W latach 30. Polska żyła aferą warszawskich satanistów. Gazety rozpisywały się o wyuzdanych seksualnych orgiach, rytualnych morderstwach, rytuałach wtajemniczenia. Tylko czy to wszystko wydarzyło się naprawdę?
Pierwszego września 1930 roku cała ezoteryczna Warszawa huczała od plotek o rewizji w mieszkaniu Czesława Czyńskiego, hipnotyzera, jasnowidza, martynisty (był to ruch filozoficzny i religijny bazujący na gnostycyzmie) i mistrza Zakonu Białego Wschodu, człowieka wówczas o dużej sławie i równie wątpliwej reputacji. Bywalcy kawiarni na Nowym Świecie podawali sobie z rąk do rąk "Express Poranny" i czytali skonsternowani, że poprzedniego wieczoru dwaj oficerowie policji śledczej znaleźli w eleganckim, czteropokojowym mieszkaniu kompromitujące dokumenty, bluźniercze przybory liturgiczne ("ornaty, maski i szpady z kabalistycznymi literami"), a także zapisane szyfrem komunikaty z kabalistycznymi znakami o niepokojącej treści. ("Świat jest zły i jeśli go Bóg stworzył, to Bóg chciał zła. Jeśli on chciał zła, to jest Bogiem na odwrót. A jego imię Szeloszet!”).
Sam Czyński, gdy tylko usłyszał pukanie do drzwi, rzucił się do biurka, żeby schować papiery umieszczone w jednej z szuflad, ale policjanci czujnie wyrwali mu je z ręki. Później na ich pytania odpowiadał nieskładnie, nie potrafił podać nawet swojej daty urodzenia. Ale nawet pomimo kiepskiego wywiadu oficerowie mieli dość dowodów – po dwugodzinnej rewizji zebrali dwa kufry materiałów śledczych – by przekonać prokuraturę do wszczęcia śledztwa w sprawie spisku warszawskich satanistów.
Z rozkazu szatana
Śledczy chcieli wyjaśnić sprawę fali samobójstw wśród osób rzekomo powiązanych z Czyńskim. Rozpoczął ją student Uniwersytetu Warszawskiego Eugeniusz Rostkowski, znaleziony w mieszkaniu na Nowym Świecie z przestrzeloną skronią. W jego pokoju odkryto komplet przyborów rytualnych "do odprawiania bluźnierczych nabożeństw ku czci szatana", na stole zaś zamiast listu samobójczego leżała kartka z napisem: "Z rozkazu szatana. Bracia oczekują. Strzał, północ" (jak podaje "Express Poranny" z 28 sierpnia 1930 r.).
Podobne liściki odkrywano także przy kolejnych samobójcach: znanym w kręgu okultystów warszawskich Bolesławie Wójcickim, który tak samo jak Czyński był martynistą, czy studentce Politechniki Warszawskiej, pannie Wandzie S. ("Express Poranny" nigdy nie podawał pełnych nazwisk samobójców, a badaczowi życiorysu Czyńskiego, Zbigniewowi Łagoszowi, nie udało się ustalić tożsamości studentki). Lucjan Krzyżewski w swoim "liście pożegnalnym" napisał zaś: "powrót do absolutu, do nirwany", "szin – element przyciągania" oraz "ciepły i wilgotny".
W jaki sposób rekrutowano ofiary i zmuszano je do samobójstwa? Dziennikarze "Expressu" prześledzili ten proces na przykładzie studentki Politechniki Wandy S. Tak jak wielu rówieśników i rówieśniczek, interesowała się ezoteryką i okultyzmem. W ten sposób poznała wspomnianego już wcześniej Wójcickiego, który przedstawił się jej jako członek grupy "mistyków" i obiecał, że wtajemniczy S. w "misteria bytu". Zaczęła uczęszczać na spotkania, podczas których zamaskowani ludzie przysięgali na "Pana Świata" i zdobywali kolejne stopnie wtajemniczenia.
