Tytuł: Czesław Śliwa fałszywym konsulem był przez kilka tygodni
Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
Podziel się
Musiał zacząć grać kogoś innego już jako kilkuletnie dziecko. Tylko tak mógł przeżyć. I grał przez całe życie, zmieniając tylko role. Zawsze był tym, kim chciał. Wyłudzał ogromne pieniądze, ale z takim wdziękiem, że poszkodowani nie mieli nawet żalu. Zostając "austriackim konsulem", stał się bohaterem jednego z największych skandali czasów PRL. Kim tak naprawdę był Czesław Śliwa vel Silberstein?
Jego życie to gotowy scenariusz filmu, pełnego tajemnic i pytań bez odpowiedzi.
Urodził się w 1932 r. pod Rzeszowem w żydowskiej rodzinie Silberów (niektóre źródła podają też nazwisko Silberzfeig). Jego rodzice należeli do osób zamożnych, mieli gorzelnię i gospodarstwo rolne. Gdyby nie naziści, przejąłby zapewne rodzinną firmę.
Wojna wszystko zmieniła. Niemcy chcieli zgładzić wszystkich Żydów. Rodzice małego Jacka szukali dla swojego dziecka ratunku. By ocalić chłopca, oddali go pod opiekę polskiej katolickiej rodziny Śliwów. Dostał nowe dokumenty (został adoptowany) i po raz pierwszy musiał się wcielić w nową rolę. Jacek został Cześkiem. Nie miał wyboru, bo od tego zależało jego życie. O jego biologicznych rodzicach brak powojennych wzmianek, byli jednymi z milionów ofiar Holokaustu. Z rodziny ocalał tylko on.
Fałszywy konsul z Wrocławia
/ Wideo: K. Połosak/Instytut Pamięci Narodowej
Magister bez matury, podpułkownik izraelskiej armii
Grę, którą zaczął z konieczności jako mały chłopiec, kontynuował w dorosłym życiu. Na początku lat 50., gdy skończył 18 lat, miał złożyć w ówczesnym MSW oświadczenie o treści: "Jestem narodowości żydowskiej i z uwagi na osobistą decyzję zdeklarowanego wyjazdu z Polski do Izraela zmiana obywatelstwa jest w swym argumentalnym stadium zasadna. Proszę o pozytywną decyzję...". Nie wiadomo tylko, czy to była prawda, czy tylko jeden z elementów jego gry. Nie wiadomo też, czy dostał jakąkolwiek odpowiedź.
Jako Polak skończył szkołę średnią, nie zdał matury i wyjechał do Wałbrzycha, gdzie pracował w kopalni.
Ambicje miał jednak większe. Dlatego na podstawie sfałszowanych dokumentów został inżynierem górnictwa i ekspertem górniczym. W 1958 r. ożenił się. Na ślubny kobierzec wkroczył w mundurze inżyniera górnika, co zwróciło uwagę służb. Wkrótce został aresztowany. W milicyjnej kartotece wpisano: sfałszował dyplom AGH i dokumenty wystawione rzekomo przez Zjednoczenie Węglowe, podrobił książeczkę wojskową, nadał sobie rangę oficera i wyłudzał pieniądze pod pretekstem zdobycia talonów na samochody. Został skazany na 7,5 roku odsiadki za kratami. Karę odbywał w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Żona się z nim rozwiodła.
Pobyt w więzieniu był dla niego kolejną lekcją. Śliwa nauczył się jednego: miejsca zamieszkania trzeba często zmieniać, podobnie jak tożsamości i zawody. Był więc producentem odzieży i inżynierem racjonalizatorem. Miał nawet dyplom magistra włókiennictwa. Jednak nie był wtedy Śliwą. Działał, na sfałszowanych papierach, pod nazwiskiem Jacek Elizeusz Zilbercfaig. Czasami twierdził, że jest wynalazcą spadochronu do hamowania samolotów odrzutowych albo podpułkownikiem izraelskiej armii. Dokumenty przygotowywał własnoręcznie. Był nie tylko oszustem, ale też dobrym fałszerzem. Wszędzie robił świetne wrażenie. Nie budził cienia podejrzeń.
Wolnością cieszył jednak bardzo krótko, bo tylko pół roku. Wrócił do więzienia – tym razem m.in. za sprzedawanie nieistniejących płaszczy ortalionowych handlarzom z Podhala. Sąd zdecydował, że posiedzi cztery lata. Powrót za kraty był początkiem jego wielkiego numeru, dzięki któremu zapisał się w przestępczej historii Polski i zyskał sławę.
