Jako pięciolatek stracił głowę dla latania i miał wciąż powracający sen. "Mogłem, wstrzymując oddech, unosić się nad ziemią. Nie latałem i nie spadałem w tych snach - właśnie się unosiłem" - wyznawał. Gdy trzy dekady później jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu, nie tylko spełnił swoje marzenia, ale dał też upust skrywanym przez lata emocjom, z jakimi nie uporał się po stracie córeczki. Życie Neila Armstronga długo przebiegało w cieniu śmierci, co przejmująco pokazał Damien Chazelle w "Pierwszym człowieku".
Najbardziej niesamowita i chwytająca za serce scena w filmie Damiena Chazelle'a "Pierwszy człowiek", choć rozgrywa się po wylądowaniu na Księżycu, nie jest tą, jakiej mogliśmy się spodziewać. Owszem, widzimy wcześniej Ryana Goslinga (Neila Armstronga), jak stawiając stopę na Srebrnym Globie, uśmiecha się z niedowierzaniem, widząc ślad swojego buta na pokrytej pyłem powierzchni, i jak unosi się w powietrzu, próbując zrobić krok. To widok niesamowity, ale znamy go z dokumentalnych przekazów, przypominanych przy okazji kolejnych rocznic tego wydarzenia.
Scena, która najmocniej zapada w pamięć, mówi jednak więcej o samym bohaterze niż niezwykły wyczyn, który zapisał się w historii. Neil Armstrong w stonowanej, oszczędnej kreacji Goslinga, zgodnie z tym, co wiemy o nim z relacji rodziny i z autoryzowanej biografii, nie był typem romantycznego szaleńca, który porwał się na nieznaną planetę niczym Werter na Lottę. To raczej rozsądny ryzykant, któremu w realizacji marzeń pomagały niezwykła intuicja i ogromna wiedza z całkiem nieromantycznej inżynierii. Gdy na konferencji prasowej przed lotem pada pytanie o to, co chciałby zabrać z sobą na Księżyc, odpowiada rzeczowo: "Jak najwięcej paliwa".
A jednak. Gdy stąpając po Księżycu, w przebłyskach wspomnień widzi siebie sprzed lat, śpiewającego wraz ze zmarłą córeczką piosenkę o srebrnym, księżycowym nowiu, na jego zwykle nieruchomej twarzy rysuje się wzruszenie. Chazelle na moment pozwala bohaterowi odsłonić przyciemniony kask, jaki zakrywa mu twarz podczas misji. Maska opada, Neil-Gosling, przez nikogo nieobserwowany, nareszcie pozwala sobie na łzy. Nim wróci do statku Apollo 11, zdąży jeszcze wyjąć z kieszeni skafandra małą bransoletkę, którą nosiła Karen, i upuści ją. Widzimy, jak zapada się w księżycowy pył, a wyraz twarzy Neila dowodzi, że zrzucił z siebie ogromny ciężar.
Czy historia z bransoletką naprawdę miała miejsce? Pytanie pojawiło się już po pierwszych projekcjach filmu. Nie ma stuprocentowej pewności, ale siostra Armstronga, z którą reżyser i Gosling spędzili wiele godzin, jest zdania, że tak było. Podobna sugestia pojawia się w jedynej autoryzowanej, znakomitej zresztą, biografii astronauty pióra Jamesa Hansena "Pierwszy człowiek. Życie Neila Armstronga".
Ci, którzy po filmie Chazelle'a spodziewają się jednak panegiryku ku czci bohatera, będą zaskoczeni, bo nie o tym on traktuje. To historia dojmującej samotności, którą z czasem pogłębiać będą kolejne śmierci najbliższych Neilowi osób, i z którą będzie próbował sobie radzić, uciekając w pracę, szukając wciąż nowych wyzwań, przekraczając kolejne granice.
Urodzony w chmurach
Już jako pięciolatek budował wspaniałe modele samolotów i miał powracający wciąż sen. "Mogłem, wstrzymując oddech, unosić się nad ziemią - wspominał Armstrong. - Nie latałem ani nie spadałem w tych snach - właśnie się unosiłem" - opowiada w biografii Hansenowi.