Wyuzdane ekscesy erotyczne
Z luksusowo drukowanych materiałów – "na welinowym papierze i złotymi literami" – S. mogła się dowiedzieć, że "prawda ma wiele oblicz" i że "zamknięte w trójkącie imię prawdy to SIMON [chodzi o Szymona, maga – przyp. JB]". Jej okultystyczną dojrzałość sprawdzano, oczekując od niej rozwiązania niezwykłych zagadek: "Co jest wyższe: fakty czy prawo, które rządzi faktem? Jakie jest prawo, rządzące wyższym i niższym? Lepszym i gorszym? Czy prawda jest w niższym, wyższym, lepszym i gorszym? Czy może jest tu i tam?". W końcu dopuszczono ją do seansów spirytystycznych, a na najwyższym, siódmym, stopniu wtajemniczenia – do czarnych mszy, podczas których profanowano hostię i które wieńczono najwyuzdańszymi ekscesami seksualnymi i sadystycznymi".
To, co pisano w "Expressie Porannym" (31 sierpnia 1930 r.), niewątpliwie pobudzało wyobraźnię: "Bywały wypadki, że uczestnicy i uczestniczki tych orgii dochodzili pod koniec do ataków szału, w których, krzycząc histerycznie, okładali się do krwi batami. Niektórzy dobrowolnie poddawali się najwymyślniejszym torturom, których nawet opisu, ze względu na przyzwoitość publiczną, podać nie można".
Inny opis czarnej mszy opublikowały 5 września 1930 r. "Wiadomości Codzienne" (podaję za Zbigniewem Łagoszem). Reporterzy dziennika dotarli do uczestnika misterium, również wtajemniczonego przez Wójcickiego. Gdy zjawił się w mieszkaniu na ulicy Puławskiej, założono mu czarny płaszcz i maskę, a następnie wprowadzono do pustego pokoju z grubym dywanem na podłodze, odwróconymi trójkątami powieszonymi na ścianach i wizerunkiem kozła siedzącego na kuli ziemskiej. Niewielka grupka zamaskowanych kobiet i mężczyzn czekała już na Wójcickiego, który sprawował rolę kapłana. Ubrany w czarny ornat i czerwoną czapeczkę, w towarzystwie trzech nagich i zamaskowanych kobiet wygłosił bluźniercze kazanie, a zamiast komunii rozdawał narkotyczne pastylki. W końcu zaczął skandować zaklęcia służące wywołaniu szatana.
Dziennikarzom "Expressu Porannego" (31 sierpnia 1930 r.) wnioski nasuwały się same: "Nic dziwnego, że takie praktyki doprowadzały ich uczestników do stanu zupełnego rozbicia fizycznego i duchowego, którego naturalną konsekwencją musiało być samobójstwo”. Możliwy był też inny scenariusz ("Express Poranny", 28 sierpnia 1930 r.): "Niektórzy jednak członkowie zbrodniczej sekty pod wpływem wyrzutów sumienia chcieli zerwać z satanistami. Wtedy ci zbrodniarze, obawiając się zdemaskowania, zmuszali nieszczęśników do samobójstw, wyzyskując w tym celu swój przemożny wpływ psychiczny na rozbite duchowo ofiary".
Biorąc pod uwagę sensacyjność tych materiałów, trudno się dziwić, że prasa i publiczność (nie tylko stołeczna) wręcz rzuciła się na aferę satanistów warszawskich. O tajemniczej fali samobójstw i czarnych mszach napisało ponad 300 dzienników, tych jak najbardziej poważnych (np. "Gazeta Warszawska") i czerwoniaków, nastawionych na skandale. Chyba tylko jeden "Ilustrowany Kurier Codzienny" zachował pewną dozę zdrowego rozsądku.
30 września redakcja opublikowała sceptyczny list "wybitnego metapsychologa warszawskiego", który podważał dotychczasowe ustalenia i domniemania: "Prasa istotnie wypisywała bujdy, utożsamiając okultyzm […] z »satanizmem«, satanizm zaś z masonerią jako źródłem wszelakiego zła, zapominając, lub raczej nie wiedząc, że okultyzm i spirytyzm w ogóle w diabła w katolickim tego wyrazu znaczeniu nie wierzą. […] Nie jest oczywiście wykluczonym, że szczupłe kółka histeryczek i półinteligentów, pozbawionych krytycyzmu, urządzały parodie czarnych mszy w celach erotycznych, ale cóż to ma wspólnego z Czyńskim? […] Wątpię też, aby przyszło do procesu". Miał rację, Zdzisław Łagosz ustalił, że proces nigdy się nie odbył, nikomu nie postawiono zarzutów.