"Do dyplomaty potrzeba trochę gry"
W 1969 r., gdy skończył odsiadywać karę, los się do niego uśmiechnął. Jego nazwisko kolejny raz ewoluowało. Tym razem pomogli mu urzędnicy z więziennej kancelarii. W zaświadczeniu o zwolnieniu z zakładu karnego napisali, że nazywa się Silberzweig vel Śliwa. Po raz pierwszy w pełni oficjalnie nie był Śliwą. "Mógł więc raz jedyny posłużyć się dokumentem nie sfałszowanym, kiedy zjawił się w Warszawie w Ambasadzie Królestwa Holandii składać papiery na wyjazd do Izraela" – napisał w maju 1970 r. Jerzy Urban w swoim reportażu o Śliwie.
Tak naprawdę wyjazdu nie planował. Chciał tylko zdobyć pismo od obcej ambasady i rozpocząć karierę dyplomatyczną. – Żeby zostać dyplomatą, to nie tylko sztuka chęci. Do dyplomaty potrzeba trochę gry (…) trzeba być trochę i psychologiem, i aktorem. Trzeba umieć wyreżyserować, stworzyć coś… – wyjaśniał w reportażu Krzysztofa Gradowskiego z 1970 r.
"Konsul" podczas pobytu we wrocławskim hotelu legitymował się fałszywymi danymi / Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
Żyd z Austrii przyjeżdża do Polski
Śliwa miał pomysł jak wyreżyserować własną historię. Najpierw zmienił pisownię swojego przybranego nazwiska z Silberzweig na Silberstein. Wymyślił też, że będzie podawał się Żyda polskiego pochodzenia, który po wojennej zawierusze zamieszkał w Austrii. Inna wersja głosiła z kolei, że był synem bogatych żydowskich przemysłowców z Austrii, którzy przed wojną wyemigrowali do Polski. Tu, po agresji Niemiec, trafili do getta, a ich syn został cudem uratowany. Pomóc mieli dobrzy ludzie (w tej historii to jedyna prawda). Po 1945 r. miał piąć się po austriackich szczeblach kariery. Tak miało być do 1969 r., gdy powierzono mu misję stworzenia konsulatu w Polsce.
We wrześniu 1969 r. pojawił się więc we Wrocławiu. Wsiadł do taksówki. Kierowcy się poszczęściło. Jeszcze tego samego dnia na chwilę został osobistym szoferem konsula. Później taksówkarz zapoznał Śliwę ze swoją znajomą Janiną S., która fałszywemu dyplomacie wpadła w oko i szybko została panią konsulową.
Z polecenia ambasady Austrii przedstawiciel consularny dr inż. Jack Ben Silberstein, pełniący obowiązki consula generalnego, attaché technicznego oraz attaché kulturalnego przejął obowiązki urzędowe w zorganizowaniu placówki samodzielnej w randze corpusu consularnego umiejscowionego we Wrocławiu. W wstępnej organizacji skompletowano personel pomocniczy uwzględniając etaty osobowe w urzędzie konsularnym
z dziennika urzędowego, raport nr 1/69
Nowym znajomym wyjaśniał: nazywam się Jacek Ben Silberstein, jestem Żydem, na stałe mieszkam w Wiedniu, a obecnie pracuję w ambasadzie Austrii. Twierdził, że został konsulem generalnym tego kraju i że ma stworzyć placówkę właśnie we Wrocławiu.
Dla uwiarygodnienia pokazywał swoją wizytówkę. Na karcie napisano: dr Ing. Jack Silberstein Consul General Osstereich 17 Vien Pradergasse 174 HOTEL MONOPOL ORBIS. – Wystarczyło, żebym to wystawił, i tak każdy sztywniał, jakby się gipsu najadł – oceniał z dumą fałszywy konsul.
Założył dziennik urzędowy. "Zatwierdzone w MSZ Austrii, Consulat Generalny Austrii w Polsce, siedziba we Wrocławiu" – napisał samozwańczy dyplomata na pierwszej stronie zeszytu. Żeby nie było wątpliwości obok dopisał: zatwierdzam – dr inż. Jack Silberstein, Consul Generalny. Paszporty dyplomatyczne zamówił u drukarza w Krakowie. Postarał się też o fałszywe pieczęcie. Nie potrzebował na nie zezwolenia Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk, bo cenzura dyplomatów nie obejmowała. Silberstein urządzał rauty i spotykał się z dygnitarzami. Był na fali.
