Poczułam, że coś stoi mi w przełyku. A że kilka dni wcześniej obejrzałam w kinie film, byłam święcie przekonana, że przykleił się popcorn. Męczył mnie ten problem - wspomina Magdalena Piekarska w rozmowie z Magazynem TVN24. Tym problemem okazał się nowotwór - ziarnica złośliwa. Z chorobą rozprawiła się, niedawno zdobyła złoty medal mistrzostw Europy w turnieju drużynowym w szpadzie. Przed nią szansa na podium mistrzostw świata. - Dostałam drugą szansę od losu. Warto ją wykorzystać - przekonuje.
32-letnia Piekarska w sobotę wystartuje w turnieju drużynowym mistrzostw świata. Polki w tej specjalności wymienia się wśród faworytek do medalu. W Budapeszcie wystąpią jako świeżo upieczone mistrzynie Europy. Magdalena Piekarska, Ewa Trzebińska, Aleksandra Zamachowska oraz Renata Knapik-Miazga wywalczyły tytuł w czerwcu w Duesseldorfie, pokonując w finale Rosjanki.
Zawodniczka AZS AWF Warszawa zaczęła przywozić medale z wielkich imprez po długich latach niepowodzeń. W 2009 roku - też w drużynie - została wicemistrzynią globu. Rok później zajęła drugie miejsce w turnieju indywidualnym na ME. Potem była traumatyczna porażka na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Przestało wychodzić. Były myśli, żeby rzucić szermierkę.
A gdy znów zaczęła trafiać w rywalki i zdobyła brązowy medal MŚ 2017, przekonała się, że w życiu nie da się niczego zaplanować. Kilka miesięcy po sukcesie usłyszała, że ma ziarnicę złośliwą. To choroba nowotworowa układu chłonnego.
"Przede wszystkim powiem Wam, że wszystko w naszym życiu dzieje się po coś. Mocno w to wierzę, więc nie miałam żalu, ani pretensji do losu, czy Boga. Po prostu jak rasowa szpadzistka - przyjęłam trafienie na klatę i działałam" - napisała w październiku zeszłego roku, gdy pokonała już chorobę. Dodała, że słowa: "Jest Pani zdrowa i może Pani zacząć treningi" były chyba najpiękniejszymi, jakie usłyszała w życiu.
Krzysztof Zaborowski: Dostałaś drugie życie?
Magdalena Piekarska: Tak do tego podchodzę. W zeszłym roku obchodziłam pierwsze urodziny w nowym życiu. Dostałam drugą szansę od losu. Warto ją wykorzystać, choć przez chorobę nie stałam się zupełnie inną osobą. Sporo rzeczy zmieniło się w moim życiu na plus.
Co na przykład?
Zaczęłam doceniać to, co mam. Rzadziej przejmuję się błahostkami. Cieszę się z drobiazgów, jak na przykład z tego, że możemy napić się kawy. Czerpię z tego większą przyjemność. Nie gonię za rzeczami niepotrzebnymi. Bardziej wyciszyłam się, uspokoiłam, choć jak ruszył sezon, zaczął pojawiać się stres. Odzywa się wtedy we mnie wybuchowa natura.
Rok temu byłaś w szpitalnej sali. Płakałaś ze smutku i ze szczęścia, gdy koleżanki wywalczyły wicemistrzostwo Europy w drużynie.
Żałowałam, że nie ma mnie z nimi. Tego dnia przyjmowałam chemioterapię. Trwała od trzech do czterech godzin. Przez cały czas gapiłam się w telefon i płakałam. Z boku musiało to dziwnie wyglądać, ale to była niesamowita mieszanka emocji. Cieszyłam się ich sukcesem, bo wciąż czułam się członkiem drużyny, ale jednocześnie byłam smutna. Gdyby nie choroba, pojechałabym przecież do Nowego Sadu. W końcu w rankingu krajowym zajmowałam czwarte miejsce.
Kiedy poczułaś, że coś jest nie tak ze zdrowiem?
Z dnia na dzień. Poczułam, że coś stoi mi w przełyku. A że kilka dni wcześniej obejrzałam w kinie film, byłam święcie przekonana, że przykleił się popcorn. Męczył mnie ten problem. Wydawało się, że ziarno kukurydzy w końcu się odklei. Po Nowym Roku, gdy objawy nie ustępowały, wybrałam się do lekarza. Ostrzegł mnie, że może to być guz, który naciska na przełyk.