Satanista uwodziciel i inni
Tu jednak historia niedoszłego procesu się nie kończy, właściwie – wręcz przeciwnie, bo to, co stało za wybuchem satanistycznego skandalu, okazuje się być o wiele ciekawsze niż on sam. Kto sprawił, że o sprawie Czyńskiego czytała z wypiekami cała Polska? W tym spektaklu główną rolę odegrało co najmniej trzech aktorów.
Pierwszym był sam Czyński, postać tak barwna, że prasa nie musiała dokładać szczególnych wysiłków, by zrobić z niego mistrza satanistycznej sekty. Już od ostatniego dziesięciolecia XIX wieku ciągnęła się za nim reputacja oszusta i skandalisty, w dodatku z nadnaturalnymi talentami. Do 1930 roku Czyńskiego kojarzono bowiem głównie ze słynną sprawą "hipnotycznego uwiedzenia" baronówny Jadwigi von Zeidlitz, kuzynki samego cesarza Wilhelma II.
W sierpniu 1893 roku pojawiła się ona w jego paryskim gabinecie hipnoterapii, by poskarżyć się na "szumy w uszach, wypadanie włosów i wzdęcia żołądkowe". (Całą sprawę baronówny referuję na podstawie dramatu Lecha Emfazego Stefańskiego Adept wysokiej magii. Choć to utwór literacki, w dodatku często pozbawiony dystansu do bohatera, sprawę procesu przedstawia dość wiernie). Czyński nie tylko leczył baronównę, ale także skutecznie ją uwiódł. Już po trzech tygodniach od pierwszej kuracji otrzymał zaproszenie do wiejskich dóbr Zeidlitzów, otoczonych gęstymi sosnowymi lasami, tydzień później dama zaś oddała mu "swój honor i cześć kobiecą". By nie dopuścić do skandalu towarzyskiego, postanowili zakończyć konkubinat przez związek małżeński. Pech chciał, że Czyński miał już żonę, a uzyskanie rozwodu trwało wówczas co najmniej rok.
Pozostało im... sfingować ślub. W Wiedniu odnaleźli oszusta, który podał się za pastora i w Hotelu Europejskim w Monachium odprawił ceremonię ślubną. Tego ojcu baronówny było już za wiele. Zawiadomił władze i doprowadził do aresztowania Czyńskiego oraz do procesu, w którym hipnotyzerowi postawiono zarzut posłużenia się zdolnościami wpływu do uwiedzenia kobiety i wkupienia się w rodzinny majątek. Ostatecznie Czyńskiego skazano na trzy lata więzienia, chociaż jak podaje Łagosz, uwolniono go od zarzutu uwiedzenia hipnotycznego. Cóż z tego, skoro ten skandal naznaczył Czyńskiego na całe życie. Jak pisał Ludwik Szczepański w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym": "W literaturze kryminalistycznej i w książkach, omawiających stosunek hipnozy do prawa karnego, proces Czyńskiego przytaczany bywa jako typowy wypadek – i stąd »sława« naszego hipnotyzera długo jeszcze nie zaginie!".
"Sława" miała jednak także i swoje zalety. To dzięki niej Czyński brylował na dworze carskim w Petersburgu, dokąd udał się po wyjściu na wolność. Zamieszkał w pobliżu Newskiego Prospektu, przy zaułku Kołokolnym (nieprzychylna prasa zresztą dość szybko przechrzciła go na "zaułek okultystyczny"), w siedmiopokojowym mieszkaniu, "umeblowanym tak, że nie powstydziłby się w nim mieszkać ani dyrektor departamentu, ani senator" – jak pisał w 1932 roku dziennikarz i znajomy Czyńskiego, Wacław Ciechowski. W tym mieszkaniu Czyński organizował comiesięczne spotkania wpływowych okultystów rosyjskich oraz seanse z mediami dla szerszej, nawet 80-osobowej, publiczności. Nic dziwnego, że wzbudził uwagę Mikołaja II i carycy, którzy jak wiadomo mieli słabość do spirytystów i przewodników duchowych.