"Służba konsularna" Silbersteina
Konsulatu życie na bogato
Każdemu, kogo poznawał w tych dniach, proponował pracę u siebie. W końcu potrzebował personelu dyplomatycznego. Jako attaché, sekretarka czy szofer można było zarobić miesięcznie 4250 złotych, 275 dolarów i 220 złotych dziennej diety (sam Silberstein był skromny i "zarabiał" nieco mniej). To był w tamtych czasach majątek, przeciętna roczna pensja wynosiła nieco ponad 26 tys. złotych, a dolar kosztował około 100 złotych.
Dyplomata nie płacił jednak pensji – twierdził, że czeka na fundusze z Wiednia. Chętnie sięgał za to do kieszeni swoich pracowników. U kierowcy nawet przez jakiś czas mieszkał.
Silberstein czas spędzał nie tylko na balach. Z akt Czesława Śliwy zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej wynika, że niektórym osobom konsul obiecywał załatwienie wyjazdów do Austrii. Oczywiście za opłatą. Z kolei od innych wyłudzał pieniądze na zakup samochodów za granicą, które miały zostać przysłane na jego adres.
Jestem przekonany, że w obecnej chwili znajdują się jeszcze ludzie, na wolności, którzy również są mistyfikatorami. Tak samo potrafią przyjmować jakieś komiczne swoje pozy, czy jakoś, bliżej, śmieszne, uniformy. Uważają się za Bóg wie kogo i wielkiego. Dokonują takich czy innych odchyleń od prawa
Czesław Śliwa w reportażu Krzysztofa Gradowskiego "Konsul i inni" z 1970 r.
Prowadził też działalność dodatkową. Pojawiał się w różnych częściach kraju, gdzie spotykał się z wcześniej wytypowanymi ofiarami. Przedstawiał się jako konsul, który, gdy był dzieckiem, został cudem uratowany przed nazistami przez daną osobę. Jako wyraz wdzięczności obiecywał przekazać konto, na którym było od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Pokusa ogromna, ale nic nie było za darmo. Pożyczał od swoich ofiar różne kwoty. Wszystko miało być spłacone tuż po załatwieniu formalności z przekazaniem konta.
Podczas podróży po Polsce korzystał z aut osób, którym obiecał zatrudnienie w swojej placówce. Wszędzie, gdzie nocował, legitymował się fikcyjnymi dokumentami. Dla swojego konsulatu chciał nawet kupić zakopiańską willę. Gdy jesienią 1969 r. porwano samolot lecący do Wiednia, Silberstein odwiedził dyrektora PLL LOT i złożył mu kondolencje. W zamian dostał upominek.
Fałszywy konsulat był przedsięwzięciem bardzo dochodowym. Sam Śliwa twierdził podczas śledztwa, że mógł wyłudzić nawet 100 mln złotych, czyli około miliona dolarów. To może szokować, tym bardziej że "konsulat" działał niecałe trzy miesiące. Nikt mu chyba nie uwierzył, bo oskarżony został o wyłudzenie połowy tej kwoty. W siermiężnych czasach PRL Gomułki to i tak był majątek, wręcz niewyobrażalny. Ale też wystawne życie kosztowało ogromne pieniądze, a konsul na niczym nie oszczędzał.
Oni dawali mi pieniądze, a ja w zamian dawałem im fikcję, namiastkę lepszego życia, którego wszyscy pragnęli
Czesław Śliwa w reportażu Krzysztofa Gradowskiego "Konsul i inni" z 1970 r.
"Spojrzał na dziewczynę i była jego"
Nieustannie zachwycał i czarował. – Miał podejście do ludzi. Wszyscy mu wierzyli, a szczególnie kobiety. Zawsze miał portfel wypchany pieniędzmi. (…) Kilka razy po tej brodzie się pogłaskał, spojrzał na dziewczynę i była jego – opowiadał o konsulu jeden z jego kierowców w reportażu Krzysztofa Gradowskiego.
Z zapartym tchem słuchała go większość i bezrefleksyjnie wierzyła w to, co miał do powiedzenia.
