- Mam opinię "tej trudnej", bo wiele razy mówiłam "nie" reżyserom i producentom. To nie jest tak, że nie chcę się dostosować do zasad Hollywood. Uważam, że faworyzowanie kobiet, które mogą być czyjąś seksualną fantazją, jest po prostu niedorzeczne - mówi aktorka i reżyserka Julie Delpy w rozmowie z Magazynem TVN24.
Jako aktorka Julie Delpy zadebiutowała w wieku pięciu lat u boku swoich rodziców (jej ojciec Albert Delpy zagrał w ponad stu filmach). Dzisiaj uważana jest za jedną z najważniejszych francuskich artystek ostatnich dekad. Nie tylko gra, ale również reżyseruje, pisze scenariusze, nagrywa piosenki, produkuje swoje filmy.
Została odkryta przez Jean-Luca Godarda, który w 1984 roku włączył ją do obsady "Detektywa". Miała wtedy 15 lat. Dwa lata później Bertrand Tavernier powierzył jej tytułową rolę w "Beatrice", która przyniosła jej nominację do Cezara w kategorii najlepiej zapowiadającej się aktorki. Świat odkrył ją w 1990 roku dzięki Agnieszce Holland, u której wystąpiła w filmie "Europa, Europa". Ta kreacja otworzyła jej drzwi do Hollywood. W 1993 roku zagrała główną rolę żeńską u Krzysztofa Kieślowskiego w "Trzech kolorach: Biały".
Największą popularność przyniosła jej trylogia Richarda Linklatera: "Przed wschodem słońca" (1995), "Przed zachodem słońca" (2004) i "Przed północą" (2013). Współpraca z reżyserem przy dwóch ostatnich przyniosła jej dwie nominacje do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany. Za rolę w "Przed północą" nominowana była do Złotego Globu w kategorii najlepsza aktorka w komedii lub musicalu.
Delpy jest cenioną reżyserką i scenarzystką. Swoją debiutancką pełnometrażową fabułę "Looking for Jimmy" nakręciła w 2002 roku. Popularnością cieszyły się jej komedie "Dwa dni w Paryżu" oraz "Dwa dni w Nowym Jorku".
Podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto we wrześniu ubiegłego roku pokazała swój pierwszy dramat z elementami sci-fi. "Moja mała Zoe" to opowieść o kobiecie, która właśnie kończy swoje toksyczne małżeństwo. Z byłym mężem walczy o prawa do opieki nad córką Zoe. Gdy rodzinę spotyka nagła tragedia, matka robi wszystko, aby życie jej rodziny wróciło do normalności. Dosłownie wszystko.
Film "Moja mała Zoe", zamiast w dystrybucji kinowej w Polsce, będzie od 22 maja dostępny w serwisie player.pl.
Z Julie Delpy rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona: "Moja mała Zoe" to nowe spojrzenie na rozpad relacji, na macierzyństwo. Czytałem, że na pomysł tej historii wpadła pani w latach 90., podczas pracy z Krzysztofem Kieślowskim.