Dzięki obojgu Czyński zyskał dostęp do wielu zaufanych i zasobnych Rosjan, którym mógł oferować swoje usługi w zakresie leczenia hipnotycznego, wróżb, a nawet pracy detektywistycznej i – jak stwierdza Łagosz – szantażu. Z pewnością zyskał też liczne kontakty w środowiskach przestępczych, o czym świadczy tajemnicza sprawa inżyniera Andrzeja Gilewicza, który upozorował własne samobójstwo, by uzyskać odszkodowanie z polisy ubezpieczeniowej na 250 tysięcy rubli, a następnie uciekł z Rosji. Czyński pomógł policji w śledztwie, stosując technikę "eksterioryzacji", czyli oddzielenia świadomości od ciała, i w ten sposób zlokalizował zbiega w Paryżu.
W grudniu 1909 roku "Dziennik Petersburski" napisał: "Rzecz to niepojęta, ale wiadomości podane przez pana Czyńskiego w dniu 27 października okazały się całkowicie zgodne z rzeczywistością". Cóż, może faktycznie dokonał "eksterioryzacji", jednak bardziej realne wydaje się, że jego wiedza pochodziła z kryminalnego podziemia…
Okres prosperity skończył się dla Czyńskiego, gdy z powodu intryg dworskich oraz afer finansowych musiał uciec z Petersburga do swojego majątku ziemskiego w Koczewie, a później do… Tworek, gdzie symulował chorobę psychiczną. W niepodległej Polsce żył już spokojnie, przede wszystkim z wróżb i przepowiedni, czasem tylko próbując uzyskać jakiś wpływ na rząd polski. W 1919 roku napisał obszerne pismo do Ministerstwa Oświaty i Wyznań Religijnych, w którym wystosował postulat założenia Wolnej Wyższej Uczelni Nauk, Sztuk i Umiejętności Okultystycznych. Oczywiście został zignorowany.
Prywatny detektyw, autor romansów
Sprawy spisku samobójców nie byłoby też, gdyby nie kolejny skandalista, autor kryminałów i romansów Stanisław Wotowski, prywatny detektyw i były funkcjonariusz policji, a także znawca ezoteryki i okultyzmu, zwany przez warszawiaków "naczelnikiem pogotowia spirytystycznego". W pracy detektywistycznej uwielbiał posługiwać się prowokacją i oszustwem, w pracy literackiej – pomówieniem. Łagosz w Czarnym adepcie stawia nawet tezę, że to Wotowski zainspirował aferę satanistów i przedstawia na to wiele przekonujących, chociaż poszlakowych dowodów.
Wotowski przede wszystkim miał już sporą praktykę w wywoływaniu skandali i szokowaniu warszawiaków. W 1923 roku miał przekazać zaprzyjaźnionym dziennikarzom materiały dotyczące orgii seksualnych i sadystycznych, które jakoby organizowała w swoim gabinecie dr Zofia Sadowska, działaczka feministyczna. Prasa pożarła haczyk ze smakiem, ale śledztwo nie potwierdziło sensacyjnych domniemań. Wotowski nie bał się też piętrowych prowokacji, absurdalnych i komicznych, choć czasem przynoszących fatalne skutki. Tak stało się w przypadku pewnego dobrze ustosunkowanego mężczyzny, który poprosił detektywa o dostarczenie dowodów na niewierność żony. Wotowski wywiązał się ze zlecenia, sam uwiódł kobietę i w ten sposób doprowadził do zabójstwa, bo mężczyzna, dowiedziawszy się o zdradzie, zastrzelił żonę w afekcie.
Wydaje się, że Wotowski podobne metody zastosował także przy sprawie satanistów i tak samo jak w 1923 roku karmił prasę wymyślonymi przez siebie konfabulacjami. W swojej książce Sekta diabła traktującej o tajemniczej sekcie satanistów i wydanej już w październiku 1930 roku, a więc miesiąc po pierwszych doniesieniach "Expressu Porannego", przedstawił następujący opis wspomnianego już wcześniej okultysty warszawskiego Bolesława Wójcickiego, który miał organizować orgie satanistyczne: "Twarz ta, gładko wygolona, była dziwnie niesymetryczna i jedno oko było znacznie wyżej osadzone od drugiego. Gdy patrzył, sprawiało wrażenie, iż na człowieka patrzy jednocześnie dwóch ludzi, złączonych w jednej osobie".