– Opowiedziałem facetowi, że we Wiedniu są bloki, które mają 110 pięter, a mieszkam na 95. piętrze. I był przekonany, że tak jest. Mało tego. Zakładał się ze wszystkimi innymi. Jak mu ktoś powiedział, że w Wiedniu nie ma takich wysokich, to on mnie stawiał za autorytet i ja byłem ostatnią wyrocznią – śmiał się przed kamerą Silberstein.
Silberstein przedstawiał się jako dr inż. chemii / Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
"Zachowywał się nienagannie, miał doskonałe maniery"
Na siedzibę swojego urzędu wybrał istniejący do dziś hotel Monopol. Podczas spotkania z dyrekcją nie ukrywał, że jest konsulem. "Zachowywał się nienagannie, miał doskonałe maniery. Mówił rzeczowo, choć tylko po polsku. Nie było w nim nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia" – cytował słowa ówczesnego szefa hotelu dziennikarz "Gazety Robotniczej".
Jak mu się to udawało? – Są dyrektorzy napuszeni, do których nie wolno dojść. Ale gdy przyszedł taki pan dyplomata, to tracili głowę i zapomnieli sprawdzić, czy jest tym, za kogo się podaje – mówił Śliwa w reportażu Gradowskiego.
By uniknąć aresztowania, pokazał fałszywy immunitet dyplomatyczny
Najciekawsze migawki w tej całej mojej aferze to jest świat gastronomiczny. Kelnerzy, szefowie, bogowie nocy i dnia, wielcy i mali. W barze, w koktajlbarze, w barku i za kulisami. Pan konsul na sali, dyplomata. (…) Inne stoliki nie były obsłużone, ja byłem. Dla mnie była każda wódka i każda potrawa i każda muzyka w orkiestrze
Czesław Śliwa w reportażu Krzysztofa Gradowskiego "Konsul i inni" z 1970 r.
W końcu pętla wokół Silbersteina zaczęła się zaciskać. Coraz więcej osób miało podejrzenia. Za wynajęte w hotelu pokoje miał zapłacić z góry gotówką. Nie zapłacił, więc dyrekcja w końcu wysłała zapytanie do austriackiej ambasady w Warszawie. Chciała się dowiedzieć, czy rezerwacja jest aktualna. Nie była. I oczywiście ambasada o niej nie wiedziała.
Coraz mniej osób wierzyło czarującemu Jackowi. Do austriackiej ambasady w stolicy docierały kolejne pytania i od ludzi, i od polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Coś z konsulem trzeba było zrobić.
Został zatrzymany 28 listopada 1969 r., gdy ze swoją sekretarką jechał w kolejną "dyplomatyczną misję", tym razem do Katowic. Milicyjne radiowozy zajechały im drogę. Tak skończyła się kariera Silbersteina. O fałszywym konsulu pisały zagraniczne media. "Lubbock Avalanche", amerykański dziennik, informował: "Kiedy przyszły do niego służby, próbował uniknąć aresztowania, pokazując immunitet dyplomatyczny". Oświadczył, że przyznaje się do wszystkiego, tylko nie do tego,że nazywa się Czesław Śliwa – jego prawdziwe nazwisko brzmi Silberstein, jest konsulem Austrii i może to potwierdzić jego paryski kuzyn, baron de Rothschild.
Wcześniej wszystkich wodził za nos. Jeszcze w połowie listopada 1969 r., gdy już trwały poszukiwania "dyplomaty", ten odwiedził milicjantów i prokuratorów z Jaworzna. Silberstein chciał uwolnić z aresztu syna swojego attaché. Śledczy oczywiście się zgodzili, bo trudno było odmówić konsulowi austriackiemu.
"Mieliśmy tu do czynienia z typowym hochsztaplerem-oszustem. Zdemaskowanie i ujęcie go poprzedzone było wykonaniem czynności operacyjnych, które w szeregu przypadków wyraźnie odbiegały od obowiązujących zasad postępowania" – czytamy w dokumentach zgromadzonych przez IPN. Milicjanci skrzętnie notowali, że "osobnik o nazwisku Silberstein vel Silberzweig Jacek vel Czesław Śliwa" działał w okresie od września do listopada 1969 r. na terenie województw wrocławskiego i krakowskiego.