Julie Delpy: Tak, pomysł powstał dawno temu. Pamiętam, że kręciliśmy "Biały". Dużo z Krzysztofem rozmawialiśmy, nawet po zakończeniu zdjęć. Dyskutowaliśmy na temat wiary. Mieliśmy zupełnie inne spojrzenia na ten temat. Pamiętam, że mówiłam, że jeśli będę miała kiedyś dziecko, osobę, którą kocham najmocniej, to gdyby jej się coś stało, uciekłabym w naukę. Rozmawialiśmy bardzo długo o tym, co jest najważniejsze. Siedziało to w mojej głowie długi czas. Później, gdy zostałam matką, zdałam sobie sprawę, że kocham swojego syna bezwarunkowo. Ale sam pomysł na film, w którym matka sięga po badania naukowe, miałam już napisany wcześniej. Żyjemy w czasach, w których cały czas korzystamy z osiągnięć nauki, żeby ratować życie ludzkie. Chociażby transplantacje organów. To bardzo ciekawe, że nie mamy problemów z nauką, jeśli chodzi o ratowanie życia, nawet w przypadku wykorzystania do tego ciała innego człowieka. Jednak nadal boimy się wszystkiego, co dotyka intymności naszej duszy. Może przez to, że to, co definiuje nas jako jednostki, to właśnie nasza wyjątkowość, nasza dusza. Ale w przyszłości - o ile czeka nas jeszcze jakaś przyszłość (śmiech) - może będziemy przekraczać kolejne granice w medycynie w zależności od tego, jak zmienią się nasze oczekiwania wobec życia, śmierci czy bycia młodym. Robiliśmy to już wielokrotnie. Dla ludzi pewne rzeczy stają się normalne bardzo szybko. Chociażby zachodzenie w ciążę dzięki in vitro. W Stanach Zjednoczonych nawet osoby bardzo religijne nie kwestionują tej metody. Ludzie bardzo szybko zapominają, jak było kiedyś i przyzwyczajają się do nowego.
Nie zawsze i nie wszędzie. Polski rząd zlikwidował kilka lat temu program finansowy, na wsparcie par, które chciały skorzystać z metody in vitro.
Naprawdę? To ciekawe. Myślę, że ludzie bez przerwy robią dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. To nie jest tak, że rozwijamy się według pewnej prostej linii, która mknie w górę. Może to wynika z tego, że powinniśmy trochę się cofnąć i spojrzeć na własne błędy. Jestem pewna, że nadal są przeciwnicy transplantacji organów bądź wykorzystywania narządów zwierzęcych. W Stanach Zjednoczonych, we Włoszech czy nawet w Polsce do władzy doszli ekstremiści, ale ludzie muszą wyciągnąć wnioski z własnych wyborów. Ekstremizm z perspektywy długiego czasu jest niebezpieczny, ale chyba czasem trzeba zagłębić się w ciemności. Każde pokolenie zapomina o doświadczeniach swoich poprzedników i pewnych rzeczy musi doświadczyć na własnej skórze. My możemy pisać książki i kręcić filmy, pokazujące pewne rzeczy, ale to nie dociera do wszystkich.
Wyznała pani kiedyś, że fascynuje się nauką. To dlatego sięgnęła pani po ten alegoryczny wątek związany z genetyką?
Czasem odbieram naukę jako coś bardzo niebezpiecznego. Postanowiłam podjąć ten temat w sposób ekstremalny, dlatego pojawia się w filmie kwestia klonowania. Przecież to nie jest oderwane od rzeczywistości. Są kraje, w których do regeneracji serca wykorzystuje się komórki macierzyste. Dla wielu ludzi może to być przerażające, ale to po prostu kolejny krok medycyny, który ciężko odrzucić. Przecież podobnie było z astronomią. Ludzie przez wieki uważali, że Ziemia jest centrum wszechświata, a palili na stosach tych, którzy twierdzili coś innego. Jeżeli spróbujemy spojrzeć na świat z perspektywy futurystycznej, może się okazać, że klonowanie wcale nie jest złe. A może jest złe, bo już jest nas za dużo na tej planecie. (śmiech) Jednak dzieje się tak wiele złych rzeczy na świecie... Nikomu nie przeszkadza finansowanie wojen, zabijanie kobiet i dzieci na Bliskim Wschodzie, ale w opinii tych samych ludzi fakt, że jedna kobieta sklonowała jedno dziecko, jest czymś moralnie nie do wybaczenia. Nie stawiam sobie pytania, co zrobiłabym w takiej sytuacji, bo nie wiem. Poza tym jest to obecnie jeszcze niemożliwe. Bardziej zastanawia mnie to, dlaczego taki eksperyment jest oceniany jako moralnie zły, ale zrzucanie bomb na kobiety i dzieci nie budzi takich reakcji. Są tacy, którzy uznają aborcję za coś złego, ale dla tych samych osób zabijanie lekarzy, dokonujących zabiegów, jest w porządku. Dlaczego moralnych obiekcji nie budzi fakt, że przez zanieczyszczone powietrze rocznie umierają ponad cztery miliony ludzi? Zrodziło się we mnie pytanie, kim jesteśmy jako jednostki i jakich ocen moralnych dokonujemy.
