Życie i zdrowie, czyli to, co mamy najcenniejsze, ratują za kilkanaście złotych za godzinę. Latami pracują na dwóch etatach i są potwornie zmęczone. Kiedy wreszcie mogą, odchodzą na emeryturę, a młodych, które by je zastąpiły, nie ma. Jeśli nic się nie zmieni, w polskich szpitalach zabraknie pielęgniarek.
Życie i zdrowie, czyli to, co mamy najcenniejsze, ratują za kilkanaście złotych za godzinę. Latami pracują na dwóch etatach i są potwornie zmęczone. Kiedy wreszcie mogą, odchodzą na emeryturę, a młodych, które by je zastąpiły, nie ma. Jeśli nic się nie zmieni, w polskich szpitalach zabraknie pielęgniarek.
Rekord Moniki to 72 godziny ciągłego dyżuru. Bez przerwy, snu, prawie bez jedzenia i w ciągłym biegu. Na innych pielęgniarkach ten wynik może nie zrobić wielkiego wrażenia. Niektóre pracują jeszcze więcej - miesięcznie po 300, a nawet 400 godzin.
- Chcą dorobić, bo mają małe dzieci i kredyt na mieszkanie albo mają jeszcze poczucie obowiązku. Ja już go nie mam. Straciłam je 10 lat temu, gdy protestowałyśmy w Białym Miasteczku, a premier mojego kraju powiedział, że dobrze wyglądamy i trochę głodówki nam nie zaszkodzi. I żeby było jasne: nie jestem polityczna, nie jestem przeciwnikiem obecnego rządu czy ministra zdrowia. Jestem przeciwnikiem złych rozwiązań i braku dialogu - mówi Monika, pielęgniarka z 27-letnim doświadczeniem pracująca w jednej z wrocławskich klinik.
Chcą dorobić, bo mają małe dzieci i kredyt na mieszkanie albo mają jeszcze poczucie obowiązku. Ja już go nie mam. Straciłam je 10 lat temu, gdy protestowałyśmy w Białym Miasteczku, a premier mojego kraju powiedział, że dobrze wyglądamy i trochę głodówki nam nie zaszkodzi.
Monika
Przełom
W jej zawodowym życiu kolejny ważny moment wydarzył się w ubiegłym roku, kiedy zastrajkowały pielęgniarki w warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka. - Minister zdrowia stanął przed kamerami i powiedział, że pielęgniarki zarabiają po 5 tys. złotych. Zadzwoniłam wtedy do kadr CZD i mówię: Skoro tak dobrze płacicie i macie dużo wakatów, to ja nawet jutro przeprowadzam się z Wrocławia do Warszawy. Usłyszałam, że owszem wakaty są, ale po 2,4 tysiąca złotych brutto. Skąd więc te pięć tysięcy? Minister nie dodał, że to za pracę na dwóch etatach. Ale kwota poszła w świat. Wtedy przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie będę pracowała za niegodziwe pieniądze. Taniej niż za 50 złotych za godzinę dodatkowego dyżuru się nie sprzedam - wspomina kobieta.
Od tamtej pory Monika pracuje tylko w jednym szpitalu i na jednym etacie. Wcześniej przez wiele lat pracowała na dwóch: na oddziale intensywnej terapii i jeżdżąc w pogotowiu ratunkowym.
- O wolnych weekendach czy niedzielach mogłam tylko pomarzyć. Niemal wszystkie święta w pracy. Pewnego razu w Wigilię obiecałam czteroletniemu synkowi, że zadzwonię do niego o 20, ale mieliśmy wezwanie do nieprzytomnego i ciężką reanimację. Od 20.30 do 22 dzwonił do mnie kilka razy, a ja nie mogłam odebrać. Kiedy po 24-godzinnym dyżurze wróciłam koszmarnie zmęczona do domu, powiedział, że pierwszy raz się na mnie obraził, bo miał dla mnie prezent, a ja nie odbierałam. Kilkanaście lat później, kiedy był już nastolatkiem, usłyszałam od niego, że on to w sumie nie miał obojga rodziców - opowiada Monika.