Raport służb bezpieczeństwa na temat Czesława Śliwy / Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
Niemiecki z polskiego, włoskiego i łaciny
Zaczęto prześwietlać Jacka Ben Silbersteina. W dokumentach z Instytutu Pamięci Narodowej napisano: dokument zatytułowany "Paschporte Consulare" zawiera wiele błędów językowych. Według funkcjonariuszy słowa, którymi zapisane były dokumenty konsula, to "mieszanina przypominająca polski, włoski i łacinę, z częściowym uwzględnieniem transkrypcji niemieckiej". Dalej mają jeszcze mniej litości dla zdolności językowych "konsula" i stwierdzają: osoba, która wyprodukowała oraz posługiwała się wyżej wymienionymi dokumentami, nie znała języka niemieckiego. Nie miała też pojęcia, jakich legitymacji używają dyplomaci przebywający w Polsce.
Gdy prokuratorzy głowili się nad sprawą Silbersteina, funkcjonariusze stworzyli listę uchybień popełnionych w jego sprawie. I tak brak wyczulenia niektórych osób "spowodował znaczne opóźnienia w zdemaskowaniu i ujęciu" go. Zawiniła też m.in. "niedostateczna znajomość (…) wzorów dowodów tożsamości posiadanych przez pracowników placówek dyplomatycznych".
Ówczesne dzienniki przytaczały rozmowy Śliwy ze śledczymi. – Więc nie nazywa się pan Śliwa? – pytali. Na co on odpowiadał: – Nie, to jakaś pomyłka. – Nie pochodzi pan z Rzeszowskiego? – drążyli. A on uparcie twierdził, że nie. – Żona nie mieszka w Wałbrzychu? – dopytywali. Po raz kolejny usłyszeli odpowiedź odmowną. Śledczy nie dali się zbić z tropu. Na pytanie o ostateczną tożsamość odpowiedział: – Mówiłem już, nazywam się Jacek Silbercfajg.
Czesław Śliwa jako dyplomata odwiedzał różne części kraju / Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
Sąd pyta "doktora chemii" o wzór chemiczny. "Wiem, ale nie powiem"
Proces był krótki. Rozpoczął się 19 maja 1970 r. Na ławie oskarżonych zasiedli też pani Silberstein i Lefteris C., inwestor konsularny. Jednak gwiazdą był Śliwa. Nie przestraszył się. Jak relacjonował dziennikarz "Gazety Robotniczej", fałszywy konsul na rozprawie zjawił się "z włosami i długą brodą ufarbowanymi na czarno". Pytany o to, kim jest, szedł w zaparte i odpowiadał: austriackim dyplomatą.
Jego pewności siebie nie zachwiały nawet wyniki badań linii papilarnych, które potwierdzały, że jest Czesławem Śliwą. – Ekspertyza to bzdura. Mam inne linie papilarne niż podano w orzeczeniu – przekonywał. Wciąż twierdził też, że ma doktorat z chemii. Pytany przez prokuratora o to, jaki jest symbol chemiczny cyjanku potasu i miedzi, nie wytrzymał. – Wiem, ale nie powiem – wykrzyczał. Podczas procesu zeznawały też matka Śliwy (ta, która go wychowała i ocaliła w czasie wojny) i jego pierwsza żona, która kilka lat wcześniej zakochała się w "inżynierze górnictwa". Jednak on utrzymywał, że nie zna żadnej z kobiet.
Ja zawsze mam szlema pełnego w ręku. Ja nigdy nie przegrywam. Ja z jednej krańcowości przechodzę w drugą. Bezwzględnie jestem inteligentny. Ja fikam
Czesław Śliwa w rozmowie z Jerzym Urbanem. Reportaż zamieszczono w książce "Pitawal wrocławski" Klemensa Krzyżagórskiego
Silberstein: jestem taki sam jak inni, tylko sprytniejszy
Poszkodowani przez "dyplomatę" przed sądem zeznawali tak, jakby nie mieli mu niczego za złe. Niektórzy wciąż wierzyli, że to austriacki konsul. Byli nawet wdzięczni, że zajął się ich sprawami i próbował rozwiązać problemy. Jednym ze świadków była kobieta, od której rzekomy dyplomata chciał kupić zakopiańską willę. "Rozpoznała ona natomiast oskarżonego i nawet teraz jeszcze pełna szacunku dla niego zakomunikowała sądowi: tak, to jest pan ambasador" – odnotowała "Gazeta Robotnicza".
Podpis Silbersteina na jednym z dokumentów / Źródło: Instytut Pamięci Narodowej
W złą wolę Śliwy wierzyło niewielu. Za to wielu było wciąż oczarowanych. Sam zainteresowany mówił w rozmowie z Jerzym Urbanem: nie jestem łajdakiem. – Jednym zabierałem, drugim dawałem. Wszyscy rwali się, żeby mnie oszukać. Jestem taki sam jak inni, tylko sprytniejszy – przekonywał.