Neil Armstrong urodził się 5 sierpnia 1930 roku w Wapakoneta w stanie Ohio. Był najstarszym z trzech synów Violi Engel i Stephena Koeniga - specjalisty od audytów w rządowych organizacjach. Był też ulubieńcem mamy. Obdarzony niezwykłą wyobraźnią, znakomity matematyk, ale i niezły humanista, zaspokajał jej niespełnione ambicje, które porzuciła na rzecz bycia matka i żoną. Wcześniej studiowała ekonomię. W latach 30. w Ameryce kobiety nie realizowały się jednak zawodowo. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych synów był jak mama szalenie introwertyczny i spokojny. Nie lubił grupowych zabaw, nie był rozrabiaką, uwielbiał zaś budować własne modele samolotów z drewna, drutu i bibuły. Były potem napędzane za pomocą gumowej taśmy i testowane w skonstruowanym przez Neila tunelu powietrznym.
Aż trudno w to uwierzyć, ale jego wielka miłość do latania narodziła się w wieku... dwóch lat, kiedy ojciec zabrał go do Cleveland na National Air Races. To poligon doświadczalny i zarazem miejsce pokazów lotniczych. Gdy miał pięć lat, odbył swój pierwszy lot samolotem. Był to Ford Trimotor, amerykański trzysilnikowy samolot transportowy. Piloci nazywali maszynę Blaszaną Gęsią, gdyż jej kadłub i skrzydła były wykonane z aluminium. Ojciec wspominał po latach, że ze zdenerwowania omal nie dostał zawału serca, podczas gdy syn był wniebowzięty. Czuł wyłącznie zachwyt.
Mały Neil zaczytywał się w historii braci Wright, którzy stworzyli w Dayton (także stan Ohio) pierwszy samolot. Należał do skautów i z czasem nawet zdobył najwyższy stopień w amerykańskim skautingu młodzieżowym, tzw. Eagle Scout. Zawsze pociągały go dyscyplina i ryzyko. Konkret w połączeniu z marzeniami o osiągnięciu perfekcji. O tym, że będzie kimś niezwykłym, mama przekonana była od początku.
Dokładnie w dniu swoich szesnastych urodzin Neil uzyskał studencki certyfikat pilota, a parę miesięcy później - w pełni profesjonalny. Zawsze żartował, że wcześniej latał, niż jeździł samochodem. Młody Armstrong pobierał także lekcje muzyki. Przez całe życie grał na fortepianie. I w tym również był naprawdę dobry.
Naukę na Purdue University, gdzie studiowali również astronauci Virgil Grissom i Eugene Cernan, rozpoczął w wieku 17 lat. Po dwóch latach studiów trafił na trzy lata do marynarki wojennej. Został skierowany do bazy lotniczej na Florydzie, a w 1950 roku był już licencjonowanym pilotem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Gdy wybuchła wojna koreańska, jako najmłodszy pilot został wysłany do Korei. Przydzielono go do 51. Dywizjonu Myśliwskiego. Podczas jednej z misji jego samolot został zestrzelony. Armstrong uratował się, skacząc w ostatnich sekundach ze spadochronem. Już wtedy oceniono, że był to cud i tylko nadzwyczajne umiejętności zdołały go uratować. To, na co naprawdę go stać, miał jednak pokazać za kilka lat.
Miłość i śmierć
W filmie "Pierwszy człowiek" poznajemy Armstronga, gdy tuż po założeniu rodziny, przeżywa największą życiową tragedię - śmierć córeczki. Mamy rok 1961. W kolejnych scenach reżyser pokazuje go w klaustrofobicznym korytarzu NASA, gdzie czeka na rozmowę kwalifikacyjną dotyczącą programu lotów kosmicznych. Chazelle skupia się na najważniejszej dekadzie jego życia i wydarzeniach poprzedzających pierwszy lot na Księżyc. Prowadzi swoją opowieść do momentu powrotu, do chwili wielkiego triumfu.