Wy, sportowcy, jesteście przecież regularnie badani od stóp do głów.
Raz na pół roku. We wrześniu czy w październiku 2017 roku przeszłam badania wydolnościowe i wyniki krwi nie wykazały absolutnie niczego. Jednak mój tata rzucił hasło, że wyglądam jakoś niewyraźnie i poradził, żebym poszła do lekarza, a przecież nie miałam wtedy jeszcze tej guli w przełyku. Później, właśnie w styczniu 2018, miałam spakowaną walizkę na zawody Pucharu Świata na Kubie. Wylot był w poniedziałek. W czwartek miałam USG, w piątek badania krwi, które okazały się być w normie, choć miałam powiększone węzły chłonne. Lekarka nalegała, że warto zrobić jeszcze tomografię w poniedziałek. Zostałam więc w kraju. Okazało się, że mogę mieć ziarnicę złośliwą lub grasiczaka.
I milion myśli w głowie. Która była najgorsza?
Że umrę. Nie wiedziałam, z czym się zmagam, choć choroba nowotworowa nie musi oznaczać wyroku. Pierwsze dni w szpitalu to były płacz i niepewność, gdy czekałam na potwierdzenie diagnozy. Jak się okazało, że to jednak ziarnica złośliwa i że jest wyleczalna, odetchnęłam. Słuchałam tylko lekarzy, nie czytałam internetu.
Ludzie czasem wolą nie wiedzieć...
Nie szukałam na siłę informacji, nadmiernie też nie wypytywałam lekarzy. Byłam raczej powściągliwa. Nie chciałam znać statystyk. Tylko czy się wyleczę i ile to potrwa. I przede wszystkim, czy wrócę do sportu.
Jak zniosłaś chemioterapię?
Początek był najgorszy. Potrzebowałam czterech dni, żeby dojść do siebie po pierwszych cyklach. Łącznie było ich sześć, wszystko trwało prawie pół roku. Ale im dalej w las, tym było coraz lepiej, choć ostrzegano mnie, że będzie inaczej. Jadłam jak szalona, przybrałam na wadze 6-7 kilogramów, ale czułam, że leczenie przynosi efekt. Wiedziałam, co mogę jeść, a czego nie, bo współpracowałam z dietetyczką. Miałam szczęście, że nie dopadły mnie żadne choroby i przez to leczenie nie przedłużyło się.
W głowie cały czas miałam powrót do sportu. Przez to raz postanowiłam oszczędzić lewą rękę i dwukrotnie przyjęłam chemioterapię na prawej. Zasada jest taka, że podaje się ręce na zmianę, żeby żyły nie cierpiały. Nabawiłam się bólu neuropatycznego. Przez trzy noce nie mogłam spać. I jeszcze nie chciałam brać tabletek przeciwbólowych, żeby nie obciążać dodatkowo organizmu. Od lekarza usłyszałam, że przyjmuję tak silne dawki leków, że to bez znaczenia, a ulżyłabym sobie. Dzisiaj tego bym nie powtórzyła.
Najtrudniejsze było wypadanie włosów?
Tak, choć zaczęłam je tracić po czwartej lub piątej chemii. Nie chciałam się z nimi rozstać, więc plotłam warkocze, delikatnie rozczesywałam włosy. Najgorszy był dzień, gdy zaczęły wypadać. Nie potrafiłam się na to przygotować. Zwłaszcza że zapuszczałam włosy na ślub. Z czasem oswoiłam się z rzeczywistością, dlatego przyjaciółka zgoliła mnie na jeżyka.
Najpierw zakładałam czapkę, bo pasowała do sportowego ubioru. A że jestem wysoką kobietą, zdarzały się tekstu typu "może pan tutaj parkować" albo "a co dla pana?". W szpitalu jedna z pacjentek, gdy mnie zobaczyła, myślała, że pomyliła toalety. Nie wkurzałam się, ale przeszkadzało mi to. Przerzuciłam się więc na sukienki i turbany.
Jak wyglądało codzienne życie?
