Wśród dekomunizowanych przez PiS ulic ta na warszawskim Żoliborzu była bodaj najmniejsza. Kilka numerów i patron: powojenny prezydent stolicy Stanisław Tołwiński. A jednak to właśnie ta decyzja wywołała największy skandal. Okazało się, że zdekomunizowano Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Uliczka Tołwińskiego - obecnie Macieja Kalenkiewicza, cichociemnego - ma specyficzny przebieg. W dwóch miejscach krzyżuje się z ulicą Braci Załuskich, a pomiędzy tymi skrzyżowaniami, łagodnymi łukami, okrąża zielony teren i dwie glinianki. Wzdłuż stoją bloki z PRL-u. Jej lokalizacja nie jest jednak przypadkowa - powojenny prezydent stolicy dostał ulicę w bliskim sąsiedztwie przedwojennego osiedla wybudowanego przez Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową, którą współtworzył. To było wzorcowe osiedle, stworzone z inspiracji lewicowych ideałów. Profesorowie z Uniwersytetu mieszkali drzwi w drzwi z robotnikami. Spotykali się we wspólnych częściach, pomagali sobie i opiekowali się dziećmi.
Jednym z nich był syn Igora Abramowa-Newerlego, pisarza, współpracownika Janusza Korczaka, także Sprawiedliwego wśród Narodów Świata - Jarosław. Gdy wybuchła wojna, miał sześć lat - za mało, by w pełni rozumieć grozę, ale dość, by zapamiętać zdarzenia. Dziennikarce tvnwarszawa.pl opowiedział o tym, czemu na żoliborskiej WSM pomoc Żydom była oczywistością. Rozmowa toczyła się na podwórku, na którym późniejszy pisarz przeżył dzieciństwo.
Klaudia Kamieniarz: Czy podwórko przy Krasińskiego 16 przypomina wciąż miejsce, w którym pan dorastał?
Jarosław Abramow-Newerly: Prawie nic się nie zmieniło! Klatki są takie same, tylko odnowione. Na prawo, koło ławek, była piaskownica, w której się bawiłem. Po oknach mogę powiedzieć, gdzie kto mieszkał. W XIII klatce na pierwszym piętrze Aleksander Paliński i jego żona Aleksandra. Podczas okupacji prowadzili jadłodajnię. Przychodził do nich jeść obiady rotmistrz Witold Pilecki. Ubrany zawsze po cywilnemu, w czapce i jesionce. Nie nosił wysokich butów oficerskich ani bryczesów, jak chłopcy w konspiracji.
Poznał go pan?
Uratował mnie i moją mamę, kiedy nachodził nas żydowski szmalcownik (Barbara Abramow-Newerly urodziła się w żydowskiej rodzinie, a po śmierci bliskich dorastała w Domu Sierot doktora Janusza Korczaka - red.). Mama przyszła do Oli Palińskiej, pytając, co robić. Ona odpowiedziała: "To ja się skontaktuję z Majorem". Majorem - tak go tutaj nazywano, nie rotmistrzem. I on powiedział: "Proszę się nie niepokoić, ja załatwię tę sprawę". I załatwił.
Kiedy dowiedział się pan, kim naprawdę był Major?
Już po wojnie w 1947 roku, kiedy Urząd Bezpieczeństwa go aresztował. Zobaczyłem fotografię w "Przekroju" i rozpoznałem go. Na dodatek, niedługo po tym, przyszła do mojej mamy kobieta, która przedstawiła się jako koleżanka Pileckiego. Myślała, że mama zna prezydenta Bolesława Bieruta i prosiła, żeby wstawić się u niego, prosząc o ułaskawienie i zmianę kary śmierci na dożywocie.
Jak wiemy z historii, nie udało się.
Mama nie znała Bieruta. Ale znała jego pierwszą żonę Janinę, która była woźną w przedszkolu RTPD (Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, przy pobliskiej ulicy Suzina - red.). Przed wojną, jeszcze jako panna i nauczycielka w szkole RTPD, mama wynajmowała od niej pokój na II kolonii. Bierutowa obiecała porozmawiać z mężem, ale potem przyszła i powiedziała: "Bolek nic w tej sprawie nie pomoże".
