Po przełomowym w historii Birmy zwrocie, gdy rządząca junta zaczęła odchodzić w cień a demokratyczną przywódczynią wybrano uwielbianą noblistkę Aung San Suu Kyi, rok 2017 jest rozczarowaniem. Państwo to, choć nadal otwiera się na świat i stara reformować, straciło swój wizerunek przez brutalne czystki dokonywane na własnych obywatelach. Nad państwem wciąż ciąży widmo armii u władzy.
Początek roku w Birmie minął pod znakiem kontynuacji sukcesów tego państwa. Demokratyczne władze, mimo dalece ograniczonych przez wciąż wszechobecną armię wpływów, cieszyły się olbrzymim poparciem społecznym a także międzynarodowym.
Jego gospodarka pozostawała wśród najszybciej rozwijających się na świecie, a eksperci wskazywali na jej olbrzymi potencjał pod tym względem. O potencjale tym świadczy nie tylko olbrzymie zapóźnienie rozwojowe tego państwa względem reszty świata, ale też jego surowce gospodarcze, wielomilionowa ludność, strategiczne położenie czy atrakcyjność turystyczna.
Świat przypomina sobie Rohindżów
Czas ten próbowała wykorzystać birmańska przywódczyni Aung San Suu Kyi m.in. jeżdżąc po świecie w poszukiwaniu partnerów inwestycyjnych. Suu Kyi została przyjęta także przez papieża Franciszka, a Watykan poinformował przy tej okazji o nawiązaniu z Birmą pełnych stosunków dyplomatycznych.
Jednocześnie jednak od początku roku podnoszona zaczęła być kwestia prześladowań muzułmańskiej mniejszości w Birmie – ludności Rohindża, która uciekała w poszukiwaniu lepszego życia do równie ubogiego i przeludnionego już Bangladeszu. Przedstawiciele tej mniejszości, chociaż od pokoleń mieszkają w Birmie, mają poważnie ograniczone prawa, nie wolno im podróżować po kraju, doświadczają również przemocy ze strony birmańskiej armii. Już w marcu międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka apelowały do ONZ o śledztwo w tej sprawie, Suu Kyi starała się jednak umniejszać znaczenie tego problemu.
Jednak w sierpniu doszło do gwałtownej eskalacji dramatu Rohindżów. Serii ataków na birmańskie posterunki wojskowe dokonała wówczas nieznana bliżej organizacja Armia Zbawienia Rohindża z Arakanu (ARSA), co natychmiast doprowadziło do wybuchu walk, grabieży i palenia wiosek na ziemiach zamieszkiwanych przez muzułmańską mniejszość.
Wybuch przemocy, której ofiarami padała przede wszystkim ludność cywilna, stał się również początkiem rekordowego eksodusu Rohindżów do Bangladeszu, którzy setkami tysięcy zaczęli uciekać przez granicę. Świat obiegły doniesienia o masowych gwałtach, morderstwach i innych zbrodniach, których birmańskie siły zbrojne dopuszczały się na ludności cywilnej, a ONZ zaczął głośno mówić o prawdopodobieństwie popełniania czystek etnicznych.
Opinię publiczną na całym świecie dodatkowo bulwersował fakt, że przywódczyni Aung San Suu Kyi milczy i nie reaguje, by powstrzymać ten dramat. Zaczęto wzywać nawet do odebrania jej w związku z tym pokojowej nagrody Nobla, którą otrzymała w 1991 roku. O tym, jak milczenie to wyróżniało się wśród komentarzy reszty świata dobitnie świadczył fakt, że oburzenie zbrodniami na swoich "braciach w wierze" wyraziła nawet organizacja terrorystyczna al-Kaida.
W rzeczywistości kwestia zachowania noblistki nie była jednak tak jednoznaczna. Choć rzeczywiście nigdy nie wydawała się pałać wielką sympatią do ludności Rohindża, w praktyce to nie ona ponosiła odpowiedzialność za dokonywane zbrodnie i zmuszenie setek tysięcy ludzi do dramatycznej ucieczki. Operację bezpieczeństwa rozpoczęła i prowadziła bowiem samodzielnie birmańska armia, nad którą Suu Kyi wciąż nie ma władzy.