Cierpi rodzina
Podobne historie można usłyszeć od wielu pielęgniarek, bo większość spośród tych, które pracują w naszym kraju, pracuje w dwóch, a niektóre i w trzech miejscach. Miesięcznie wyrabiają setki nadprogramowych godzin. Często pierwszą ofiarą takiego stylu życia pada właśnie rodzina.
- Większość moich koleżanek i kolegów jest po rozwodach. Niektórzy w drugim, trzecim związku. Takiej ilości pracy może nie przezwyciężyć największa miłość. Rodziny się rozpadają, bo zamiast spędzać czas z mężami czy chorymi dziećmi zostawiamy je pod opieką partnera czy dziadków i jedziemy na drugi dyżur, aby zarobić na korepetycje czy wyjazd na letnie wakacje. Kiedy nasze dziecko ma pierwsze przedstawienie w przedszkolu, my ratujemy życie. Wydaje nam się, że to jest ważniejsze. Bo co jest ważniejsze od ludzkiego życia? Wielu zaczyna wierzyć, że jest od wyższych celów, a że dziecko było niegrzeczne albo że mąż narzeka na samotność i nie ma komu powiedzieć o problemach w pracy? To przecież nic przy tym, co przeżywamy my. My to mamy prawdziwy stres. Oni przecież nie widzą urwanych kończyn, zmasakrowanych dzieci, lejącej się z tętnicy krwi. Wielu po ciężkim dyżurze, kiedy na przykład przez wiele godzin reanimowało się ludzi z wypadków, wraca do domu i nie umie być na powrót mamą czy żoną - mówi Monika.
Setki przepracowanych godzin miesięcznie odbijają się też na zdrowiu. Tak było w przypadku Doroty, która przez osiem lat pracowała na oddziale neurologii w jednym z krakowskich szpitali.
Ktoś może powiedzieć, że mniejszy prestiż, ale teraz nie muszę pracować nocami, roznosić papieru toaletowego czy zmieniać zasikanej pościeli, kiedy nie ma salowej. Jest lepiej, bo mam wreszcie czas dla siebie, dla męża i dzieci. Odzyskałam godność człowieka, bo nie muszę pracować co miesiąc trzystu godzin, aby nie musieć kupować ubrań w ciuchlandach, a jedzenia wyłącznie na przecenach
Dorota
Przemęczenie
- To dosłownie ciężki oddział, bo pacjent często jest leżący, a przewracanie go w pojedynkę to proszenie się o ból kręgosłupa. Za granicą pielęgniarkom w pielęgnowaniu na przykład ważącego 100 kilogramów chorego pomagają opiekunowie medyczni, aby ona mogła skupić się na lekach i zastrzykach, ale w naszym wspaniałym kraju nikt nawet o takim zawodzie nie słyszał. Dlatego, niestety, zwykle nie miałam pomocy, bo na 30-40 chorych byłyśmy we trzy, a w nocy często zostawałam sama. Zaciskałam więc zęby i faszerowałam się lekami przeciwbólowymi. Często po takim dyżurze do domu wracałam wykończona. Pewnego razu plecy bolały mnie tak mocno, że nie miałam siły, aby podnieść i utrzymać własną kilkuletnią córkę. Rozpłakałam się w przedpokoju. Wtedy postanowiłam, że muszę zmienić zawód - opowiada Dorota, która dziś pracuje na kasie w supermarkecie.
- Ktoś może powiedzieć, że mniejszy prestiż, ale teraz nie muszę pracować nocami, roznosić papieru toaletowego czy zmieniać zasikanej pościeli, kiedy nie ma salowej. Jest lepiej, bo mam wreszcie czas dla siebie, dla męża i dzieci. Odzyskałam godność człowieka, bo nie muszę pracować co miesiąc trzystu godzin, aby nie musieć kupować ubrań w ciuchlandach, a jedzenia wyłącznie na przecenach - dodaje.
Problem przepracowania pielęgniarek ma dwie zasadnicze przyczyny. Jest ich zbyt mało, a ich zarobki są zbyt niskie. Pierwszą przyczynę potwierdzają dane Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Wskaźnik liczby pielęgniarek na 1000 pacjentów w 2015 roku wyniósł w Polsce 5,2 - to trzeci najgorszy wynik od końca w całej Unii Europejskiej. Gorzej jest tylko na Łotwie i w Grecji. Z kolei najlepiej wśród krajów Unii jest w Niemczech (13,3). Jeśli zaś spojrzymy szerzej na zestawienie wszystkich 35 najlepiej rozwiniętych państw, to na szczycie będzie Szwajcaria, gdzie na tysiąc chorych przypada ponad trzykrotnie więcej pielęgniarek - dokładnie 17,9.
