"Szantażysta" i "aferzysta" dzięki politycznej protekcji zostaje dyrektorem w ministerstwie. Przez ustawiane przetargi i podstawione firmy zaczyna wyprowadzać pieniądze z państwowej kasy. Minister przymyka oko na ten proceder, dzięki czemu dyrektor może się cieszyć bezkarnością i przez kilka lat spokojnie defraudować publiczne fundusze. Afera znalazła 86 lat temu swój finał w sądzie i wstrząsnęła przedwojenną Polską.
Tłum reporterów i gapiów zgęstniał, kiedy przed budynkiem warszawskiego Sądu Okręgowego zatrzymał się czarny samochód, z którego wysiadł niewysoki, siwiejący mężczyzna w szykownym garniturze i szybkim krokiem, wymijając dziennikarzy, milczeniem zbywając wykrzykiwane w jego stronę pytania, wbiegł po szerokich schodach do gmachu.
O tym procesie mówiła cała Polska. Gazety drukowały zapowiedzi, zdradzając szczegóły śledztwa i epatując kilkunastomilionowymi kwotami w nagłówkach. Równie wielkie wrażenie, jak te sumy, robiły informacje, że w aferę zamieszany jest jeden z członków rządu. Dzienniki wprost stawiały pytania o rolę w tej sprawie i przyszłość ministra Bogusława Miedzińskiego, którego bliski współpracownik, inżynier Edward Ruszczewski, miał zasiąść dziś na ławie oskarżonych.
1 milion 300 tysięcy złotych
Dziś media nazwałyby to "potężnym przekrętem", wtedy pisały o "istotnych nadużyciach".
Skierowany przeciwko Ruszczewskiemu pozew Prokuratorii Generalnej dotyczył kwoty 1 miliona 300 tysięcy złotych. Suma musiała robić wrażenie, zwłaszcza że średnia pensja pracownika umysłowego wynosiła wówczas 280 złotych 50 groszy wśród mężczyzn i 170 złotych 80 groszy wśród kobiet. Wykwalifikowany robotnik mógł liczyć na połowę tej sumy.
Sprawa Ruszczewskiego cieszyła się większym zainteresowaniem niż niejedna współczesna afera gospodarcza. Dotyczyła bowiem budowy Poczty Głównej w Gdyni, czyli w mieście, któremu politycy i opinia publiczna poświęcali szczególną uwagę. Gmach mieszczący urząd pocztowy, międzymiastową centralę telefoniczną oraz telegraf miał stanąć przy ulicy 10 Lutego, w reprezentacyjnym punkcie młodej metropolii. Wzniesiona niemal zupełnie od zera wraz z nowoczesnym portem stanowiącym konkurencję dla Wolnego Miasta Gdańska była przedstawiana jako ogromny sukces polskich władz. Inżynier Eugeniusz Kwiatkowski, minister przemysłu i handlu, który najpierw zainicjował budowę, a potem sprawnie nadzorował całą inwestycję, uchodził wręcz za bohatera narodowego.
Ruszczewski kontra Gorgonowa
Sprawa Ruszczewskiego zepchnęła z pierwszych stron gazet inny głośny wówczas proces – Rity Gorgonowej, służącej i guwernantki oskarżonej o brutalne zabójstwo Lusi Zarembianki, 17-letniej córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby. Gorgonowa była u niego zatrudniona. Toczący się od nowa – po kasacji wydanej przez Sąd Najwyższy – proces guwernantki, skazanej w pierwszej instancji na śmierć, z zapartym tchem śledziła cała Polska. Skrzące się od emocji rozprawy, na które sprzedawano bilety niczym na spektakle teatralne, były szeroko relacjonowane w prasie.
Dodatkowo 23 marca 1932 roku, kiedy ruszał proces Ruszczewskiego, Gorgonowa zasłabła w sądzie, co skrupulatnie odnotowały wychodzące kolejnego dnia gazety.
