"Bardzo mi było smutno, gdy myśmy się rozstali. Kiedy odjeżdżaliśmy z Lwówka, ciągle myślałam o mamusi, tatusiu i małym Andrzejku. Nie zapomnę nigdy tej drugiej ojczyzny ani Was". 11-letnia "Małpka", która pisze te słowa, świetnie posługuje się językiem polskim, choć pochodzi z Korei Północnej. Takich listów, słanych do Polski przez dzieci z najbardziej wyizolowanego reżimu na świecie, trafiło nad Wisłę kilkadziesiąt. Potem słuch po ich autorach zaginął.
Pani Florentyna Kuliberda, dziś emerytka, trzyma w ręku list napisany niezgrabnym dziecięcym pismem. – Ona bardzo ładnie pisała po polsku, ale to pisane było jeszcze z pociągu, trzęsło i pewnie dlatego takie niewyraźne te litery – mówi, ocierając chusteczką wilgotne oczy. – Przychodziła do nas i bawiła mojego synka Andrzeja. Małpka. Tak ją wołali. Tak się nawet podpisała w tym liście – pani Florentyna pokazuje kopertę i zdjęcie, na którym mała Koreanka w sukience w grochy trzyma na rękach chłopczyka. – Nigdy więcej jej nie widziałam. Nawet nie pamiętam, jak się naprawdę nazywała.
Dom odzyskanego dzieciństwa
25 czerwca 1950 roku Koreańczycy z komunistycznej Północy atakują Koreę Południową rządzoną przez Li Syng Mana, wspieranego przez Waszyngton. Rozpoczyna się wojna koreańska, jedna z odsłon zimnowojennego konfliktu. W bratobójczej walce Północ wspierały wojska Związku Radzieckiego oraz Chin, a po stronie Południa walczyły siły ONZ oraz Stanów Zjednoczonych. Komunistyczne władze w Polsce zadbały o to, żeby obywatele nad Wisłą nie mieli wątpliwości, kto jest w tej wojnie ofiarą, a kto katem. W 1951 roku Polska Kronika Filmowa w reportażu "Dzieciom bohaterskiej Korei" - głosem lektora Andrzeja Łapickiego - nawoływała:
"Dziesiątki tysięcy dzieci koreańskich jest bez dachu nad głową. Pomóc tym niewinnym ofiarom amerykańskiego bestialstwa to nasz obowiązek".
I polski rząd ofiarował pomoc, choć nie wiadomo, czy była to niezależna inicjatywa Warszawy, czy nakaz Związku Radzieckiego. W efekcie do Polski przyjeżdża około półtora tysiąca sierot z Półwyspu Koreańskiego. Pierwsze dwieście trafia w listopadzie 1951 roku do ośrodka w Gołotczyźnie niedaleko Ciechanowa, a stamtąd - do Otwocka pod Warszawą. Kolejne 1300 dzieci przyjeżdża do Lwówka na Dolnym Śląsku.
Przybycie pierwszych młodych Koreańczyków to okazja do uruchomienia machiny propagandowej. Azjatyckich gości w Gołotczyźnie odwiedzają fotoreporterzy z gazet oraz kamera Polskiej Kroniki Filmowej. Do mazowieckiej wsi organizowane są "wycieczki integrujące", a Marian Brandys pisze socrealistyczną książkę o małych Koreańczykach pt. "Dom odzyskanego dzieciństwa".
W Otwocku dzieci, otoczone troskliwą opieką lekarską, mieszkają w specjalnie dla nich wybudowanym internacie. Wciąż odwiedzają ich dziennikarze, rozpływający się w propagandowych tekstach nad "więzami przyjaźni" i "bratnią socjalistyczną pomocą", jakiej udzieliliśmy "narodowi ciemiężonemu przez imperialistycznych oprawców".
Ofiary wojny i Moskwy
Dzieci z trzeciego ośrodka, na Dolnym Śląsku, nigdy nie dostąpiły wyróżnienia, jakie przypadło otwockiej grupie. Lwówka nie odwiedzali ani dziennikarze, ani partyjni dostojnicy. Ci przybysze byli bowiem w złym stanie psychicznym i fizycznym - nie tylko przez wojnę koreańską, ale i przez to, jak je potraktowano w ZSRR.
- Ośrodek w Lwówku to była enklawa, zamknięty teren. Te dzieci, zanim przyjechały na Śląsk, dwa lata spędziły w jakichś potwornych warunkach w Związku Radzieckim. Stamtąd, w 1953 roku, gdy już wiedziano, że wojna się kończy, zostały przysłane do Polski, żeby je doprowadzić do ładu. Nie dość, że przeżyły piekło wojny, to nad Wołgą nikt się nimi nie zajmował – mówi dziennikarka Jolanta Krysowata.