"Konsulowi" ufali wszyscy, których spotykał na swojej drodze. Jego kierowca nawet nie brał pod uwagę tego, że mógłby kwestionować kroki swego pracodawcy. – To jakoś by głupio wyglądało. Musiałem mieć do niego zaufanie – mówił Tadeusz B. Nawet gdy pojawiały się wątpliwości, fałszywy dyplomata potrafił sobie z nimi poradzić. Raz zabrał całą swoją ekipę do stolicy. Tam odwiedzali ministerstwa i banki. Wszędzie przyjmowany był jako konsul. Wyznaczano mu nawet audiencje. Jego personel nie mógł mieć więc wątpliwości co do tego, z kim ma do czynienia.
Nie ma nawet grobu
Śliwa w końcu przyznał się do wszystkiego. Jednak utrzymywał, że jego pracownicy są niewinni. Po prostu dali się nabrać, jak setki innych. I zapewne była to prawda.
– Wymyślony przeze mnie konsulat, proszę Wysokiego Sądu, to był żart towarzyski – wyjaśniał. – Znajomi oskarżonego wiedzieli, że to był żart? – upewniał się sąd. – Nie chcieli wiedzieć. A ja musiałem brnąć dalej – tłumaczył.
– Wchodziłem do poważnych urzędów, nie spostrzegali, że mam fałszywe papiery i pieczęcie. Nie potrzebowałem brać, sami dawali, gdy tylko usłyszeli, że przybywam z zagranicy, czyli z dolarami. Oni dawali mi pieniądze, a ja w zamian ofiarowałem im fikcję, nadzieję na wygodniejsze życie, którego wszyscy pragnęli. Nie tylko ja byłem kłamcą, wszyscy wokół kłamali. Patrzyłem, jak daleko się posuną – tłumaczył Śliwa.
Jego obrońca wnioskował o powołanie dodatkowych dwóch biegłych psychiatrów. Mecenas dowodził, że jego klient cierpi prawdopodobnie na paranoję. Sąd się nie zgodził, bo uznał, że wcześniejsze badania dowodzą pełnej poczytalności oszusta.
Po kilku rozprawach Śliwa został skazany na siedem lat więzienia. Trafił do zakładu w Wołowie. Tam oddał się tworzeniu poezji. Pisał patriotyczno-komunistyczne wiersze (fragment jednego z nich przytaczał Jerzy Urban w swoim reportażu).
"Ze szkieletu ruin, z gruzu pogorzelisk Ze zniszczeń naród polski wydźwignął Ojczyznę, W bratniej przyjaźni, kolektywnej pracy Rozkwitło radosne życie wolnej demokracji"
wiersz napisany przez Śliwę w więzieniu
Za kratami chętnie udzielał wywiadów dla prasy i telewizji. Był gwiazdą. Barwnie i z dystansem opowiadał o swoim życiu. Ile było w tym prawdy, wiedział tylko on sam. Zapewne wciąż grał.
Zmarł nagle w tajemniczych okolicznościach. Jedna z wersji mówiła o tym, że chciał być przeniesiony do więzienia o lżejszym rygorze. Żeby dopiąć swego, miał połknąć metalowy przedmiot i umrzeć w wyniku powikłań. Został pochowany na jednym z wrocławskich cmentarzy. Jego grób zlikwidowano w połowie lat 90., bo za cmentarną kwaterę nikt nie płacił.
Zostały po nim wpisy w encyklopediach, reportaże, zdjęcia i opinia jednego z najgenialniejszych oszustów w historii powojennej Polski (czy na pewno nim był, to inna sprawa – ponad połowę dorosłego życia spędził w więzieniu).
Historia zainspirowała też filmowców. W 1989 r. premierę miał "Konsul" w reżyserii Mirosława Borka, oparty na historii Śliwy. Bohaterem hochsztaplerem był Czesław Wiśniak, który też postanowił otworzyć fikcyjny konsulat Austrii we Wrocławiu.
Swoje tajemnice Śliwa zabrał do grobu. Nawet jego śmierć wydaje się być wyreżyserowana. Żył tak, jak chciał, był tym, kim chciał i umarł, kiedy chciał. Taki był Czesław Śliwa, który wolał być Silbersteinem czy też Silberzweigem.