Artykuły o aferze pojawiły się na pierwszych stronach nie tylko warszawskich, ale także lokalnych gazet. "Inż. Ruszczewski odpowiada z wolnej stopy. Jest to niski elegancki mężczyzna w sile wieku o wyglądzie zamożnego przemysłowca. Zachowuje się swobodnie, witając się od czasu do czasu z niektórymi ze świadków, którzy zapełnili całą salę sądową. Na ławie oskarżonych siada z uśmiechem lekceważenia" – relacjonowała 23 marca 1933 roku wychodząca w wielkopolskim Kościanie "Gazeta Polska", opisując rozpoczęty dzień wcześniej proces.
Dziennikarzy szczególnie interesowała budząca podejrzenia rola ministra w aferze. Późniejsze śledztwo wykazało, że Miedziński osobiście zadbał o powierzenie tej budowy Ruszczewskiemu.
"Przyjęcie Ruszczewskiego do pracy nastąpiło na skutek interwencji ministra Miedzińskiego" – zeznał w procesie dyrektor departamentu ogólnego resortu. "Po raz pierwszy, gdy minister Miedziński powiedział mi, że należy przyjąć Ruszczewskiego, powiedziałem mu, że potrzebujemy inżyniera elektrotechnika, nie zaś budowniczego. Po raz drugi minister przyszedł już z Ruszczewskim i zapoznał mnie z nim, po raz trzeci zapytał, czy już jest przyjęty. Wtedy oczywiście musiałem go przyjąć" – czytamy w aktach.
"Szantażysta", "aferzysta"
Miedziński był postacią znaną w sanacyjnym środowisku. Współzałożyciel Polskiej Organizacji Wojskowej, żołnierz Legionów Polskich, od 1919 roku szef Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, podpułkownik piechoty i zaufany współpracownik Józefa Piłsudskiego i Edwarda Rydza-Śmigłego, późniejszego marszałka Polski. Na początku lat 20. zamienił mundur na frak i wszedł do Sejmu, zostając posłem Polskiego Stronnictwa Ludowego. W 1927 roku w pierwszym rządzie Piłsudskiego stanął na czele nowego Ministerstwa Poczt i Telegrafów. Stanowisko to zachował nawet po tym, gdy Piłsudski przekazał urząd premiera Kazimierzowi Bartlowi.
Bogusław Miedziński przez długi czas uchodził za polityka, któremu nikt i nic nie jest w stanie zaszkodzić. Nagle okazało się, że poważnych kłopotów może przysporzyć mu jego dawny kolega.
Ruszczewski trafił do resortu w 1927 roku. Otrzymał stanowisko dyrektora i pensję 5 tysięcy złotych. Protekcja samego ministra sprawiała, że nikt nie pytał o jego przeszłość, a ta – jak pisały gazety, kiedy afera wyszła na jaw – powinna go od razu skompromitować. "Zajmował się on dostawami do wojska i jako dostawca miał bardzo złą opinję" – relacjonowała „Gazeta Polska”, pisząc, że w akcie oskarżenia znajduje się pismo z Dowództwa Okręgu Korpusu Numer I, w którym Ruszczewski nazwany jest "szantażystą" i "aferzystą". Szczegóły tych zarzutów pozostały jednak tajemnicą.
Miedziński udzielił interesujących wyjaśnień, gdy sąd zapytał go o kwalifikacje dyrektora, którego obdarzył tak wielkim zaufaniem. Przyznał, że z Ruszczewskim znał się jeszcze ze studiów na Politechnice Lwowskiej. "Pamiętałem go jako człowieka ożywionego duchem ideowości. Uważałem, że ideowość jest największym hamulcem przed nadużyciami. Pamiętam gorące i piękne przemówienie Ruszczewskiego, gdy był studentem" – przekonywał.
"Drogi Janku"
Już pierwsze decyzje nowego dyrektora mogły wzbudzić niepokój jego przełożonego. Ruszczewski zaczął od tego, że odrzucił projekt budowy gmachu przygotowany przez znanego architekta prof. Tadeusza Tołwińskiego, określający koszty inwestycji na 5 milionów 664 tysiące 240 złotych i - jak donosiła prasa - "opracował projekt własny, przewidujący koszta 12 miljonów złotych".