Te kwestie dotyczące moralności są widoczne w filmie na wielu poziomach. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy walka matki o swoje dziecko ma jakieś granice.
Chyba tak. W momencie, gdy mózg dziecka umiera i nie da się już nic zrobić. Próba utrzymywania dziecka przy życiu w takiej sytuacji chyba pozbawiona jest sensu. Jednak film zbudowany jest jako pewnego rodzaju baśń o kobiecie, która musi dzielić się dzieckiem w efekcie sprawy rozwodowej. Ostra walka o prawa do opieki to jakby rozcinanie dziecka na pół. Czy ktokolwiek przeżyje, będąc rozciętym na pół? Nie. Potraktowałam tę walkę o dziecko w sposób alegoryczny. Zastanawiam się, czy to rozsądne z perspektywy dziecka, żeby dzielić opiekę po połowie. W Stanach Zjednoczonych w przytłaczającej większości spraw prawa do opieki są rozkładane po równo między rodzicami. To dobrze, że jest ta równość. Jednak cały czas mam pytania, które postawiłam w tym filmie. Poza tym wydaje mi się, że jest to ciekawa historia i warto ją opowiedzieć.
Napisała pani scenariusz, wyreżyserowała i zagrała główną rolę w "Mojej małej Zoe". Czy proces tworzenia tego filmu miał dla pani jakiś aspekt autoterapeutyczny?
Chyba nie, bo kwestię terapii pozostawiam mojemu terapeucie. (śmiech) Ale patrząc bardzo ogólnie, każdy proces twórczy ma w sobie coś z terapii. Czytałam wiele książek sci-fi. Nawet gdy kobieta pisze o mężczyźnie w kosmosie, to zawsze jest w tej opowieści coś osobistego, czemu autorka chce się przyjrzeć. Nawet gotowanie ma w sobie coś z terapii. Każdy film, który zrobiłam, wszystko, co napisałam, ma w sobie coś z terapii, "Moja mała Zoe" nie jest dla mnie bardziej autoterapeutyczna niż pozostałe.
Przyglądając się pani aktorskiej karierze, trudno nie zwrócić uwagi na to, że grała pani między innymi u Agnieszki Holland czy Krzysztofa Kieślowskiego. Jak pani wspomina te spotkania?
Mam wiele wspomnień z nimi związanych. Z Agnieszką się zaprzyjaźniłyśmy lata temu, gdy przez chwilę mieszkała w Los Angeles. Podobnie z jej córką Kasią (Adamik - red.). Spędzałyśmy wspólnie czas. Teraz mieszkamy na dwóch końcach świata. Obie uważam za wspaniałe reżyserki. Jeśli chodzi o Krzysztofa, zawsze gdy był w Paryżu, spotykaliśmy się i dużo rozmawialiśmy o filmach, zwłaszcza o pisaniu scenariuszy. Wiedział, że chcę zostać reżyserką, co wcale nie było wtedy takie proste dla młodej kobiety. Aktorstwo nie było dla mnie na początku tak oczywistym wyborem. Jednak on i Agnieszka byli w tamtym czasie dwójką ludzi ze świata filmu, którzy najmocniej wspierali mnie w tym, żeby zacząć reżyserować, żeby skończyć szkołę filmową w Nowym Jorku. Praca z nimi była genialna. Mocno utkwiło mi w pamięci, że Krzysztof, mówiąc o swoich filmach, nigdy nie wspominał o innych fabułach jako swoich inspiracjach. Gdy opowiadał o nich, wskazywał na filmy dokumentalne i prawdziwych ludzi jako swoje punkty odniesienia.
