle stanowią policjanci wezwani do zabezpieczania oficjalnych wizyt premiera i to oni powinni pierwszej kolejności zneutralizować ewentualne zagrożenie, z dala od chronionego. Taki model w teorii ma zapewnić VIP-owi ochronę 360 stopni.
W praktyce bywało różnie. Najgłośniejsza wpadka to ta z października 2014 r., kiedy premier wychodził z Centrum Obywatelskiego w Leeds i niespodziewanie wpadł na niego biegacz. Mężczyzna co prawda został obezwładniony, ale udało mu się popchnąć Camerona. Ochrona – jak pisały brytyjskie media – popełniła szereg błędów. Wszyscy funkcjonariusze bowiem rzucili się na biegacza, podczas gdy oszołomiony Cameron przez kilka sekund stał samotnie przy drzwiach samochodu, których mu nie otworzono (powinny być otwarte, by można było szybko się ewakuować). Jak przekonywali wówczas eksperci, gdyby napastników było dwóch i mieli złe zamiary, to Cameron mógłby nie mieć szans.
– Na szczęście ten mężczyzna nie miał kwasu, noża, broni i nie było zagrożenia – powiedział były oficer policji i ekspert ds. bezpieczeństwa Andy Redhead w rozmowie z "The Telegraph". Incydent nazwał "przerażającym" i stwierdził, że nie zdziwiłby się, gdyby funkcjonariusze po tej operacji zostali odsunięci od chronienia Camerona. Ostatecznie okazało się, że incydent w Leeds był całkowicie przypadkowy, a rzekomy napastnik – jak podała policja – uprawiał sport i, biegnąc, po prostu nie zauważył premiera i jego obstawy.
To nie był pierwszy raz, kiedy nieznajomy znalazł się tak blisko premiera. W czasie uroczystości sponsorów Partii Konserwatywnej znany brytyjski dziennikarz satyryczny podszedł do wchodzącego szybkim krokiem Davida Camerona, uścisnął mu dłoń i przez kilkanaście sekund szedł z nim ramię w ramię. Początkowo premier serdecznie go powitał, mina zrzedła mu dopiero wtedy, kiedy zobaczył, co jego rozmówca ma w ręku. Żartowniś Joylon Rubinstein chciał wręczyć Cameronowi album elitarnego Klubu Bullingdon działającego na Uniwersytecie w Oxfordzie, który słynął z suto zakrapianych alkoholem imprez. Udało mu nawet "po przyjacielsku" objąć premiera. Ochrona zareagowała dopiero przy wejściu na salę, nie wpuszczając na nią dziennikarza.
Groźnie było w październiku 2014 r., kiedy w czasie cotygodniowego odpowiadania premiera na pytania w parlamencie z galerii poleciały w jego kierunku kamienie. Mężczyzna rzucił sporą torbą wypełnioną kamieniami, która na szczęście zatrzymała się na specjalnym ekranie ochronnym, oddzielającym galerię od sali plenarnej. Pęknięta szyba była do wymiany. Zabezpieczenie warte 1,4 mln funtów zbudowano w 2004 r. po tym, jak premier Tony Blair został na mównicy obrzucony "bombą" z zabarwionej na fioletowo mąki kuchennej.
Do innego wstydliwego incydentu doszło w 2012 r., kiedy ochroniarze nie zorientowali się, że premierostwo w czasie rodzinnego niedzielnego wypadu na piwo w pubie odjechali do domu bez córki. David i Samantha Cameronowie opuścili pub z pozostałą dwójką dzieci, kiedy 8-letnia wówczas Nancy wyszła do toalety. Zorientowali się, że nie ma z nimi najstarszej córki, dopiero po kwadransie, kiedy przed domem wysiedli z limuzyn. Choć obowiązek pilnowania dzieci spoczywa na rodzicach, to nieprofesjonalne było to, że ochrona Camerona niczego nie zauważyła.