Moskwa chciała ukryć te zaniedbania, dlatego przyjazd dzieci nie był nagłaśniany. I choć Koreańczycy nie byli odizolowani od świata zewnętrznego i mogli opuszczać ośrodek, to wciąż pozostawali w kręgu zainteresowania organów socjalistycznego państwa.
- Jest takie fantastyczne zdjęcie, na którym stoi grupa dziewczynek i nauczyciele. Robią to, co wszyscy na wrocławskim rynku, czyli karmią gołębie. W tle budka milicji z telefonem. Widać, jak do tej budki wbiega milicjant, który z przerażeniem patrzy na grupę Koreańczyków. Pewnie szybko gdzieś zadzwonił i zameldował, że jacyś Azjaci są na rynku we Wrocławiu, pytając, czy partia o tym wie. To zdjęcie mówi wszystko o tym, dlaczego to było tajne. Bo taki był komunizm - tłumaczy Jolanta Krysowata.
Mama i tata
Płakowice, dzielnica Lwówka Śląskiego, słynie z renesansowego zamku i monumentalnego zespołu folwarcznego. Po wojnie w tych zabytkowych budynkach urządzono ośrodek wychowawczy i to tam skierowano koreańskie dzieci. Żadnego z nich dziś we Lwówku już nie ma, ale nadal mieszkają tu ich opiekunowie i pracownicy placówki. Pojechaliśmy na Dolny Śląsk, żeby z nimi porozmawiać.
- Ja pracowałam na kuchni, więc miałam z nimi mniej styczności niż wychowawcy. Ale oczywiście, że się człowiek jakoś przywiązał - wspomina pani Florentyna, która do pracy we Lwówku trafiła tuż po szkole i wyszła za mąż za jednego z wychowawców. Wkrótce urodziła dziecko, syna Andrzeja. Kiedy pracowała, koreańskie dziewczynki opiekowały się jej pociechą.
Jedna z nich, "Małpka", jak ją wszyscy nazywali, szczególnie polubiła polską rodzinę. Szybko do Florentyny zaczęła mówić "mamo", a do jej męża "tato". – Urodziłam tylko syna, a dostałam jeszcze córeczkę. Trochę to było zabawne, ale łapało za serce, gdy tak mówiła – wspomina z uśmiechem pani Florentyna, spoglądając podniszczone fotografie. - To były bardzo mądre, grzeczne dzieci. Chociaż czasem psociły, jak to maluchy. Pamiętam, kiedyś dostały na śniadanie twaróg, to kulki z niego porobiły i porozrzucały. Trzeba było za nimi chodzić i to zbierać. Chyba po prostu im nie smakował – wspomina.
- W lesie, jak poszliśmy na wycieczkę, to wiesz, co oni jedli? Paprocie. Przecież mogli się tym zatruć! Ale taki mieli zwyczaj i te paprocie to był ich przysmak. Trzeba było za nimi chodzić wszędzie i pilnować, żeby się nie potruli od tego zielska – śmieje się pan Stanisław Wachal, ówczesny wychowawca. I zaraz zaznacza, że zachowanie sierot nie wynikało z głodu.
Jego zdaniem Azjatom niczego nie brakowało. Polskie dzieci, spoza ośrodka, mogły tylko pomarzyć o warunkach i artykułach spożywczych, jakie otrzymywali ich rówieśnicy z Korei.
- Oni tu mieli jak w Ameryce! Państwo nasze łożyło na to ogromne pieniądze. No bo które z naszych dzieci jadło wtedy na przykład pomarańcze? W tamtych czasach to był luksus, ale tym dzieciom nie żałowano niczego - wspomina.
Być może nawyki kulinarne przybyszów z Korei różniły się od naszych, ale za to podejście do sportu było identyczne. - To byli urodzeni piłkarze, potrafili całymi dniami siedzieć na boisku i grać, grać, grać - zachwyca się Stanisław.
Bo dzieci z Korei, oprócz lekcji podstawowych przedmiotów i języka polskiego, miały też, rzecz jasna, zajęcia sportowe. Oraz propagandowe, na których młodym Koreańczykom uświadamiano wyższość socjalizmu nad innymi systemami. Dzieci zabierano na przykład do kina, gdzie w ramach nauki połączonej z rozrywką oglądały radzieckie i północnokoreańskie filmy sławiące Lenina, Stalina i Kim Ir Sena - przywódcę Korei Północnej. Ten ostatni oczywiście miał być dla nich najważniejszy.