Te liczby pokazują jasno: Polskę od najlepszych dzieli przepaść. Jednym ze sposobów zasypania różnic mogłoby być zatrudnienie personelu z Ukrainy - tak przynajmniej uważają niektórzy zarządcy szpitali. Jednak, jak pokazują statystyki, pielęgniarki zza wschodniej granicy nie rwą się do pracy w Polsce. W 2016 roku w naszym kraju pracowało ich zaledwie 71. Do tej liczby należy dodać 5 położnych. Dlaczego tak mało? Zbadał to Instytutu Spraw Publicznych, z którego analizy wynika, że bariery są dwie: skomplikowana procedura nostryfikacji, czyli uznania ukraińskiego dyplomu w Polsce oraz... niskie wynagrodzenie.
Kogo ratować?
W ciągu doby przez SOR przechodzi około 150 pacjentów. Musimy się nimi zająć i im pomóc, więc każdy z nas pracuje za dwóch, a jak ktoś zachoruje, to nawet i za trzech, a tracą na tym przede wszystkim pacjenci
Małgorzata
Ogromne braki kadrowe widać na przykład na oddziale Małgorzaty, pielęgniarki z pięcioletnim stażem, która pracuje w szpitalnym oddziale ratunkowym (SOR) w jednym z poznańskich szpitali.
- Pracę na moim oddziale można dostać od ręki. Na zmianie na dyżurze powinno być 11 osób, a jest siedem. Pozostałe miejsca to wakaty, które są non stop. Nawet jak ktoś się u nas zatrudni, to rezygnuje po kilku miesiącach, bo płace są niskie, a praca ciężka fizycznie i obciążająca psychicznie. W ciągu doby przez SOR przechodzi około 150 pacjentów. Musimy się nimi zająć i im pomóc, więc każdy z nas pracuje za dwóch, a jak ktoś zachoruje, to nawet i za trzech, a tracą na tym przede wszystkim pacjenci - mówi Małgorzata. Dodaje, że nocami na tak zwanej obserwacji, gdzie leży około dziesięciu chorych - często w bardzo ciężkim stanie - dyżurują tylko dwie pielęgniarki.
- A to za mało, aby jednocześnie ratować życie dwóch osób, u których nagle zatrzyma się serce. Mam nadzieję, że nigdy nie stanę przed wyborem: którego z nich reanimować jako pierwszego, którego życie jest ważniejsze - mówi Małgorzata.
Brakuje osób
Wolne wakaty to w wielu szpitalach codzienność. W miejscach, gdzie brakuje personelu, pielęgniarki muszą pracować ponad siły. Małgorzata mówi, że w czasie większości dyżurów przez 12 godzin nie ma czasu nawet usiąść, aby napić się kawy, którą często wypominają jej koleżankom zniecierpliwieni pacjenci i internetowi hejterzy.
- W rzeczywistości jest tak, że cały dyżur biegam. Gdybym chodziła, to jedna trzecia pacjentów nie zostałaby załatwiona. Często zdarza się, że przez 12 godzin nie mam czasu nawet pójść do toalety, ale w stresie, napięciu i wiecznym zabieganiu po prostu zapomina się o potrzebach fizjologicznych. Przypominam sobie o nich dopiero, gdy wychodzę z oddziału - mówi Małgorzata.
Monika przypomina tu żart, który krąży na jej bloku operacyjnym: pielęgniarka pyta, czy może na chwilę odejść i napić się wody; druga jej odpowiada, że lepiej nie, bo trzeba będzie też iść sikać, a na to już może nie być czasu. Monika dodaje, że w jej przypadku zjedzenie śniadania czy obiadu w pracy, co dla osób z innych branż jest normą, jest nierealnym marzeniem: - Nie, nie dlatego, że nie jestem głodna, ale po prostu nie mam na to czasu.
