Nikt nie będzie się na Polsce mścił. Nikt nie będzie nas w zemście za niepodpisanie dokumentów pozbawiał funduszy strukturalnych. W poniedziałek rano nie oddzieli nas od Unii nowa żelazna kurtyna. I nikt nie odbierze nam prawa głosu. A jednak konsekwencje czwartkowych wydarzeń wokół Donalda Tuska dla Polski będą bardzo, bardzo poważne.
Nikt nie będzie się na Polsce mścił. Nikt nie będzie nas w zemście za niepodpisanie dokumentów pozbawiał funduszy strukturalnych. W poniedziałek rano nie oddzieli nas od Unii nowa żelazna kurtyna. I nikt nie odbierze nam prawa głosu. A jednak konsekwencje czwartkowych wydarzeń wokół Donalda Tuska dla Polski będą bardzo, bardzo poważne.
1. Samotność Polski
Po pierwsze nie chodzi o to, czy wynik 27:1 był dla naszej dyplomacji upokorzeniem, czy nie. Gorzej, że państwom w Unii pokazał, że nie jesteśmy teraz w stanie zbudować niemal żadnej koalicji, że Polska nie może liczyć na lojalność nawet wśród państwa naszego regionu. Pięć lat temu nikt nie miał wątpliwości, że jesteśmy w stanie skutecznie przekonywać do naszych racji – wynegocjowanie największej części środków finansowych z unijnego budżetu było tylko jednym z tego dowodów. Dziś państwa naszego regionu nie mogą liczyć na to, że orientując się na Polskę, mają szanse na zdobywanie większości głosów dla realizacji własnych projektów.
Beata Szydło zapewniła, że zawsze będzie broniła na świecie Polski i Polaków. Czy zablokowanie wyboru Tuska naprawdę było dla Polski sprawą najważniejszą? Czy nie ważniejsze jest zbudowanie i utrzymanie koalicji państw skupionych wokół wspólnych celów? A takich tematów jest przynajmniej kilka: coraz większe zagrożenie ze strony Rosji, podział funduszy strukturalnych, solidarność energetyczna i Nordstream 2, los Ukrainy.
Co ciekawe, wątpliwości co do poparcia Tuska nie mieli nasi sąsiedzi z południa. Czesi i Słowacy byli przekonani, że Tusk w Radzie Europejskiej jest jedyna gwarancją, że sposób myślenia, obawy i wrażliwość naszego regionu będą tam obecne. Nie było szansy, by miejsce jednego Polaka zajął drugi, albo nawet ktokolwiek z grupy Wyszehradzkiej. Gdyby był to obywatel Irlandii, Malty, czy Hiszpanii z pewnością miałby zupełnie inny stosunek choćby do sankcji nałożonych na Rosję po aneksji Krymu. Działanie przeciwko Tuskowi było więc podejmowaniem ryzyka w obszarze żywotnych interesów naszego kraju.
Przeróżne sprawy negocjowane są w Unii praktycznie codziennie. Codziennie mówi się w Brukseli o zapisach, regulacjach, dyrektywach i postanowieniach, które mogą mieć dla nas kształt lepszy lub gorszy. W każdej sprawie musimy mieć zdolność przekonywania do swoich racji i budowania przymierzy. Podmiotowość to nie protest, po którym zostaniemy przegłosowani tylko umiejętność wygrywania głosowań zgodnie z polskim interesem.
2. Polityczna katastrofa
Po drugie nikt w Europie w całej operacji „Tusk Nie” nie będzie w stanie doszukać się dyplomatycznej zręczności. Kandydatura Jacka Saryusz-Wolskiego była manewrem może ciekawym na użytek wewnętrzny, ale nikt zagranicą nie mógł tego potraktować poważnie. I to nawet wśród tych, którzy naszego eurodeputowanego znają od lat i słusznie byli o nim bardzo dobrego zdania. Mając świadomość, że powstrzymanie wyboru Tuska jest niemożliwe, można było oponować się niemal do samego końca a tuż przed zaoferować zgodę w zamian za ustępstwo w innych sprawach. Starcie o Radę Europejską musiało być przegrane, ale można było wygrać wiele na innych polach.
Dziś zaś głównym wygranym po stronie polskiej jest tak zaciekle atakowany Tusk. Właściwie nic lepszego nie mogło mu się przydarzyć. Głosowanie pokazało jakim faktycznym poparciem się cieszył i postawiło przywódców niemal wszystkich państw w sytuacji, w której musieli wypowiedzieć pod jego adresem przynajmniej parę życzliwych słów. Jeśli szef Rady Europejskiej za trzy lata zdecyduje się kandydować w wyborach prezydenckich to ludzie, którzy będą pracować nad jego reklamami raczej nie pominą ujęć z tego szczytu. Gdyby rząd zachował w sprawie jego kandydatury neutralność, nie poparł, ale też nie doprowadził do takiego przesilenia, jego pozycja w samej Radzie nie byłaby może tak mocna jak teraz.