Tylko pomniki i zdjęcie
Pewnie zastanowiłoby nas, skąd w Otwocku wzięły się pomniki przyjaźni polsko-koreańskiej, gdybyśmy w ogóle wiedzieli o ich istnieniu. A znaleźć je nie jest łatwo. Żeby dotrzeć do jednego z monumentów, trzeba jechać leśną wyboistą drogą na obrzeża miasta, gdzie na podwórku, między domkami jednorodzinnymi, stoi obelisk. Drugi jest wprawdzie w centrum Otwocka, ale ukryty w lasku na tyłach budynku starostwa powiatowego tak skutecznie, że nawet pracownicy urzędu nie mają pojęcia o jego istnieniu.
W lipcu 1956 roku wszystko wyglądało inaczej - oczy całego kraju skierowane były właśnie na Otwock, albowiem tutaj wychowanków wzorcowego domu dziecka odwiedził sam Kim Ir Sen. Dla dzieci było to nieprawdopodobne, wręcz euforyczne przeżycie.
- Jak my mamy Boga w kościele, tak oni mieli tego swojego boga. Nie było nic ważniejszego. Co prawda, jak puszczaliśmy filmy o Leninie czy Stalinie, to też cała sala kinowa wstawała i pięć minut biła brawo. Ale to nic w porównaniu z reakcją przy wizerunku Kim Ir Sena... Nie da się opisać, jakie emocje wywoływał sam jego widok u tych przecież małych dzieci – opowiada pan Stanisław, wychowawca z ośrodka w Lwówku Śląskim, gdzie dzieci mogły oglądać Kima tylko w kinie.
- Na Okęciu Kim Ir Sen był witany przez elitę Biura Politycznego KC PZPR: Cyrankiewicza, Ochaba, Rokossowskiego. Wojna w Korei dla wszystkich demoludów miała wymiar propagandowy, więc przy każdej okazji podczas wizyty podkreślano wsparcie dla KRLD. Przywódca Korei odwdzięczał się podziękowaniem za opiekę, jaką otrzymały sieroty z półwyspu. Następnego dnia po przylocie najważniejszym punktem programu była wizyta w Otwocku, gdzie Kim Ir Sen spotkał się z dziećmi - tłumaczy wagę ówczesnych stosunków polsko-koreańskich Sylwia Szyc z Biura Badań Historycznych IPN.
W otwockim starostwie szukam informacji o tej wizycie i jakichś dokumentów dotyczących dzieci z Korei. Urzędnicy przynoszą mi grubą, przykurzoną księgę - rejestr wychowanków domu dziecka. Na pożółkłych kartach polskie nazwiska mieszają się z koreańskimi. Kim Jon-Kil, Ro San-Czun, Sin Son-Jo... Chłopcy i dziewczynki nieufnym wzrokiem patrzą z czarno-białych zdjęć. Prawie przy każdym adnotacja "rolnik" lub "robotnik", rzadko "pracownik intelektualny" – to zawody rodziców, których dzieci straciły. Za to w kolejnej rubryce, opisującej dalsze losy, u wszystkich to samo: "wyjechał(a) do Korei". Różne są tylko daty – luty i wrzesień 1957, czerwiec 1958. Ostatnie dzieci opuściły Polskę w 1959 roku. Po ośmiu latach nad Wisłą nie było już koreańskich sierot wojennych. Poza jednym przypadkiem.
Kim Ki Dok
Cmentarz Osobowicki to największa nekropolia Wrocławia. Na ponad pięćdziesięciu hektarach ciężko znaleźć grób bez wskazówek. Na szczęście pani z administracji znajduje nazwisko, którego szukam w komputerowym rejestrze, i kieruje do jednej z kwater. Wrocław to mieszanina kultur: polskiej, czeskiej, niemieckiej i kresowej. Na tablicach nie brakuje obco brzmiących nazwisk. Ale jeden z nagrobków wyróżnia się tu szczególnie.
- Mój przyjaciel, reżyser Patryk Yoka, był na cmentarzu Osobowickim na pogrzebie swojej babci. Niedaleko od miejsca, gdzie ją pochowano, natrafił na nagrobek z azjatyckim napisem. Pod spodem widniało tłumaczenie: Kim Ki Dok, przeżyła 13 lat. Zmarła 20 września 1955 roku - opowiada Jolanta Krysowata, kiedyś reporterka Radia Wrocław. – Zaciekawiło nas, skąd taki nagrobek we Wrocławiu. I tak zaczęłam krok po kroku badać tę historię.
Ślad zaprowadził ją do ośrodka wychowawczego w Płakowicach. Kiedy pytam Stanisława Wachala o Kim Ki Dok, od razu wie, o kogo chodzi:
- Ona była po prostu bardzo ciężko chora na białaczkę. Tutaj, we Lwówku, nie można było jej pomóc. Nie było ani odpowiedniego sprzętu, ani ludzi. Dlatego skierowali ją na leczenie do Wrocławia. Ale tam też nie pomogli, nie udało się jej uratować – Stanisław zawiesza głos, chociaż od tamtych wydarzeń minęło ponad pół wieku. Zresztą nie pierwszy raz w ciągu tej rozmowy...