- Usypiamy do operacji kilkudziesięciu pacjentów w ciągu dyżuru. Pracujemy bez przerwy, bo w naszej klinice robione są poważne operacje, na które czeka się czasem rok albo dłużej. Robimy wszystko, aby zabiegi nie spadały i aby robić jak najwięcej operacji, ale jest nas za mało i czasem zamiast trzech operacji jednocześnie są dwie. Tak kolejka się wydłuża, a zdrowie pacjenta pogarsza - mówi Monika.
Małe zarobki
Drugą przyczyną braku pielęgniarek są niskie zarobki. To głównie z tego powodu od chwili wejścia do Unii Europejskiej z kraju za chlebem wyjechało około 17 tys. polskich "białych czepków". Jednocześnie absolwentki studiów pielęgniarskich nie podejmują pracy w zawodzie, a połowa z nich nawet nie odbiera prawa do jego wykonywania. Te zaś, które to robią, również chętnie emigrują, bo są świetnie wykształcone, nie mają bariery językowej, która powstrzymywała ich starsze o pokolenie koleżanki, i bez problemu znajdują zatrudnienie na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie ich pensje są wielokrotnie wyższe niż nad Wisłą.
Przeciętna płaca pielęgniarki w Polsce wynosiła w zeszłym roku według Głównego Urzędu Statystycznego 3,3 tys. zł brutto, czyli 2,6 tys. zł netto za pracę z nocami, w weekendy i święta. Jednak ta kwota nie mówi o ich zarobkach całej prawdy. Średnią "sztucznie" podwyższają pensje starszych stażem pielęgniarek, których w Polsce jest większość - o czym później - a wchodząca do zawodu osoba może liczyć na kwotę 2,6 tys., ale brutto, czyli około 1,9 tys. zł netto. Jej wynagrodzenie przekroczy 3 tys. zł brutto (2,1 tys. zł "na rękę") dopiero po 10 latach pracy. Na podobne albo lepsze wynagrodzenia można liczyć w branżach wymagających mniejszej wiedzy (pielęgniarka musi zdobyć dyplom wyższej uczelni oraz często specjalistyczne kursy) i mniej obciążających psychicznie. Nic więc dziwnego, że chętnych brakuje.
Błędne koło
Tu właśnie pojawia się paradoks zawodu pielęgniarki. Jest ich mało, więc ich pensje powinny rosnąć, ale tak nie jest. Dlaczego? Monika wyjaśnia, że pielęgniarki, zarabiając grosze, musiały dorabiać i niemal każda brała dodatkowe dyżury w innych szpitalach czy przychodniach.
W ten sposób same sobie zaszkodziłyśmy. To błędne koło. Zarabiamy mało, więc dorabiamy, a dorabiając sprawiamy, że jest nas na tyle dużo, że pensje mogą być niskie. Ten system podobał się każdej władzy przez ostatnie dwie dekady, bo był tani i wszystko jeszcze jakoś funkcjonowało. Ale teraz ten system pęka i zaczyna przeciekać. Za chwilę rozleje się i dojdzie do paraliżu
Monika
- W ten sposób same sobie zaszkodziłyśmy. To błędne koło. Zarabiamy mało, więc dorabiamy, a dorabiając, sprawiamy, że jest nas na tyle dużo, że pensje mogą być niskie. Ten system podobał się każdej władzy przez ostatnie dwie dekady, bo był tani i wszystko jeszcze jakoś funkcjonowało. Ale teraz ten system pęka i zaczyna przeciekać. Za chwilę rozleje się i dojdzie do paraliżu - mówi Monika i dodaje, że wyjaśni wszystko na przykładzie.
- W moim mieście dwa szpitale dzieli park. Większość moich koleżanek pracuje w obu, bo z jednej pensji trudno przeżyć. Kończy dyżur nocny i idzie na dzienny albo odwrotnie. Gdyby w jednym szpitalu dyrektor dał podwyżkę na tyle wysoką, że nie musiałyby dorabiać, to w drugim zabrakłoby połowy personelu i szpital trzeba by zamknąć, więc nikt podwyżek nie daje, licząc, że jakoś to będzie. To prosta droga do katastrofy, która i tak nas czeka, jeśli nic szybko się nie zmieni - mówi Monika.