Do przetargów na prace budowlane stanęły dwie nieznane wcześniej firmy – Budownictwo i Przemysł oraz Machajski i Mikulski, w których Ruszczewski miał nieformalne udziały i którym pomógł w zdobyciu ministerialnych zleceń. Machajski, który był inżynierem, "jedyny uczciwy człowiek w tej paczce", jak pisała o nim prasa, "zeznał, że poznał Ruszczewskiego przygodnie w pociągu, na dwa dni przed przetargiem o budowę i ten doradził mu, aby stanął do przetargu, obiecując, że znajdzie takiego, kto mu rzecz »sfinansuje«. Tym finansistą okazał się... Mikulski, nie mający żadnych pieniędzy, ale za to spryt" – relacjonował w sensacyjnym tonie dziennik "Siedem Groszy" w numerze z 25 maja 1933 roku.
Niedysponująca praktycznie żadnym kapitałem firma stanęła do przetargu na budowę gdyńskiej poczty, a niezbędną do tego kwotę 30 tysięcy złotych wadium Ruszczewski pobrał z kasy ministerstwa, po czym wpłacił ją tam z powrotem. Jak nietrudno się domyślić, firma wygrała przetarg i zabrała się do inwestycji według nowych planów i zawyżonego kosztorysu. Trafiały do niej również liczne zlecenia kierowane z pominięciem przetargów, podobnie jak do firmy Budownictwo i Przemysł.
"Nie licząc strat poniesionych przez skarb państwa przy tak rabunkowej gospodarce, nadpłacono firmie »Budownictwo i Przemysł« 700 000 zł, która to suma nie została zwrócona" – zwracała uwagę wspomniana już "Gazeta Polska" w relacji z procesu Ruszczewskiego.
Oba przedsiębiorstwa były zasilane strumieniem pieniędzy z państwowej kasy. Przekierowywały też część tego strumienia prosto do kieszeni Ruszczewskiego. Towarzystwo z otoczenia ministerialnego dyrektora czuło się w tym procederze do tego stopnia swobodnie, że zaczęło nawet podbierać z placu budowy materiały, z których – jak ustalili potem prokuratorzy – wspólnicy Ruszczewskiego zaczęli wznosić sobie wille w Orłowie, malowniczej dzielnicy Gdyni. Jak zeznał jeden z księgowych, "Ruszczewski w swoim czasie prowadził bardzo szeroki tryb życia, często wyjeżdżał do Gdańska na libację. (...) Ruszczewski w tym czasie kupił sobie samochód i willę w Orłowie".
Szczegóły tych spraw obnażyły włączone do akt śledztwa listy współpracowników Ruszczewskiego, obszernie cytowane potem na sali sądowej i starannie przytaczane w prasie:
"Drogi Janku. Dyrekcja nie śmie wiedzieć o moich stosunkach z tobą, bo cofną ci zamówienia. A ja tymczasem wszystko robię, żebyś dostawał roboty, i udaję, że ciebie nie znam. Konieczne jest, żebyś wydostał z Ministerstwa Robót Publicznych zaświadczenie, żeś budował dla nich i wydają o tobie jak najpochlebniejszą opinię. Ty przecież jesteś spryciarz, i jak będziesz potrzebował, to wydostaniesz zaświadczenie, że jesteś emirem kaukaskim. Przyślij mi dwa tysiące złotych, bo jestem bez gotówki. Dopóki nie wyślesz, to czytaj, draniu, ten list co godzinę”.
"Obecnie idzie na mnie fala skarg do dyrekcji, że okradłem skarb państwa. A tymczasem ja żeby zerwać z fałszywą sytuacją, zwyczajnie, z całą bezczelnością złożyłem ofertę na roboty budowlane. Nie chcę się więcej kryć, że jestem przedsiębiorcą".
"Sytuacja w Polsce staje się groźna. Jeśli nasz kochany Sejm tak dalej będzie gospodarował, to nie wiadomo, czy cała Polska nie weźmie w łeb. Ty jesteś zabezpieczony, bo masz 60 dolarów, a ja nie mam nic. Zresztą masz taki spryt, że przy bolszewikach więcej zarobisz niż obecnie".