Wcześniej, w 1956 roku, jeszcze w czasie studiów inżynierskich, na które powrócił po wydarzeniach w Korei, poślubił Janet Shearon. W świetnych dokumencie "Neil Armstrong. Kosmiczna teoria" Janet opowiada, jak po prostu podszedł do niej na uczelni i powiedział: "Zostaniesz kiedyś moją żoną". Pobrali się po krótkim okresie narzeczeństwa. Po ślubie Neil dalej studiował inżynierię aeronautyczną na University of Southern California. Za jego naukę zapłacono w ramach tzw. planu Hollowaya dla wyróżniających się studentów. Był prezesem międzyuczelnianego klubu lotniczego, ale znajdował też czas na muzyczne pasje. W ramach rewii studenckich wyreżyserował i wystawił wspólnie z Janet dwa musicale: pierwszy była wersją "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" z piosenkami z filmu Walta Disneya, drugi był zatytułowany "The Land of Egelloc" z muzyką Sullivana, ale z tekstami Neila.
Piosenka z tego drugiego musicalu pojawia się w filmie, zaś Armstrong śpiewa ją córeczce Karen, pierworodnej, która pojawi się na świecie w 1959 roku i stanie się oczkiem w głowie taty. Mając niespełna dwa lata, nagle zachoruje, a diagnoza lekarzy - nieoperacyjny guz mózgu - sprawi, że świat rodziców się zawali. Choć robią wszystko co w ich mocy, by przedłużyć jej życie, dziewczynka umiera w bardzo krótkim czasie.
W filmie Chazelle pokazuje, jak wraz z jej śmiercią coś pęka w Neilu. Tworzy wokół siebie mur, przez który nawet żona, kochająca i wyrozumiała, nie jest w stanie się przebić. Claire Foy w roli Janet tworzy wielką kreację. To pewna nominacja do Oscara, podobnie zresztą jak w przypadku Goslinga i oczywiście reżysera, a także samego filmu. O ile trudność pracy Goslinga polegała na tym, że musiał zagrać przekonująco nieżyjącą legendę, to Foy spotykała się z pierwszą żoną Armstronga na planie, słuchała jej wskazówek i robiła wszystko, by zadowolić nie tylko reżysera, ale i ją. Janet Armstrong zmarła niestety tuż przed wenecką premierą filmu i nie zdążyła zobaczyć efektów pracy aktorki. Byłaby z pewnością zachwycona.
Bliscy Armstronga twierdzą, że Gosling stworzył portret prawdziwego Neila - chłodnego w sposobie bycia, wręcz chorobliwie introwertycznego od śmierci Karen. Widzimy, że z nikim nie umie rozmawiać o swojej stracie - ani z żoną, ani z najbliższym przyjacielem. Gdy zostaje przyjęty do programu lotów kosmicznych, małżeństwo przeprowadza się na osiedle dla pracowników NASA. Armstrong poznaje tam niebawem bratnią duszę - Elliotta See. Zaprzyjaźniają się też ich żony i dzieci, bo Neil wkrótce zostaje ojcem dwóch chłopców. Pewnego dnia Elliott wraz z innym pilotem rozbijają się podczas lotu z powodu mgły. Wiadomość o śmierci przyjaciela to dla Neila kolejny cios. NASA lat sześćdziesiątych to często tragiczne nieudane starty i po omacku wykonywane testy. Śmierć regularnie wyciąga rękę po bliskich Neilowi ludzi.
Następny będzie Ed White - oddany przyjaciel, z którym rozumieją się bez słów i wspólnie pracują nad kolejną misją. Między mężczyznami narodzi się autentyczna więź, ale on także, wraz z dwoma członkami załogi statku Apollo 1, ginie w koszmarnym pożarze kabiny.
Pogrzeby są stałym elementem życia ludzi z NASA, a czarne garnitury to najczęściej zakładany strój cywilny. Żony astronautów coraz częściej mówią swoim dzieciom: "w tej kapsule był twój tata". Janet patrzy na koleżanki, które straciły mężów, i wspiera je, sama żyjąc w ciągłym strachu.
Film pokazuje, jak wielką cenę przyszło zapłacić Armstrongowi i jego bliskim za późniejszy sukces. Jednocześnie poznajemy społeczne tło tamtych wydarzeń - manifestacje aktywistów i Afroamerykanów przeciw biedzie w kraju, podczas gdy rząd pompuje miliardy dolarów w nieudane projekty NASA. Ale trwa zimna wojna, ZSRR króluje w kosmosie i Amerykanie gotowi są poświęcić wiele, by to zmienić. Neil to "najwyższa półka" w NASA - nie tylko genialny pilot, ale i pierwszy inżynier, najlepszy, niedościgniony. "Musimy czasem podczas treningów zawieść, żebyśmy potem nie zawiedli" - mówi Armstrong, gotów zapłacić najwyższą cenę za powodzenie misji. Klęski stają się odrzuceniem niedoskonałości przed najważniejszym wydarzeniem.