Porównajmy to z rysopisem Wójcickiego, zawartym w książce Janiny Walickiej Sataniści, również wydanej w październiku 1930 r. i opartej na materiałach prasowych z okresu: "Pijak nałogowy, degenerat, odznaczał się potworną brzydotą, miał bowiem jedno oko osadzone o wiele niżej, prawie w policzku". Oczywiście Wotowski mógł inspirować się artykułami prasowymi, ale jest mało prawdopodobne, bo skąd redaktorzy mieliby wiedzieć, jak wyglądał Wójcicki, zmarły cztery lata przed wybuchem skandalu? Łagosz pisze: "To nie Wotowski inspirował się publikacjami prasowymi, tylko sam wytwarzał informacje przechwytywane przez prasę". Jaki miał ku temu powód? Bardzo prozaiczny – była to jedna z najprzemyślniejszych i najbardziej bezwzględnych kampanii promocyjnych, w dodatku kampania niezwykle skuteczna, bo Sekta diabła sprzedała się znakomicie.
"Express Poranny", 27 sierpnia 1930 r.
"Express Poranny" z 28 sierpnia 1930 r.
"Express Poranny" z 29 sierpnia 1930 r.
"Express Poranny" z 30 sierpnia 1930 r.
"Express Poranny" z 31 sierpnia 1930 r.
"Express Poranny" z 1 września 1930 r.
"Express Poranny" z 3 września 1930 r.
"Express Poranny" z 4 września 1930 r.
"Express Poranny" z 5 września 1930 r.
"Express Poranny" z 6 września 1930 r.
"Express Poranny" z 8 września 1930 r.
"Express Poranny" z 12 września 1930 r.
Dziennikarze i fake newsy
Trzeci aktor, który dopomógł w wybuchu skandalu, był zbiorowy. Chodzi oczywiście o wszystkich dziennikarzy, którzy nie musieli znać pojęcia fake news, by wiedzieć, jak rozpropagować fałszywy materiał i dobrze na nim zarobić. Historia spisku satanistów to ostatecznie historia nierzetelnej prasy. Reporterzy piszący o Czyńskim przekręcali fakty (Czyński raz miał 85 lat, innym razem 90. Jedna gazeta podawała, że sekta Czyńskiego uprawiała satanizm od 96. stopnia wtajemniczenia, inna, że od czwartego, a jeszcze inna wspominała o siódmym stopniu). Podawali niesprawdzone informacje i spekulowali z zaskakującą łatwością. Prasę szczególnie intrygowała tajemnica kartki z szeregiem dat, znalezionej w gabinecie Czyńskiego. Jedna z nich wskazywała dzień katastrofy Titanica. "Express Poranny" jednego dnia donosił więc, że wraz ze statkiem "zatonął wielki przywódca jednej z angielskich sekt okultystycznych". Tydzień później dziennikarze twierdzili, że przy budowie Titanica pracowali członkowie satanistycznej sekty, którzy na boku – tym samym, w który uderzyła góra lodowa – napisali: "Nie masz Boga, który by zdołał ten okręt w odmętach morskich pogrążyć". Nie dość tego, bo parę akapitów niżej czytelnicy dowiadywali się, że inny budowniczy statku poniżej linii zanurzenia wyrył swoje satanistyczne godło: "Ni Boga, ni Pana!".
Dziennikarze podawali niestworzone historie dotyczące uczestników spisku. (Wójcicki, jak pamiętamy, cechował się "potworną brzydotą", inny mężczyzna, który urządzał orgie, miał zaś "twarz goryla"). Starali się też bezpośrednio wpłynąć na śledztwo, zastraszając świadków. Na kilka dni przed rewizją u Czyńskiego dziennikarze "Expressu Porannego" pojawili się w mieszkaniu pewnego warszawskiego "bezbożnika", który ukradł komunię świętą. Insynuowali mu, że ma wspólników i straszyli, iż jeśli ich nie wyda, czeka go 15 lat ciężkiego więzienia. "Co innego, gdybyś pan okazał skruchę i przyznał się, iż jesteś tylko narzędziem, a całą winę ponoszą tamci. Ale tamci składają wszystko na pana...". Oczywiście mężczyzny nie udało się powiązać z satanistami.
"Jakimkolwiek, choćby najstraszliwszym w historii, byłby rok bieżący, nigdy jednak nie dorówna temu, co napiszą o nim gazety" – żartował Bolesław Prus. I jak tu nie wierzyć głosom z zaświatów?