To armia jest odpowiedzialna za eskalację rozlewu krwi i mało prawdopodobne, by medialne protesty Suu Kyi były w stanie je powstrzymać. Jak przypuszczali eksperci, niewykluczone w związku z tym, że pogromy Rohindżów były wręcz obliczone przez wojskowych na osłabienie pozycji demokratycznie wybranej przywódczyni poprzez wystawienie jej na międzynarodową krytykę.
Nie ma wątpliwości, że wojskowi, którzy nie tylko kontrolują siły zbrojne, ale też większą część birmańskiej gospodarki, wciąż pozostają samodzielną siłą zdolną do ponownego przejęcia władzy.
Ta birmańska dwuwładza dała o sobie wyraźnie znać w listopadzie, gdy w trakcie trwania kryzysu pierwszą w historii wizytę w tym kraju złożył najwyższy zwierzchnik Kościoła katolickiego. Wizyta zaplanowana była dużo wcześniej, najpewniej jako konsekwencja majowej wizyty Suu Kyi w Watykanie, w nowej rzeczywistości nabrała jednak szczególnego znaczenia.
Tymczasem po wylądowaniu w Jangonie pierwszym spotkaniem papieża Franciszka nieoczekiwanie okazało się być to z głównodowodzącym birmańskiej armii. Choć trwało ono tylko 15 minut, oceniane było jako symboliczna manifestacja zachowania przez armię rzeczywistej władzy w Birmie - to generał, a nie Suu Kyi, pierwszy rozmawiał z Franciszkiem.
Uwagę świata przykuwała jednocześnie kwestia, czy papież otwarcie opowie się za ciemiężonymi Rohindżami i skrytykuje winnych prześladowań. Ostatecznie nie doszło do tego podczas jego pobytu w Birmie. Wstrzemięźliwość tę starano się tłumaczyć troską o sytuację chrześcijan w tym kraju, bądź elementem prowadzonych przez Watykan zakulisowych negocjacji w celu zakończenia kryzysu.
Franciszek prosto z Birmy udał się jednak do Bangladeszu, gdzie już otwarcie spotkał się z muzułmańskimi uciekinierami i otwarcie udzielił poparcia ludności Rohindża. - Obecność Boga dzisiaj nazywa się też Rohindża - mówił i przestrzegł przed "wzniecaniem podziałów, nienawiści i przemocy w imię religii".
Pod koniec roku intensywność pogromów zaczęła spadać, jednak setki tysięcy uciekinierów trwała w dramatycznych warunkach w tymczasowych obozach po bangladeskiej stronie granicy. Aung San Suu Kyi, podobnie jak ONZ, zaczęły w związku z tym mówić o możliwych powrotach setek tysięcy Rohindżów do Birmy. Prowincja Rakhine wciąż była jednak niespokojna, bez zmian pozostała również niechęć większości Birmańczyków wobec muzułmańskiej mniejszości w swoim kraju.
Birmańska prowincja Rakhine, dawniej serce wielokulturowego imperium, stała się w efekcie cieniem samej siebie, a pozycja uwielbianej dotąd na całym świecie Aung San Suu Kyi znacząco osłabła. Choć jej władza wciąż cieszy się w ojczyźnie poparciem, rok 2017 nadszarpnął jej reputację i pokazał granice jej politycznych możliwości.
Kojarzenie Birmy jedynie z pokojową demokratyzacją i szansami rozwojowymi skończyło się bezpowrotnie, a dalsza droga tego państwa ku pokojowi i dobrobycie napotkała poważną przeszkodę. Wizja powrotu junty wojskowej do władzy wciąż wisi nad ubogim krajem, który z tak wielkim trudem dopiero co zdołał się od jej władzy uwolnić.
Dramat birmańskich mniejszości etnicznych i religijnych »Maciej Michałek