Nim do niego dojdzie, widzimy, jak Armstrong zostaje przywiązany do symulatora treningowego, wyglądającego jak skrzyżowanie diabelskiego młyna ze średniowiecznym narzędziem tortur, i ćwiczy to, co czeka go w kapsule. Niebawem to dzieje się naprawdę. Neil w programie Gemini ma przeprowadzić pierwsze dokowanie kapsuły z bezzałogową rakietą. Udaje mu się to bez żadnych problemów, ale nagle zawodzi sprzęt i - wbrew zaleceniom - podejmuje decyzję o lądowaniu. Wykonuje ręcznie manewr, który udać mógł się tylko jemu, dzięki niespotykanemu opanowaniu i dogłębnej znajomości inżynierii. Już wiadomo, kto w trzyosobowej załodze będzie przewodził pierwszemu lotowi na Księżyc.
Na Księżycu łatwiej niż na Ziemi
Jest 15 lipca 1969 roku. Upalne lato na Florydzie. Wieczór przed startem Apollo 11, którym trzech astronautów pod wodzą Armstronga ma dotrzeć na Księżyc. Przebieg tego epokowego zdarzenia znamy wszyscy, ale "Pierwszy człowiek" pokazuje je w zupełnie inny sposób, niż robiono to dotąd - odarty z magii i hollywoodzkiej widowiskowości. Stawia na czysty, wstrząsający realizm. Przede wszystkim patrzymy na wyprawę oczami uczestników, zamkniętych w niewiarygodnie prymitywnych, klaustrofobicznych kapsułach, kontrolowanych - jak mówi Chazalle - "przez komputery o wiele słabsze od dzisiejszych telefonów komórkowych". I właśnie to chce pokazać - zwycięstwo człowieka nad techniką, jego przewagę w obliczu nieprzewidywalności wydarzeń. Osiem dni, 23 godziny i kilka minut "księżycowej misji" to efekt pracy prawie pół miliona ludzi, urzeczywistniony przez "człowieka robota". Tak Oriana Fallaci krzywdząco i ironicznie nazwała Armstronga po zrobieniu z nim wywiadu.
Nie podobał jej się jego chłód i opanowanie - to, co w kosmosie było przecież na wagę złota i zapewniło mu sukces. Ciągłe czerwienie się i wstydliwość, które potem sprawiły, że zaczął chować się przed światem, bo onieśmielała go własna sława. NASA potrzebowała ludzi z nierozdętym ego, potrafiących pracować zespołowo i zdolnych do poświęceń. Armstrong był wręcz wzorcowym "egzemplarzem" obdarzonym tymi cechami.
Neil Armstrong i Edwin Aldrin przebywali na Księżycu ponad 21 godzin. Ten drugi stanął na nim 18 minut później. Trzeci z astronautów Michael Collins pozostał w kapsule. Wiemy, że pobierali próbki gruntu księżycowego, dokonywali pomiarów. Wetknęli nawet w grunt flagę USA. Chazelle - najmłodszy w historii zdobywca Oscara za reżyserię musicalu "La La Land", nie pokazuje nam jednak tego w filmie. O brak sceny z flagą wybuchła nawet w Ameryce wielka awantura. Reżyser spokojnie tłumaczył, że nie chciał kręcić patriotycznego filmu, a pobyt na Księżycu stanowić miał zamknięcie pewnego etapu życia bohatera - scena była zbędna. Pokazał za to coś innego - czekające na powrót mężów żony, którym NASA zainstalowała tzw. szczekaczki, żeby słyszały, jak przebiega misja. Gdy przestają działać, Janet biegnie z awanturą do szefa NASA. Strach najbliższych jest bowiem wpisany w cenę sukcesu Armstronga. "I pomyśleć, że wyszłam za niego, bo chciałam spokoju i stabilizacji" – mówi Janet do przyjaciółki, gdy Neil wyrusza w podróż na Księżyc.