"Tajemnica skrzynki pocztowej"
Nie wszystkie strumienie wypływających z państwowej budowy pieniędzy udało się namierzyć. Niektóre z nich dopływały bowiem finansowymi meandrami do najróżniejszych osób.
Monika Piątkowska w książce "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce" przytaczała przykład emerytowanego majora Miszczewskiego, należącego do kręgu przyjaciół inżyniera Ruszczewskiego. Oficer ten najpierw za urządzenie wnętrz gmachu poczty otrzymał 30 tysięcy złotych, a następnie drugie tyle za ozdobienie frontonu budynku rzeźbami.
Dyrektor budowy wpadł również na pomysł nakręcenia za pieniądze ministerstwa filmu, który miał być czymś w rodzaju instruktażu, materiału informacyjnego oraz fabularnego romansu w jednym. Tajemnicą pozostaje, jak udało się Ruszczewskiemu przekonać Miedzińskiego do sfinansowania produkcji noszącej znamienny tytuł "Tajemnica skrzynki pocztowej".
Najpierw planowano, że będzie to film przestrzegający klientów poczty przed wysyłaniem banknotów w kopertach, ale w końcu stanęło na tym, że lepiej nakręcić kinowy hit, na którym jeszcze da się zarobić. Zajął się tym reżyser Aleksander Reich. Za swoją pracę otrzymał 24 tysiące złotych, a do swojej dyspozycji ogromny budżet, z którego sfinansował między innymi kosztujące po kilkadziesiąt tysięcy złotych wyjazdy z ekipą filmową do Wiednia oraz do Francji. Co w tej sprawie najciekawsze, Reich za pieniądze z ministerialnej kasy kupił także trzy scenariusze filmów erotycznych. Za każdy z nich zapłacił po 5,5 tysiąca złotych.
"Tajemnica skrzynki pocztowej" nie dotrwała co prawda do naszych czasów, zachowały się jednak jej recenzje. Dwutygodnik "Kino dla Wszystkich" w numerze 15 z 1933 roku nie zostawił na filmie Reicha suchej nitki. Autor artykułu milczeniem pominął walory artystyczne samej produkcji, skupiając się przede wszystkim na jej olbrzymich jak na ówczesne filmy kosztach.
"Obraz ten kosztował 300.000 zł i poniósł generalną klapę we wszystkich kinach Polski. Moralnym twórcą tego obrazu był inż. Ruszczewski, podówczas wysoki dygnitarz ministerjalny, który udzielił swego przyzwolenia na realizację tego obrazu przez Reicha i który z funduszów ministerjalnych to »arcydzieło« wydatnie subsydiował. Reich zaś gospodarował tak pięknie, że nie potrafił np. wyliczyć się z 50 tys. zł, zasłaniając się wydatkami »dyskrecjonalnemi«, a ogółem naraził ministerstwo na stratę przeszło 240.000 zł, gdyż z eksploatacji obrazu w ciągu szeregu lat wyciągnięto zaledwie 60.000 zł" – czytamy w recenzji.
"Naturalnie nie obyło się bez »eskapady« do Wiednia, gdzie Reich miał otrzymać jakieś nowe »środki techniczne« potrzebne do realizacji obrazu w »sposób europejski«, nie obyło się i bez »wycieczki« rozrywkowej do Paryża, która też kosztowała kilkadziesiąt tysięcy. Piszemy »wycieczki rozrywkowej«, gdyż zdajemy sobie sprawę, że dla sfilmowania maleńkiej scenki nie było potrzeby urządzania całej ekspedycji filmowej do Francji, gdzie Reich et consortes [łac. »i towarzysze« – przyp. red.] bawił przez kilka tygodni" – wytykał dwutygodnik.
"Samowola i przekroczenie budżetowe"
Miedziński, zdając sobie najpewniej sprawę, że fiasko tego przedsięwzięcia może go dodatkowo obciążyć, stanowczo odcinał się od "Tajemnicy skrzynki pocztowej".