Wtedy dopiero dowiedział się pan o działalności Pileckiego?
Podczas procesu mówiło się o tym, że był w Oświęcimiu. Wcześniej wiedziałem tylko, że jest kimś wysoko postawionym w konspiracji. Nie znałem jego nazwiska, tu na podwórku to był po prostu pan Major.
Poznał pan też doktora Korczaka?
Tak. Korczak potrzebował stenografa, któremu mógłby dyktować swoje powieści, chodząc po pokoju, bo tak pracował. Wypróbował mojego ojca i przyjął na sekretarza. Przed wojną przychodził do nas na III kolonię, gdy ojcu powierzono prowadzenie pisma dla dzieci i młodzieży "Mały Przegląd". Redakcja znajdowała się właściwie w naszym mieszkaniu. Mama przepisywała artykuły dzieci do gazety, ojciec je poprawiał.
Na początku okupacji odwiedzałem jeszcze Dom Sierot. Podczas jednej z takich wizyt stłukłem szybę w bramie, grając z kolegami w piłkę. Za to groziła kara, bardzo się wystraszyłem. Doktora Korczaka po raz ostatni widziałem w 1940 roku, na koloniach letnich Domu Sierot w Gocławku.
Jak wyglądało życie sześciolatka na podwórku podczas wojny?
Oczywiście wiedzieliśmy, że wojna jest straszna, ale reagowaliśmy na nią - dziś można powiedzieć - zabawnie. Kiedy nastąpiło oblężenie Warszawy w 1939 roku i bombardowano stolicę, zbieraliśmy odłamki bomb burzących i zapalających. Graliśmy w pikuty (rzucanie finką z różnych części ciała, np. opierając czubek na nosie lub łokciu - red.). Zbieraliśmy też kliszę filmową, żeby pociętą płacić podczas gry w plomby. Wytapialiśmy je z ołowiu w pudełku po paście do butów Dobrolin. Plombami się rzucało. Jak jedna nakryła drugą, wygrywało się dwadzieścia klatek. Gdy tylko dotknęła - piętnaście.
Ale najwięcej zabawy mieliśmy przy puszczaniu smroda. Zapalaliśmy klisze, przygniataliśmy podeszwą, a smrodliwy dym, który się spod buta wydobywał, wpuszczaliśmy ludziom pod drzwi. Jak się po latach dowiedziałem, na Marymoncie wówczas był skład filmowy, do którego przylegała budka z sodową wodą. Jej właściciel sprzedawał filmy w całych rolkach. Myślę, że puściliśmy z dymem wiele przedwojennych filmów.
Czy bał się pan, że przez żydowskie pochodzenie mamy grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo?
Bardziej przejmowałem się piegami i rudawymi włosami. Mimo że nazywałem się Abramow, nikt na podwórku nie krzyczał za mną "Abram" ani nie wyzywał od Żydów. Ale jak ktoś rzucił "ryży fajans" czy "opalany przez sitko", to strasznie się martwiłem. Zazdrościłem kolegom blondynom wspaniałej brązowej opalenizny.
Mama myślała o tym, żeby przenieść się do getta?
Rozważała to, gdy jej koleżanki i podopieczni Domu Sierot, w którym się wychowała u doktora Janusza Korczaka, poszli do getta. Ale ojciec sprzeciwił się i załatwił mamie aryjskie papiery na nazwisko Jarecka. Jej dziadkowie mieli odtąd nazywać się Kamińscy. Na tych papierach przetrwała.
Kiedy ojca aresztowało gestapo, chodziła nawet do Niemców, żeby go zwolnili. Pomagała też kolegom i koleżankom pochodzenia żydowskiego. Ukrywali się u nas. Mama handlowała, żebyśmy mieli z czego żyć i żeby trzy razy w tygodniu wysłać ojcu paczki do obozu, w którym był więziony. Zostawiała mnie na podwórku i mówiła: "W razie czego pójdź do Palińskich i tam przeczekaj".