Miałam więcej czasu dla rodziny i znajomych. Mogłam nadrobić stracony czas. Ze względu na remont w mieszkaniu przeprowadziłam się do rodziców, a mama oczywiście najlepiej potrafiła się o mnie zatroszczyć. Głównie leżałam, oglądałam filmy, odwiedzali mnie znajomi. Później dostałam zgodę od lekarzy na wyjścia, ale nie w godzinach szczytu. Na przykład do kina mogłam pójść nie o godzinie 20, a o 10, żeby ograniczyć ryzyko infekcji. No i od niepamiętnych czasów wyjechałam na majówkę. Po prostu zmieniłam szermierkę na życie towarzyskie.
Rodzina pewnie swoje przeszła...
Chorobę najtrudniej zniosła mama. Tata był przekonany, że będę zdrowa. U mamy serce wręcz krwawiło, obie sporo przepłakałyśmy. Bałam się, że przez stres ucierpi jej zdrowie, ale na szczęście tak nie było. Ja wiedziałam, że sobie poradzę. Z kolei z narzeczonym musieliśmy uczyć się siebie na nowo, w końcu byłam częściej w domu. Nie było mu łatwo, bo wszystkie obowiązki domowe spadły na niego. Fajnie się ułożyło, że często pracował zdalnie i mógł być ze mną. Spisał się na medal. A ja nie jestem łatwym towarzyszem życia. Mam trudny charakter, bywam wybuchowa i uparta. Przez te parę miesięcy mogliśmy się lepiej poznać, choć jesteśmy ze sobą ponad siedem lat. Choroba zweryfikowała nasz związek i we wrześniu bierzemy ślub. Cieszę się, że to przetrwaliśmy. Zawsze będę mu wdzięczna.
Ile osób wiedziało o twojej chorobie?
W środowisku wieść szybko się rozniosła. Kto obserwował moje konto na Instagramie, mógł się zorientować, że coś jest nie tak. Postanowiłam, że o chorobie opowiem po wszystkim, a czas przeznaczony na leczenie spędzę z rodziną. Jednak gdy ktoś pisał do mnie, nie zaprzeczałam, ale prosiłam o dyskrecję. Teoria o siedmiomiesięcznej anginie byłaby przecież bez sensu.
Napisałaś, że "wszystko w naszym życiu dzieje się po coś". Co zmieniła choroba?
Dotarło do mnie, że nie trzeba tak pędzić za wszystkim. Staram się teraz nie spieszyć i nie wkurzać się. Zaczęłam w różnych kwestiach odpuszczać, choć natury nie oszukam. Ona czasem wysuwa się na pierwszy plan, ale pracuję nad sobą. Uczę się cierpliwości i doceniać to, co mam. Lepiej żyć tu i teraz.
Tak lepiej?
Lepiej. Przecież i tak mam stresujące życie. Jestem poddawana ciągłym próbom na zawodach, dlatego trzeba redukować stres w życiu poza planszą.
Ile czasu zajęło nadrabianie zaległości?
Zaczęłam ruszać się dokładnie 1 sierpnia zeszłego roku, niespełna dwa tygodnie po ostatniej chemioterapii. Trwało to kilka miesięcy. Przygotowania były oczywiście inne. Musieliśmy uważać na moje zdegenerowane ciało. Wszystkiego było po trochu, żeby je systematycznie odbudować. Zaczęłam nieźle, bo wywalczyłyśmy w grudniu brązowy medal wojskowych mistrzostw świata. Wytrzymałam kondycyjne, a potem zaczęła się ostra rywalizacja.
Na planszy jest teraz inaczej?
Myślałam, że będzie. Owszem, spodziewałam się, że będę miała zaległości w przygotowaniu fizycznym, ale w sensie mentalnym, że nie będę się niczego bała i pokonywała kolejne rywalki. Bo przecież jestem taka mocna, wygrałam walkę z potężniejszym przeciwnikiem. Ale to tak nie działa. W szermierce rywal staje naprzeciwko i też chce cię trafić. To była duża lekcja pokory i cierpliwości, choć koniec końców choroba wzmocniła mnie psychicznie.
O porażkach szybciej zapominasz?