"Gdy tylko dowiedziałem się o filmie, kazałem sobie złożyć wyjaśnienie" – przekonywał, zeznając w procesie Ruszczewskiego, o czym donosił "Dzień Bydgoski" z 28 marca 1933 r. "Z raportów przekonałem się, że miała tu miejsce samowola i przekroczenie budżetowe, wobec czego zarządziłem natychmiastowe śledztwo i złożyłem doniesienie karne" – zapewniał przed sądem.
Najwyższa Izba Kontroli zwróciła uwagę w raporcie cytowanym przez "Głos Lubelski" w numerze z 21 listopada 1929 roku, że kierownik budowy gdyńskiej poczty Ruszczewski "uskuteczniał wydatki" niemające nic wspólnego z pracami budowlanymi. "Na przykład wydatkował 197.512 zł na urządzenie filmu p.t. »Tajemnica skrzynki pocztowej«, co spowodowało wdrożenie przeciw temu kierownikowi dochodzenia sądowo-karnego".
Jednak to nie utopienie państwowych pieniędzy w tanim romansie pogrążyło Ruszczewskiego, ale jego wspólnik Machajski, który choć przez długi czas czerpał korzyści z udziału w aferze, wreszcie skruszony uznał, że musi się do wszystkiego przyznać. Pojechał do ministra Miedzińskiego, który wysłuchawszy go, obiecał przeprowadzić jak najszybciej kontrolę inwestycji w Gdyni. Kiedy po kilku dniach na placu budowy zjawiła się jednoosobowa komisja z ministerstwa, Machajski ze zdumieniem stwierdził, że kontrolerem jest dyrektor Ruszczewski. Wówczas dopiero zawiadomił Prokuratorię Generalną i Najwyższą Izbę Kontroli – i sprawa wyszła na jaw.
Oskarżonemu o nadużycia Ruszczewskiemu groziło 10 lat więzienia. Wyrok zapadł 29 maja 1933 roku.
"Ukrył twarz w dłoniach"
"5 lat więzienia i 1.385.500 zł" – donosił "Dziennik Białostocki" w emocjonalnej korespondencji ze stołecznego sądu. Jak wyliczano, inżyniera i byłego dyrektora skazano na sześć lat więzienia, ale wyrok zmniejszono po uwzględnieniu amnestii z 1928 roku. Dodatkowo zasądzono od niego na poczet Skarbu Państwa 1 milion 344 tysiące złotych kary, 33 tysiące złotych kosztów procesowych oraz 8,5 tysiąca złotych kosztów adwokackich. Podkreślano, że oskarżony po ogłoszeniu wyroku przedstawił sądowi dwa zaświadczenia o złym stanie zdrowia:
"Ruszczewski: – Proszę, by wysoki sąd pozostawił mnie na wolności ze względu na moje zdrowie. Będę w tej sprawie apelował. Uciekać nie mam zamiaru.
Sąd udał się na naradę, poczem przewodniczący ogłosił decyzję o osadzeniu oskarżonego w areszcie bezwzględnym z uwagi na orzeczony wymiar kary. Do inż. Ruszczewskiego, który ukrył twarz w dłoniach, podszedł policjant i położył mu rękę na ramieniu...".
Gmach poczty w Gdyni – mimo afery towarzyszącej jego budowie – został wzniesiony i dziś, choć przebudowany, stanowi ozdobę ulicy 10 Lutego.
Minister Bogusław Miedziński – mimo poszlak wskazujących, że wiedział o aferze, a nawet był jej sprawcą – nie trafił do więzienia. Kiedy sprawa wyszła na jaw, popadł co prawda w niełaskę u Józefa Piłsudskiego i został wyrzucony z rządu, ale z polityki już nie. Był posłem, senatorem z nominacji prezydenta, wreszcie marszałkiem Senatu.
Inżynier Edward Ruszczewski – mimo że wiele wskazywało na to, iż nie powinien sam siedzieć na ławie oskarżonych – został skazany w tej aferze jako jedyny.