To prawda, że na Żoliborzu przetrwało wielu Żydów?
Szczególne w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która przed wojną była socjalistyczna i postępowa. Jej lokatorami byli jednocześnie intelektualiści i robotnicy. Na przykład tu, na pierwszym piętrze, mieszkało małżeństwo Ossowskich, profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, a obok nich introligator.
Razem schodziliśmy do piwnicy i przeżywaliśmy oblężenie Warszawy. Gdy Niemcy zarządzili pójście do getta, wielu Żydów wymieniło tylko papiery.
U pana w mieszkaniu też ukrywali się Żydzi?
Pewnego dnia pojawiła się na przykład Helena Adelberg, która w czasie okupacji nazywała się Zofia Waśkiewicz. Wcześniej z mężem prowadziła znany kantor w Alejach Jerozolimskich. Miała dwóch synów, Witolda i Ryszarda Adelbergów, którzy ukrywali się, a mimo to byli w konspiracji. Obaj zginęli. Podobnie jak jej mąż, który w przeciwieństwie do synów bardzo się bał i nie wychylał się z mieszkania. Miał bardzo dobry aryjski wygląd, ale żydłaczył.
Za to Aldelbergowa chodziła po ulicy jak przed wojną: elegancka, w modnym kapeluszu. Miała w nosie Niemców. Jak podchodził do niej na ulicy szmalcownik, mówiła: "Chodźmy, chodźmy na gestapo! Zobaczymy, czy jestem Żydówką". I ten się wycofywał. Kiedy jeszcze było to możliwe, często wychodziła z getta. Szykowała się, by opuścić je na stałe, gdy Niemcy zamierzali je zamknąć. Nie zdążyła. Trafiła do transportu.
Zginęła?
Dożyła 90 lat! Przeżyła synów i męża. Udało jej się uciec z transportu. Wydostała się przez małe okienko wagonu. Wyskakując, zraniła się w głowę i złamała obojczyk, a mimo to dotarła na piechotę do najbliższej wsi. Tam spotkała przemytników. Napiła się z nimi bimbru i poprosiła, żeby zabrali ją do Warszawy. I tak znalazła się na Żoliborzu.
Gdy do nas przyszła, mama zaprowadziła ją do bardzo szlachetnego człowieka, który się nazywał Zenon Kanabus. Był znakomitym chirurgiem. O nic nie pytając, złożył jej obojczyk, opatrzył ranę i nie wziął pieniędzy.
Podobno doktor Kanabus, który też mieszkał na III kolonii, podejmował się nawet operacji plastycznych, by usunąć skutki obrzezania i ukrywać tak zwany "semicki wygląd". Dlaczego tak ryzykował?
Miał w rodzinie powinowatych żydowskiego pochodzenia, którzy się ukrywali, stąd pewnie chęć niesienia pomocy. To był czarujący człowiek. Niskiego wzrostu, w binoklach. Posiadał wiele talentów. Między innymi koncertował, grał świetnie na skrzypcach. Zawsze był pomocny. Był związany z rodziną Landych. Doktor Aleksander Landy, znany pionier nowoczesnej pediatrii, był kierownikiem poradni dziecięcej na V kolonii. Córka jego siostry była żoną doktora Kanabusa.
Po wojnie znalazł się w tragicznej sytuacji. Prawdopodobnie była to prowokacja. Jechał za granicę i chyba podrzucili mu coś do przewożenia. Został skazany w procesie. Spędził w więzieniu jakieś dwa, trzy lata jako więzienny lekarz.
Doktor Kanabus, jako jeden z pierwszych, otrzymał tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Instytut Yad Vashem uhonorował też pana ojca. Za co?