3. Nieobecność w Europie pierwszej prędkości
Po trzecie, i tu konsekwencje są może najpoważniejsze, czwartkowy szczyt miał miejsce trzy dni po bezprecedensowym spotkaniu w Wersalu. Z punktu widzenia polskiej racji stanu fatalne było już to, że obok przywódców Francji, Niemiec, Hiszpanii i Włoch nie było też polskiego premiera. Ale najbardziej niebezpieczne były wnioski z rozmów tej czwórki. Rozważania o Europie różnych prędkości trwają w Unii od dawna. Jean Claude Juncker zawarł ten projekt w swoich pięciu propozycjach dla Unii, które mają być dyskutowane na szczycie w Rzymie, ale po raz pierwszy przywódcy największych państw Unii mówili o tym tak otwarcie w ostatni poniedziałek.
To co wydarzyło się na szczycie we czwartek w dużej mierze sprawiło, że premier Włoch nie mówił już o rozpadzie Europy na różne kręgi jako jednej z możliwości, ale wręcz jako konieczności. Polska ma teraz duże szanse znaleźć poza czołówką, a to dla nas fatalny scenariusz.
Przywódców 27 państw najbardziej poruszył nie wynik samego głosowania 27:1, ale zapowiedź niepodpisania dokumentów końcowych. Najłagodniej mówił o tym kanclerz Austrii Christain Kern. - Jestem przekonany, że to był epizod. Nie miałoby to sensu, ani dla Polski, ani dla pozostałych - gdybyśmy się teraz obrażali na siebie i wycofywali do narożników. To nie jest właściwe rozumienie Europy – przekonywał.
Premier Luxemburga Xavier Bettel był już mniej powściągliwy. - To, co wydarzyło się wczoraj nie może stać się normą w Unii Europejskiej. Jeden kraj z powodów ważnych tylko dla polityki wewnętrznej bojkotuje całą pracę. Nie tak zachowują się dorośli ludzie.
Tymczasem za Oceanem….
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy premier Malty formalnie rozpoczął procedurę wyboru szefa Rady Europejskiej, dokładnie 7189 km od Brukseli, po drugiej stronie Atlantyku rozpoczęło się spotkanie, którego konsekwencje są dla nas niemal tak samo ważne. Członkowie Komisji Sił Zbrojnych Kongresu USA poprosili o wyjaśnienia zastępcę szefa kolegium połączonych sztabów, gen. Paula Selvę.
Wyjaśnienia dotyczyły nieoficjalnych informacji New York Times’a, który napisał, że Rosja rozmieściła w tajemnicy pociski manewrujące ziemia-ziemia, oznaczone przez Amerykanów jako SSC-8. Ich zasięg może wynosić nawet 5,5 tys. km i prawdopodobnie mogą one przenosić głowice nuklearne. Rakiety nie mogą co prawda dosięgnąć terytorium USA, ale większości europejskich sojuszników NATO już tak.
Sprawa jest o tyle poważna, że oznaczałaby, iż Kreml zdecydował się złamać kluczowe amerykańsko-rosyjskie porozumienie, które było początkiem końca zimnej wojny. W 1987 roku Gorbaczow i Reagan podpisali dokument, który zakazywał testów, produkcji i rozmieszczenia na lądzie rakiet średniego zasięgu zdolnych do przenoszenia głowic atomowych.
Odpowiadając na pytania Kongresmenów generał Selva potwierdził doniesienia gazety i nie pozostawił wątpliwości, że Moskwa to porozumienie złamała. Co więcej, przyznał, że Pentagon nie ma sposobu, by zmusić Rosję do wycofania się z tej decyzji.
Czemu o tym wspominam? Czy ma to związek z zawirowaniami wokół wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej? Kłopot w tym, że tak. I to ogromny.
„Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają”
Żyjemy w bardzo rozchwianym świecie, w którym więcej jest znaków zapytania niż oczywistych odpowiedzi. Rosja staje się zagrożeniem jakim nie była od czasu zakończenia zimnej wojny i upadku ZSRR. Po krwawych walkach na Ukrainie po raz pierwszy od dziesięcioleci także wielu Polaków zadało sobie pytanie, czy wojna jest możliwa? A co by było gdyby…?
To co teraz robi Donald Trump nie budzi wprawdzie już takiego niepokoju jak to co mówił w czasie kampanii. Wskazał szefa Pentgaonu, który zdecydowanie opowiada się za wzmocnieniem NATO, a i sam od 20 stycznia nie powtórzył już słów o „przestarzałym sojuszu”. Ale zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w obronę Starego Kontynentu z czasem będzie musiało się opierać na innych zasadach. I nie jest to zmiana jaka dokonała się w tej kampanii.