Ale chyba kobietom nadal nie jest łatwo w branży filmowej. Powiedziała pani kiedyś, że "w Hollywood wszystkie kobiety po czterdziestce są już pogrzebane żywcem". To było jakiś czas temu. Od tej pory coś się zmieniło?
Trochę się zmienia. Teraz pojawiają się spore możliwości dla kobiet w Hollywood. Jednak w przypadku reżyserek chętniej wybierane są młode kobiety niż kobiety w średnim wieku. Hollywoodzkie studia wolą reżyserki, które są pięknymi 25-latkami albo 30-latkami niż 55- czy 60-latkami. Te wybory pozbawione są przejrzystości. Prawdziwą zmianą byłoby, gdyby 50-, 60-latki dostawały szansę zrobienia czegoś. Faworyzowanie kobiet, które mogą być czyjąś seksualną fantazją, jest po prostu niedorzeczne.
Dlatego wybrała pani niezależną ścieżkę reżyserską?
W Hollywood wszyscy wiedzą, że o pewnych rzeczach mówię bardzo otwarcie. Tak było zresztą jeszcze we Francji, gdy jako 19-latka otwarcie mówiłam o tym, w jakich warunkach funkcjonują młode aktorki w biznesie. Zostałam ukrzyżowana także przez prasę. Media pisały o mnie: za kogo ona się uważa, jak ona śmie krytykować innych ludzi? A ja mówiłam o reżyserach czy producentach, którzy uprawiali seks z 14-latkami. Z 14-latkami! Byłam przerażona, to było straszne. Ciągle musiałam walczyć o swoją reputację. Później, gdy przyjechałam do Hollywood, jedną z pierwszych osób, które poznałam, była Katherine Kendall, jedna z ofiar Harveya Weinsteina. Ona była w gronie pierwszych kobiet, które go publicznie oskarżyły. Przez całe życie miałam jasność co do mojej pozycji i ostro reagowałam w pewnych sytuacjach. Nawet teraz są producenci, którzy się mnie boją, gdyż mam opinię "tej trudnej", bo wiele razy mówiłam "nie" reżyserom i producentom. Nieważne, czy się zmieniłam przez te lata, to i tak są tacy, którzy uważają, że nie chcę się dostosować. To nie jest tak, że nie chcę się dostosować do zasad Hollywood. Po prostu nie chcę być częścią sekssystemu, jaki w tej branży panuje. A dla nich jestem tą, która jako jedna z pierwszych na głos mówiła o nadużyciach seksualnych. Jasne, nigdy nie wytykałam nikogo palcem, ale na swój sposób mówiłam o tych rzeczach. O tym wszystkim, co dotyczyło Weinsteina, wiedziałam jako 24-latka. Zresztą wszyscy wiedzieli. Nie ma ani jednej osoby w Hollywood, która by nie wiedziała, co się działo. Zwłaszcza ci, którzy z nim pracowali. Reżyserzy i producenci zdawali sobie sprawę, co się dzieje. Udawali nieświadomych. Ja nigdy z nim nie pracowałam, był jedynie dystrybutorem jednego filmu, w którym grałam - "Białego" Krzysztofa Kieślowskiego. Skoro ja wiedziałam, kim on jest, to trudno mi uwierzyć, że jego współpracownicy nic nie widzieli czy nie słyszeli. Te rzeczy dzieją się dalej. Chociaż Weinstein trafił do więzienia na 23 lata, całe jego otoczenie pozostało nietknięte. Nic im się nie stało. Myślę, że jest cała lista zmian, które powinny nastąpić w Hollywood.