Podwójny system
Przed katastrofą ostrzega m.in. Naczelna Rada Pielęgniarek i Położnych, prowadząc kampanię społeczną "Ostatni dyżur". Od 2015 roku alarmuje w niej, że już za kilka lat Polacy zostaną pozbawieni profesjonalnej opieki pielęgniarskiej i położniczej. Te słowa potwierdzają niepozostawiające złudzeń statystyki mówiące, że za pięć lat liczba pielęgniarek i położnych w Polsce z obecnie czynnych zawodowo 200 tys. zmniejszy się o 54 tysiące. A do 2030 roku będzie ich o połowę mniej. Wszystko przez to, że średnia wieku pielęgniarek i położnych w Polsce to 48 lat, a już w 2022 r. osiągnie ona 50 lat. Młodych zaś - jak pisaliśmy wyżej - jest jak na lekarstwo.
Proces gwałtownego ubywania pielęgniarek z rynku pracy pogłębi jeszcze ponowne obniżenie wieku emerytalnego. Tylko w październiku tego roku 11 tys. z nich odeszło na emerytury.
To nie dziwi Moniki z wrocławskiego szpitala, bo - jak przekonuje - pielęgniarki wieloletnią pracą zmianową i na dwóch etatach są skrajnie przeciążone. - Odchodzą bez zastanowienia, bo mają dość ciężkiej pracy, ciągłego niewyspania, lat pracy w nocy i święta. Wolą odejść na emeryturę i dostać 1,5 tysiąca złotych, a na umowie-zleceniu dorobić do 2,3 tysiąca, niż na taką pensję pracować cały miesiąc - mówi Monika i dodaje, że sama za kilka lat uzyska uprawienia emerytalne i też nie będzie się wahać, tylko odejdzie.
Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby przez trzy dni medycy nie przyszli do pracy i na przykład wzięli urlop czy opiekę nad dzieckiem. To byłby kompletny paraliż. Załamanie systemu. Oczywiście koszty byłby ogromne, więc nikt tego nie zrobi, bo trzeba byłoby mieć gdzieś na przykład 15 pacjentów na intensywnej terapii, którzy bez nas w każdej chwili mogą umrzeć. Nikt nie odważy się odejść od łóżek i zostawić ludzi na śmierć. Chyba że nie będzie miał wyboru, a ludzie zdesperowani są zdolni do wszystkiego
Monika
- Jeśli zarobki pielęgniarek w publicznej ochronie zdrowia nie wzrosną, to powstanie podwójny system dla biednych i bogatych. Pierwsi będą cierpieć w niekończących się kolejkach na operacje, które już teraz są odwoływane, a drudzy będą leczyć się prywatnie tam, gdzie personelu nie zabraknie, bo będzie lepiej opłacany - dodaje Małgorzata.
Wspólny interes
Monika mówi, że nic się nie zmieni, dopóki społeczeństwo nie zrozumie, że konieczne jest zwiększenie finansowania ochrony zdrowia, w tym zarobków pielęgniarek, ratowników medycznych czy lekarzy rezydentów i stażystów. Obecnie, jak wynika z raportu "Zdrowie i opieka zdrowotna w zarysie", Polska wydaje na ochronę zdrowia około 4,5 proc. PKB. To jeden z najniższych wyników w UE. Najwięcej wydają Niemcy, Szwedzi czy Francuzi - około 11 proc.
- Każdy z nas, kogo nie stać na prywatne leczenie, powinien popierać ten postulat, bo to w jego interesie - mówi Monika i dodaje, że pomóc mógłby radykalny protest, na który pielęgniarki nigdy sobie nie pozwoliły. - Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby przez trzy dni medycy nie przyszli do pracy i na przykład wzięli urlop czy opiekę nad dzieckiem. To byłby kompletny paraliż. Załamanie systemu. Oczywiście koszty byłby ogromne, więc nikt tego nie zrobi, bo trzeba byłoby mieć gdzieś na przykład 15 pacjentów na intensywnej terapii, którzy bez nas w każdej chwili mogą umrzeć. Nikt nie odważy się odejść od łóżek i zostawić ludzi na śmierć. Chyba że nie będzie miał wyboru, a ludzie zdesperowani są zdolni do wszystkiego - dodaje.