Już w 2003 roku Zbigniew Brzeziński przestrzegał, że kiedyś skończy się cierpliwość Kongresu, który ma dosyć tłumaczenia amerykańskim podatnikom dlaczego to oni mają pokrywać ¾ wszystkich rachunków w NATO. Niemal to samo powtórzył w 2011 roku ówczesny szef Pentagonu Robert Gates w czasie podróży po Europie.
Rzecz sprowadza się nie tylko do pieniędzy, choć i tych zwłaszcza zachód Europy będzie musiał na obronę wydawać więcej. W 1999 roku w czasie operacji w Kosowie 90 proc. operacji lotniczych wzięli na siebie Amerykanie. A przecież wszystko działo się w Europie. Wtedy zgodził się jeszcze na to Bill Clinton, ale pewnie żaden z jego następców już tego by nie zrobił i nie zrobi. Europa wciąż będzie liczyć na Amerykanów, ale musi się nauczyć sama o siebie zadbać. Beniamin Franklin przekonywał kiedyś swoich rodaków: „Pan Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają”. I obywatele USA do dziś święcie w to wierzą. A teraz przekonania jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych będziemy musieli sobie przyswoić i my. Niemcy już zapowiedzieli, że zwiększą wydatki na zbrojenia i w perspektywie paru lat dbając o nasze bezpieczeństwo będziemy musieli nauczyć się też tego jak zapewnić je sobie w samej Europie.
Kiedy Jarosław Kaczyński mówił w jednym z wywiadów, że jest sobie w stanie wyobrazić Europę jako mocarstwo atomowe to miał rację. Tylko pytanie, czy „Europejskie Mocarstwo Atomowe” wyobraża sobie przyjęcie do swojego grona kraju, który będzie miał teraz przydomek „nie podpiszę”.
Nie ma innej drogi
Przez prawie pół wieku za sprawą sowieckiej dominacji wyłączeni byliśmy z wielkiej dyskusji jaka na Zachodzie toczyła się od zakończenia II wojny światowej. Ponad pół wieku temu jeden z ojców założycieli UE Jean Monnet przekonywał „nasze kraje stały się zbyt małe dla dzisiejszego świata, dla skali nowoczesnej technologii, dla Ameryki i Rosji dziś, a dla Chin i Indii jutro”.
Swoją drogą dopiero dziś widać jak przenikliwy był Monnet, bo według większości prognoz w 2050 roku USA zostaną wyprzedzone nie tylko przez Chiny, ale także właśnie przez Indie, jeśli chodzi o wielkość PKB. Pamiętajmy też, że mówił to Francuz, a trudno w Europie znaleźć naród bardziej przekonany o swojej wyjątkowości. Nasze przekonanie o konieczności obrony polskości to amatorszczyzna w porównaniu z tym do czego zdolni są Francuzi w dowodzeniu niepowtarzalności swojej kultury.
Tyle, że Francuzi doskonale zdają sobie sprawę, że samodzielnie nie będą w stanie sprostać wyzwaniom świata, który już wkrótce może bardzo się zmienić. W pojedynkę nie będzie stać na to nawet Niemców. Ale Unia Europejska wciąż może być potęgą. Teraz jej połączone PKB jest niemal równe USA, nie ma powodu, by po przejściu koniecznych reform za dwadzieścia lat dała się wyprzedzić Chinom.
W latach 90-tych podjęliśmy decyzję o dołączeniu do NATO i UE. Wszystkie działania naszej dyplomacji były temu podporządkowane niezależnie od tego jak krańcowo różne koalicje i rządy sprawowały w tym czasie władze. W 1999 roku wstępujemy do NATO, pięć lat później do Unii Europejskiej. I może trochę uznaliśmy, że dalej nie musimy się już martwić.
Nieprawda. Bo w tak trudnej sytuacji jak teraz nie byliśmy od dnia kiedy dołączyliśmy do Unii. Dopiero po tym szczycie w Brukseli unijni przywódcy tak otwarcie i z takim przekonaniem mówią o Europie różnych prędkości. To bardzo zły plan dla Polski. Mówienie, że nie ma na to naszej zgody to zdecydowanie za mało. Albo musimy zbudować koalicję, która ten proces zatrzyma, albo będziemy w stanie do najważniejszej części Europy dołączyć. Oba wyjścia będą wymagały wyjątkowego talentu, doświadczenia i zręczności. Po wydarzeniach ostatnich godzin nie jest to z pewnością „Mission impossible”, ale „Droga przez mękę” może być nieunikniona.