O tym wszystkim, co dotyczyło Weinsteina, wiedziałam jako 24-latka. Zresztą wszyscy wiedzieli. Nie ma ani jednej osoby w Hollywood, która by nie wiedziała, co się działo. Zwłaszcza ci, którzy z nim pracowali. Reżyserzy i producenci zdawali sobie sprawę, co się dzieje. Udawali nieświadomych. Ja nigdy z nim nie pracowałam, był jedynie dystrybutorem jednego filmu, w którym grałam - "Białego" Krzysztofa Kieślowskiego. Skoro ja wiedziałam, kim on jest, to trudno mi uwierzyć, że jego współpracownicy nic nie widzieli czy nie słyszeli. Te rzeczy dzieją się dalej. Chociaż Weinstein trafił do więzienia na 23 lata, całe jego otoczenie pozostało nietknięte. Nic im się nie stało. Myślę, że jest cała lista zmian, które powinny nastąpić w Hollywood.
Julie Delpy w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną
Mówi pani, że wszyscy wiedzieli. Dlaczego więc przez lata nikt nic nie powiedział? Dlaczego ujawnienie jego przestępstw nastąpiło po tak długim czasie?
Hollywood stworzone zostało przez system, który bardzo ciężko zmienić. Tu nie chodzi tylko o Weinsteina, ale o wszystkich, którzy go otaczali. Agenci, menedżerowie. Ale to on dzierżył całą władzę. A z tyranem jest tak, że jak traci swoją władzę, to reszta się na niego rzuca. Tak było z Mussolinim. Wszystko było w porządku i stały za nim tłumy do momentu jego klęski. Weinstein zaczął tracić swoje wpływy, był to po prostu czas jego upadku. Reszta to zauważyła, więc wykorzystała okazję.
Skoro mówimy o zmianach... Koronawirus zmienił wiele na świecie. Czy zmieni się coś w Hollywood, czy branża filmowa będzie taka sama, jak jeszcze w marcu?
Nic już nie będzie takie samo. Wytyczne dotyczące nowych projektów są bardzo surowe, a my musimy być bardzo ostrożni, żeby pandemia nie była okazją do stworzenia narzędzi kontroli chociażby dla tych, którzy finansują branżę, czy wielkich wytwórni. Musimy mieć pewność, że nowa rzeczywistość nie doprowadzi do wojny w kulturze, która wyeliminuje unikalne głosy. Myślę, że nie możemy pozwolić, abyśmy - my, twórcy - stali się bronią w czyimś ręku. Oczywiście, wszyscy chcemy być bezpieczni, jestem ostatnią osobą, która by tego nie chciała. Jednak chcę mieć pewność, że wyjątkowi twórcy nie zostaną uciszeni. Trzeba pamiętać, że kultura i sztuka czyni nas wyjątkowymi i różnymi. Jeśli zmarginalizujemy kulturę i jej niezależnych twórców, sztuka zginie. Hollywood jest ogromną machiną i nie wiem, co się wydarzy. Zobaczymy, jak to się potoczy, czy ci, którzy mają władzę, zniszczą wszystko, czy wykorzystają tę szansę, żeby zrobić coś ważnego i pięknego.
"Moja mała Zoe" to pierwszy dramat, który pani napisała i nakręciła. Czy to oznacza koniec z komediami?
Nie. Właśnie pracuję nad serialem komediowym. "Moja mała Zoe" kosztowała mnie bardzo dużo energii. Tu nie chodzi tylko o zagranie tej roli, ale także o kwestie finansowe. Stwierdziłam, że nie chcę przez to znowu przechodzić, przynajmniej przez jakiś czas. Stąd też decyzja o serialu, który jest lekki i zabawny. Są w nim cięższe momenty, ale to komedia.
To trochę zaskakujące, tym bardziej że w zeszłym roku mówiła pani, że ma w szufladzie kilka napisanych dramatów.
To, że pracuję nad serialem, nie oznacza, że w tym samym czasie nie zrobię nic innego. Ale teraz chcę skupić się nad czymś łatwiejszym. Potrzebuję trochę oddechu, żeby się zregenerować po podróży, jaką była "Moja mała Zoe". Na samo zamknięcie budżetu potrzebowałam pięciu lat. A wiadomo, trzeba opłacić rachunki, utrzymać rodzinę etc. Ale muszę dodać, że praca nad komediami też sprawia mi wiele radości.