Najwięcej jednak mówi o Armstrongu scena z wspomnianego wieczoru przed lotem, gdy jak zawsze milczący nie potrafi powiedzieć synom, jak niebezpieczna jest jego misja. Podobnie jak przed laty nie umiał z żoną dzielić żałoby po śmierci Karen, samotnie dźwigając ból. "Nie zastaniesz nas w domu po powrocie, jeśli z nimi nie pomówisz. Musisz im to wyjaśnić. Natychmiast!" - krzyczy wzburzona Janet. Postawiony pod ścianą Neil-Gosling przeprowadza więc z ciężkim sercem rozmowę z synami, z trudem wyrzucając z siebie pojedyncze zdania. W końcu starszy z chłopców pyta go wprost: "Możesz nie wrócić, tato?". A Neil ze spokojem odpowiada: "Mamy nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, choć zawsze istnieje ryzyko niepowodzenia". I dokładnie tak samo, jak rankiem na konferencji prasowej, dorzuca: "Czy są jeszcze jakieś pytania?" Po minie Janet, obdarzonej w przeciwieństwie do męża sporym temperamentem, widać, że ma ochotę go udusić, ale dzieci już odpuszczają.
"Pierwszy człowiek" doprowadza swoją opowieść do powrotu Armstronga z Księżyca. To słuszny manewr, bo ciąg dalszy jego historii to byłby już zupełnie inny film. Tyle w zupełności wystarczy (spora w tym również zasługa znakomitego duetu aktorskiego Gosling - Foy), żeby nakreślić przekonujący portret introwertycznego i poranionego człowieka, dla którego międzygalaktyczne podróże są rzeczą znacznie łatwiejszą niż skomplikowane relacje między ludźmi.
Zwyczajny człowiek?
We wspomnianym dokumencie "Neil Armstrong. Kosmiczna teoria" bliscy astronauty opowiadają , jak wyglądało jego życie po powrocie na Ziemię. "Absolutnie każdy chciał go dotknąć, zamienić parę słów, stał się najbardziej pożądanym człowiekiem na ziemi"- wyznają synowie Armstronga. Jak wiemy: "było ich trzech", ale świat interesował się tylko pierwszym, najlepszym - Armstrongiem.
Początkowo wraz z Janet jeździł po świecie, bo uważał, że to jego obowiązek. Życie pod ostrzałem mediów męczyło go jednak tak bardzo, że z tego zrezygnował. Odrzucał też większość ofert wystąpień publicznych. Popularność, jakiej zupełnie się nie spodziewał, naprawdę go unieszczęśliwiała. Po rezygnacji z udziału w programach kosmicznych otrzymał stanowisko wiceszefa do spraw aeronautyki w NASA, ale dość szybko je porzucił. Jego przyjaciel przyznaje: "Neil podjął tę decyzję, bo jego głównym obowiązkiem był udział w obiadach i przyjęciach, a on nie chciał być żyjącym pomnikiem".
W poszukiwaniu ciszy i spokoju przeniósł się z rodziną na farmę w stanie Ohio. Zamiana kosmicznej kapsuły na kilkaset sztuk bydła i pola uprawne była dość zaskakująca, ale zapewniła mu upragniony spokój. Z czasem Neil zaczął się też pojawiać w reklamach, ale ponoć wyłącznie po to, by wspomagać firmy mające kłopoty finansowe. Wykładał też na stanowym uniwersytecie. Jego małżeństwo z Janet przetrwało kolejne 15 lat, ale ich relacje najlepiej oddaje końcowa scena filmu Chazelle'a, której oczywiście nie zdradzę. Po latach, w biografii przyznał, że uczucie między nimi się wypaliło, choć na zawsze pozostali w przyjaźni.
Sam Neil żył skromnie na farmie i stronił od życia towarzyskiego, co nie znaczy, że był odludkiem. Podobno z wiekiem zaczął się otwierać na ludzi, a w 1994 roku ponownie ożenił się z młodszą 15 lat, urodziwą Carol Held Knight, która zwykła go nazywać "amerykańskim antybohaterem".