Jolanta Krysowata, badając sprawę młodej Koreanki, trafiła na nazwisko Kim Ki Dok w zakładzie anatomii patologicznej Akademii Medycznej we Wrocławiu. W dokumentach, obok nazwiska, umieszczono datę sekcji zwłok: 23 września 1955 roku.
- Była jedynym dzieckiem, które mogło zostać w Polsce. Reszta została zabrana siłą - mówi dziennikarka.
Bez epilogu
- Pamiętam jak dziś, że jak szły na zajęcia, to przez megafony, rozwieszone wokół ośrodka, puszczano dziecięcą piosenkę i wszystkie ją sobie śpiewały. Nawet teraz jestem w stanie ją zanucić - wspomina Stanisław Wachal. – Ale nie puszczę ci żadnej z tych piosenek, chociaż miałem cały karton koreańskich winylowych płyt.
- Co się z tymi winylami stało? – pytam.
- Wstyd się przyznać, ale wyrzuciliśmy je. Trochę przez strach, trochę może z żalu. Kiedy moi podopieczni przestali pisać listy, chyba zrozumiałem, że to już koniec tej historii. Ale na szczęście zdjęcia i korespondencja zostały.
Rząd Korei Północnej bez podania konkretnej przyczyny z dnia na dzień podjął decyzję o powrocie sierot do ojczyzny. Plan wprowadzono w życie błyskawicznie i we wrześniu 1959 roku w Polsce nie było już ani jednego koreańskiego dziecka. Pod koniec lat pięćdziesiątych Polska dla surowego reżimu Korei stała się państwem zbyt liberalnym.
- One nie chciały tam jechać, bardzo nie chciały wracać. Rozpaczały, symulowały choroby... Ja sam, wstyd się przyznać, płakałem. Niektórzy nawet chcieli je adoptować. Ale wszystko na nic. Był prikaz i koniec, spakowali ich i do pociągów. Byli bardzo smutni – wspomina Stanisław Wachal.
Co gorsza, to nie był koniec ich problemów.
- Polska, mimo że komunistyczna, oferowała im coś, co dla Pjongjangu było nie do przyjęcia. To było poczucie osobistej godności i wolności, umiejętność podejmowania własnych decyzji i posiadania własnego gustu – tłumaczy Jolanta Krysowata, podkreślając, że przewaga, jaką te dzieci zyskały nad swoimi rówieśnikami w Korei, wbrew pozorom, wcale im nie pomogła po powrocie.
Dzieci próbowały zwalczyć samotność, pisząc listy do swoich kochanych "mam" i "tatusiów". Oprócz rozdzierającej serca tęsknoty w swojej korespondencji pisanej po polsku (przez kilka lat pobytu w naszym kraju nauczyły się doskonale języka w mowie i piśmie) Koreańczycy żalili się na swój los w kraju Kim Ir Sena.
- Jak się potem czytało te listy, to robiło się nam jeszcze smutniej. Okazywało się, że ich tam w Korei gnębili. Niektóre dzieci nie umiały się dostosować, uciekały, były bite... Tak pisały – mówi Florentyna, pokazując mi korespondencję podopiecznych jej męża.
"Drogi Kochany Tato, długo myślałem o Polsce i tak mi moje myśli zaciągnęło do ucieczki. Nie gniewaj się, Tato. Przygotuj mi na Wesołych Świąt. U mnie nie będzie takie czasy jak Wesołych Świąt. Tato, o tym to niech Tato nikomu nie powie, bo po przejściu tego granicy ciężko żyłem. Tam siedzieliśmy, a oni krzyczeli 10 dni. Potem z milicją wróciliśmy do szkoły i tam znowu był krzyk. Teraz uczę się do pracy w kopalni".
"Tato, jak są ferie zimowe, wakacje to mi najwięcej smutno. To dlatego, że wtedy to ja nigdy nie mam gdzie iść. Dlatego ja jestem zawsze w internacie, a koleżanki to pójdą do taty, do mamy. Wtedy mi lecą takie gorące łzy. Szukam taty, ale taty nie ma nigdzie".
"W tej pracy nawet trzydzieści sześć godzin pracowałem bez spania. Najmniej praca była dwanaście godzin. Życie nasze bardzo ciężkie".
Jakim cudem najbardziej zamknięty na świat reżim nie ocenzurował tych listów? Można przypuszczać, że na początku cenzorzy nie mogli ich przeczytać, bo nie znali tak egzotycznego dla nich języka polskiego.
W 1961 roku odgórnie zablokowano wymianę korespondencji między wychowawcami a ich podopiecznymi. Dalszy los koreańskich wychowanków domów dziecka z Lwówka Śląskiego i Otwocka pozostaje nieznany.