Kanclerz na frytkach i zakupach
Za bezpieczeństwo kanclerz Angeli Merkel odpowiada Federalne Biuro Kryminalne (Bundeskriminalamt), które działa w ramach policji centralnej. Komórka ta ma szerokie uprawnienia i zadania, a ochrona jest tylko wycinkiem jej działalności.
O wpadkach ochrony kanclerz wiadomo niewiele. Furorę wywołuje jednak za każdym razem pojawianie się Angeli Merkel w przestrzeni publicznej, kiedy wygląda i zachowuje się jak zwykła Niemka.
W listopadzie 2015 r. Merkel została "przyłapana" na zakupach w markecie. Kanclerz sama spakowała zakupy, pomimo tego, że towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy.
Bumped into Angela Merkel grocery shopping this weekend. The Chancellor bags her own produce. #Germany#whynotpic.twitter.com/iKF2HruOBH
— Simon Shuster (@shustry) listopad 30, 2015
Ostatnio z kolei w czasie unijnego szczytu w Brukseli na temat migracji Merkel w oczekiwaniu na roboczą kolację z liderami państw po prostu wyszła na miasto na frytki.
Breakfast? Cancelled. Lunch? Abandoned. Dinner? Not till 8, if at all. So Angela Merkel heads out for chips #Brexitpic.twitter.com/dz2CRuAdYK
— James Mates (@jamesmatesitv) luty 19, 2016
Spoliczkowanie zamiast selfie, bójka z policją
Jednak w większości sytuacji incydenty mają poważne konsekwencje, czasami dyplomatyczne.
W październiku 2015 r. skandalem dyplomatycznym zakończył się spór belgijskiej policji z ochroną prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdogana o to, kto ma chronić głowę państwa w Brukseli. Do drobnych przepychanek między funkcjonariuszami miało dojść już pierwszego dnia wizyty, kiedy przed hotelem Erdogana zebrało się ok. 3 tys. ludzi. Funkcjonariusze policji i ochrona Erdogana miała pokłócić się o to, kto jest odpowiedzialny za sprawdzenie pokoju prezydenta.
Funkcjonariusz tureckiej ochrony miał w złości uderzyć łokciem belgijskiego policjanta, a następnie go popchnąć. W rewanżu Turek został powalony na ziemię i obezwładniony, po czym sytuacja się uspokoiła. Belgijski nadawca publiczny RTBF, powołując się na źródła w belgijskich siłach bezpieczeństwa, informował, że incydent wyniknął z braku szacunku okazanego przez Turków. Sytuacja miała być "trudna, nawet nerwowa".
Do groźnego zdarzenia z udziałem premiera Hiszpanii Mariano Rajoya doszło w grudniu 2015 r. W czasie spaceru po mieście Pontevedra i rozmów z wyborcami polityk został zaatakowany przez nastolatka. Napastnik zbliżył się do niego pod pretekstem zrobienia z nim selfie i pozornie nie przejawiał żadnych agresywnych zamiarów. W pewnej chwili uderzył Rajoya w twarz, szamotał się z ochroniarzami i ich też próbował okładać pięściami. Chłopaka szybko obezwładniono i policja zabrała go zakutego w kajdanki.
Agenci nie lubią rozgłosu
Mimo wpadek i incydentów, których praktycznie nie da się uniknąć w każdym zawodzie, funkcjonariusze ochraniający najważniejsze osoby w państwie mają jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań. Agenci szacunku nie zdobywają "twarzą", ale swoją codzienną, ciężką pracą. To oni muszą zneutralizować zagrożenie, zanim się jeszcze pojawi, a w ostateczności zasłonić ochranianą osobę własnym ciałem.
Każde publiczne pojawienie się prezydenta lub premiera to duża praca potężnego sztabu ludzi, którzy w najdrobniejszych szczegółach planują wizytę. Spontaniczne zachowanie głowy państwa to dla nich najbardziej stresujący moment pracy. Dlatego im o nich ciszej, tym lepiej.