Tata został odznaczony za pomoc w ukrywaniu Lejzora Czarnobrody, swojego kolegi z redakcji "Małego Przeglądu". Lejzor miał wygląd bardzo semicki i mimo to wydostał się z getta. Nie wiem, czy wyskoczył z transportu, ale ranny dotarł do naszego mieszkania. Został tu opatrzony. Ojciec znał chłopa pod Kazimierzem Dolnym nad Wisłą, do którego miał zaufanie. Poznał go przed wojną, kiedy był zapalonym kajakarzem i zwiedził prawie wszystkie polskie rzeki. Wsiedli z Lejzorem na statek, który płynął w dół Wisły i tam, w Kazimierzu, go ulokował.
Niedawno dowiedzieliśmy się o tym, że Sprawiedliwym został też Stanisław Tołwiński, jeden ze współzałożycieli WSM. Znał pan go?
Był wtedy prezesem Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Z zawodu architekt, wywodził się z rodziny sybiraków. Przed wojną był bardzo przedsiębiorczym człowiekiem. Po wojnie został prezydentem Warszawy. Pierwszym, który odbudowywał stolicę. Miał na tym polu olbrzymie zasługi. To bardzo pozytywna postać. Powołał do życia wiele instytucji. Był socjalistą, a do komunizmu doszedł przez połączenie się dwóch partii. Później zajmował średnie stanowiska w Urzędzie Rady Ministrów.
Mogę o nim powiedzieć same dobre rzeczy. Pochodził z inteligenckiej rodziny. Jego ojciec, Kazimierz Tołwiński, był tu uznanym kierownikiem biblioteki. Stanisław Tołwiński absolutnie zasłużył na tę ulicę na Żoliborzu, którą chciał mu odebrać wojewoda mazowiecki w ramach "dekomunizacji".
Tutaj wiele osób podczas okupacji zaangażowało się w ruch podziemny. Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, to były takie na wpół konspiracyjne organizacje. Mój ojciec był związany w czasie okupacji z RTPD. Był kierownikiem Spółdzielni Lalkarsko-Zabawkarskiej na I kolonii. Tam robiono szkolne przybory, a po godzinach - kolby do karabinów dla ludzi z konspiracji. Na parterze trzeciej klatki drukarz Rajmund Wróblewski drukował na powielaczu gazetę Polskiej Partii Socjalistycznej "Robotnik". A w kotłowni, sercu WSM-u, jest tablica upamiętniająca żołnierzy PPS, którzy 1 sierpnia już po godzinie 13 stoczyli tam pierwsze walki na Żoliborzu.
Kotłownia jest przy ulicy Suzina 8, dwieście metrów od pańskich okien. Był pan wtedy w mieszkaniu?
Tak. Słychać było straszny huk. Siedzieliśmy w przedpokoju. Po godzinie nagle nastała zupełna cisza. Okazało się, że na krótko powstańcy opuścili Żoliborz i Niemcy tu nie wkroczyli. Dopiero na drugi dzień zobaczyłem powstańców, którzy przyszli z Puszczy Kampinoskiej i zajęli Żoliborz.
Pojawili się na tym podwórku?
W tym domu w 1944 roku mieścił się sztab obwodu Armii Krajowej pod dowództwem pułkownika Mieczysława "Żywiciela" Niedzielskiego. Na czwartej klatce. Pamiętam "Żywiciela", jak przechodził przez nasze podwórko. Był bardzo niski, zawsze normalnie ubrany i miał tylko powstańczy pierożek z orzełkiem i naramienniki, na których była funkcja podpułkownika.
Pan i koledzy też chcieliście być powstańcami?
Tak, my z Jędrkiem "Lewusem" Lewandowskim ciągle awansowaliśmy, dodając sobie kolejne gwiazdki i belki na ramionach. Matka "Lewusa" była krawcową i uszyła nam powstańcze pierożki, mieliśmy też opaski i drewniane karabiny. Na tym placyku ustawialiśmy się codziennie - my, "kompania akowska" walcząca w Powstaniu. Uczestniczyliśmy też "w odprawach". Mieliśmy też podrobione granaty.