John Glenn, pierwszy Amerykanin, który wykonał lot orbitalny, wspominał jego niebywałą - w przypadku kogoś, kto dokonał tak niezwykłego czynu - pokorę. "Neil nie uważał, że powinien się zmienić, wciąż mówił: Ludzie, ja nic takiego nie zrobiłem, po prostu wykonywałem porządnie swoją pracę" – tłumaczył Glenn w CNN. Wielu byłych astronautów, choćby Harrison Schmitt, robiło karierę polityczną po opuszczeniu NASA, ale chociaż do Armstronga zwracali się politycy obu partii - demokraci i republikanie, odrzucał wszystkie oferty. Opisał swoje poglądy polityczne, upominając się o respektowanie prawa do samostanowienia nawet najmniejszych biednych państw i przeciwstawiając się wizji Stanów Zjednoczonym jako "pępka świata".
Jedynym ustępstwem, jakie robił w kontekście swojej sławy, było to, że chętnie rozdawał autografy. Do czasu, gdy nie odkrył, że są sprzedawane za duże pieniądze, a w dodatku większość z nich to podróbki. Inny proceder uprawiał jego fryzjer, u którego Armstrong zwykł się strzyc przez ćwierć wieku. Obrotny rzemieślnik, jak się okazało, od czasu lotu na Księżyc zbierał włosy sławnego klienta, po czym sprzedawał za bajońskie sumy. Armstrong zagroził mu wytoczeniem sprawy, jeśli nie odda pieniędzy ich na cel charytatywny. Fryzjer posłuchał.
W latach 80. Armstrong był obiektem kłamliwej akcji, w której informowano, że... przeszedł na islam. Indonezyjski piosenkarz Suhaemi napisał piosenkę "Wezwania do modlitwy na Księżycu", która mówiła o rzekomej konwersji Armstronga; rozprawiano o tym na całym świecie. Dlatego w 1983 r. Departament Stanu USA wysyłał wiadomość do ambasad w krajach muzułmańskich, zapewniając, że Armstrong "nigdy nie przeszedł na islam". Część zamieszania wynikała z nazwy, położonej w Ohio, farmy Armstronga, która brzmiała Liban. Pod koniec życia Neil przyznawał się do tego, że jest zdumiony faktem, iż świat traci zainteresowanie podróżami kosmicznymi, że nie dąży już do transgresji. W 2010 roku wyznał pół żartem, że gdyby zaproponowano mu lot na Marsa, nawet by się nie zastanawiał.
Zachował na zawsze swój stoicki spokój, czego dowodem jest historia, która obiegła świat w latach 80. Otóż podczas pracy na swojej farmie Armstrong zeskoczył z ciężarówki, zaczepiając obrączką, którą miał na palcu, o jakiś wystający element samochodu- w efekcie stracił czubek palca lewej ręki. Niewzruszony podniósł go, umieścił w torebce z lodem, po czym udał się do szpitala, gdzie chirurg po prostu mu go przyszył.
Teorie spiskowe i aparat
Neil Armstrong do samego końca nie chciał i nie potrafił być niewolnikiem swojej własnej legendy, która dopadła go w momencie, gdy jako pierwszy człowiek postawił nogę na Księżycu. Dożył sędziwego wieku. Zmarł w 2012 roku w wieku 82 lat po skomplikowanej operacji serca. Pod koniec życia często pytano go o teorie spiskowe, podważające autentyczność jego lotu na Księżyc. Ta najpopularniejsza mówi, że amerykańscy astronauci wcale nie wylądowali na Księżycu, a NASA sfingowała zdjęcia, filmy, próbki skał księżycowych i inne dowody wydarzenia. Popularna była też teoria, że telewizyjną relację o locie na Księżyc nakręcił, i w dodatku w hollywoodzkim studiu, twórca obrazu "2001: Odyseja kosmiczna" Stanley Kubrick.
Armstrong słuchał ich z niedowierzaniem, zapewniając, że "gdyby coś było na rzeczy, któryś z tysięcy pracowników NASA dawno już by się wygadał". Wszystkie argumenty przedstawiane przez zwolenników tych teorii zostały zresztą obalone. W ostatnim wywiadzie, jakiego astronauta udzielił telewizji CNN krótko przed śmiercią, powiedział: "Ludzie zawsze kochali teorie spiskowe, ponieważ są bardzo ciekawe. Ja się nimi jednak nie przejmowałem, ponieważ wiem, że ktoś jeszcze poleci w przyszłości na Księżyc i znajdzie mój aparat, który tam zostawiłem".