Nie ma sensu palić energii. To nie koniec świata. Wiem, że jest życie poza szermierką. Najgorsze porażki to te, gdy byłam blisko zwycięstwa. Wolę przegrać 15:5 i czuć, że nie miałam nic do powiedzenia. Nigdy też nie potrafiłam na gorąco przyjąć konstruktywnej krytyki od trenera. Po finale mistrzostw Europy, kiedy punkty za mnie musiała odrabiać Renata Knapik-Miazga, było mi przykro, że nie dałam z siebie więcej. A przecież powinnam się cieszyć. Patrząc na końcowy sukces, i tak byłam wartością dodaną. Muszę czasem ochłonąć, za dużo chcę. Gdy później to przeanalizuję, odpuszczam.
Choroba wciąż jest z tyłu głowy?
W październiku zeszłego roku usłyszałam, że jestem zdrowa i mogę trenować. Ale nie ucieknę od kontroli. Miałam je co miesiąc, teraz co trzy. Na ostatniej wyszło, że wszystko jest w porządku. Staram się nie wracać do choroby, ale ona zawsze będzie już częścią mojego życia.
Cieszę się, że pomogłam paru osobom, od których dostawałam wiadomości. Czytałam, że byłam dla nich inspiracją. O swojej chorobie opowiedziałam w mediach społecznościowych nie dlatego, żeby pieścić swoje ego, ale udowodnić, że po czymś takim można góry przenosić. Nie zmuszę wszystkich, żeby się badali, bo są tacy, którzy się boją. Ja też szłam z duszą na ramieniu. Nie byłam chojrakiem, bo moja rodzina jest obciążona genetycznie. Ale lepiej, że trafiło na mnie, a nie na bliskich. Czułam, że wezmę się z chorobą za bary. Taki mam charakter, szlifowany latami przez sport walki.
Podczas twojej kariery były lata tłuste i następnie bardzo chude. Dlaczego nagle przestało wychodzić?
Nie mam bladego pojęcia. Na pewno problemy w życiu prywatnym miały wpływ na brak osiągnięć. Jeśli wszystko jest poukładane, ma się czystą głowę, to łatwiej o sukces. Szermierka, oprócz pasji, jest moją pracą. Sięgnęłam po pomoc trenera mentalnego Michała Dąbskiego, który pootwierał, wydawało się, dawno zamknięte szufladki. Myślałam, że przegrane igrzyska w Londynie były za mną. A jednak siedziały w głowie i potrzebowałam, żeby ktoś pomógł mi w końcu się z nimi uporać.
Było sporo wzlotów i upadków. Przez siedem lat nie notowałam znaczących wyników. Owszem, w kraju były, ale to za mało. Trzeba wygrywać w turniejach międzynarodowych. Nie ukrywam, że zastanawiałam się, czy moje trenowanie ma sens. Gdyby nie to, że od 2010 roku jestem żołnierzem Wojska Polskiego, prawdopodobnie zrezygnowałabym z kariery sportowej, bo najzwyczajniej w świecie nie miałabym za co się utrzymać. A tak miałam i wciąż mam zabezpieczenie finansowe. Mogę śmiało powiedzieć, że jednym z ojców ostatniego sukcesu jest Wojsko Polskie.
A dlaczego znów zaczęło wychodzić? Na fali wznoszącej byłam już przed chorobą. Postanowiłam wprowadzić nowe elementy treningowe. Fajnie, że mój szkoleniowiec, ten sam od 20 lat, pan Mariusz Kosman, zgodził się na to. Po tylu latach harowania zmiany po prostu były potrzebne.
Przed tobą i koleżankami mistrzostwa świata w Budapeszcie. Która drużyna będzie najgroźniejsza?
Jest kilku kandydatów do medalu. Podobnie było na mistrzostwach Europy, bo nasz kontynent jest mocny. Szpada tym różni się od floretu i szabli, że więcej zawodników na świecie ją trenuje, stąd ogromna konkurencja. We florecie w ciemno można zakładać, że Rosjanka i Włoszka znajdą się na podium. W szpadzie jest więcej faworytek. Są Estonki, Ukrainki, Francuzki, Amerykanki, Chinki czy Koreanki. Zdecyduje dyspozycja dnia i to, jak ułoży się drabinka turniejowa.