Tylko mój starszy o rok kolega, Tadek Karkowski zwany "Karusem", naprawdę został zaangażowany. Na trzecim piętrze narożnej klatki, gdzie mieszkał doktor Kanabus, był lazaret wojskowy. I tam "Karus" nosił opaskę i otwierał drzwi. Mógł potem mówić, że był uczestnikiem Powstania.
Próbowaliście się z kolegami zaciągnąć?
Tak, przyszliśmy, tutaj, na czwartą klatkę. Było tu paru panów w cywilnej służbie i paru wojskowych. Kapitan nas przyjął, ale moja mama od razu pobiegła i mu nawymyślała: "Co wy robicie?! Bierzecie dzieci do Powstania?!".
Miałem wtedy 11 lat. 12-13-letnim kolegom, których mniej pilnowano, udało się. Wszyscy starsi koledzy z podwórka zginęli w walce.
III kolonia ucierpiała w czasie Powstania?
Jedyna bomba, która spadła na naszą kolonię, spadła na naszą XIII klatkę. Pech chciał, że moment wcześniej Aleksander Paliński wyjrzał z okna. I zginął. On jeden. Klatkę odbudowano zaraz po wojnie. Wtedy też wydobyto jego ciało spod gruzów.
A co stało się po kapitulacji?
Gdy dowiedzieliśmy się o końcu Powstania, baliśmy się, że przyjdą po nas oddziały złożone z cudzoziemców, które zgotowały rzeź ludności cywilnej na Woli. Ale 30 września pojawili się Niemcy. Poprowadzili nas przez ulicę Próchnika, wzdłuż której stał rząd żołnierzy z karabinami maszynowymi. Mama była pewna, że nas rozstrzelają. Powiedziała: "Nadstaw się, synku, tak, żeby cię nie bolało". Ale szczęśliwie przeszliśmy i pieszo dotarliśmy do obozu w Pruszkowie.
A później?
Gdy wychodziliśmy z obozu, mama prowadziła pod rękę naszego sąsiada Andrzeja Ruszczyka, który był powstańcem. Miał obandażowaną głowę i udawał rannego. Niemiec, który selekcjonował wychodzących, kazał nam iść na lewo. Potem się dowiedzieliśmy, że to oznaczało Oświęcim. Polska pielęgniarka, kiedy Niemiec na chwilę się odwrócił, szeptem wskazała nam prawą stronę. Mama posłuchała i we trójkę trafiliśmy, dzięki temu, do Generalnej Guberni, do Słomnik. Tam oddano nas chłopu na utrzymanie.
Jak was przyjął?
To był niezwykle biedny chłop. W jednej połowie izby mieszkał, a w drugiej miał oborę, w której położył nas na słomie. Dostałem anginy. Mama była przerażona. Przykładała mi chustkę moczoną w bimbrze do gardła. Nie było przecież leków. Gdy wyzdrowiałem, zaproponowałem, żebyśmy pojechali do Wodzisławia do chłopa Szymańskiego, u którego byłem na koloniach w 1942 roku.
Kiedy wrócił pan do Warszawy?
15 lutego 1945 roku wysiedliśmy z pociągu we Włochach i przyszliśmy z mamą na Żoliborz. Z daleka zobaczyłem naszą kolonię i krzyknąłem: "Mamo, nasza kolonia stoi, jest cała!". Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że Niemcy nie dali rady jej całkowicie spalić dzięki żelbetonowej konstrukcji. Wypalili tylko mieszkania i to tak na odwal się. Mieszkania sąsiadów były spalone, a nasze nie. Za to wprowadził się do niego stolarz Puławski. Zajął pokój od podwórza. Nam pozostał pokój od strony ulicy. Potem Puławski dostał pracę na VII lub IX kolonii i się przeniósł. Więc kiedy ojciec wrócił z obozu, w listopadzie 1945 roku, mieliśmy już z powrotem całe mieszkanie.
Wtedy wydawało się, że i za sto lat Warszawa nie będzie odbudowana. Było tyle gruzu, że ocalałe domy w Śródmieściu palcami się wytykało. Cała Marszałkowska, to był okropny widok. Dziś jest przepięknym miastem.