Na ekranie amant, w rzeczywistości pełen lęków i kompleksów, z nerwicą natręctw. Rola Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie" uczyniła go największą gwiazdą za żelazną kurtyną. Krótko przed 40. urodzinami odebrał wiadomość, że wybrano go do roli Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Tennessee Williamsa. Dwa dni później, 8 stycznia 1967 r. na wrocławskim peronie, wskakując do pociągu, Zbyszek Cybulski wpadł pod rozpędzony pojazd.
Na ekranie amant, w rzeczywistości pełen lęków i kompleksów, z nerwicą natręctw. Rola Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie" uczyniła go największą gwiazdą za żelazną kurtyną. Krótko przed 40. urodzinami odebrał wiadomość, że wybrano go do roli Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" Tennessee Williamsa. Dwa dni później, 8 stycznia 1967 r. na wrocławskim peronie, wskakując do pociągu, Zbyszek Cybulski wpadł pod rozpędzony pojazd.
Był zawsze Zbyszkiem, nigdy Zbigniewem. Nikt nie słyszał, by przyjaciele i znajomi mówili o nim: Zbigniew Cybulski. Andrzej Wajda mówił o nim: Zbynio.
– Był zaprzeczeniem ówczesnych kanonów. To on wprowadził bycie na scenie, wcześniej wszyscy na niej grali – wspominał w wywiadzie Władysław Kowalski, kolega z gdańskiego Teatru Wybrzeże. – Dla mojego pokolenia to był idol. Gdy byłem studentem, chodziliśmy po kilka razy na "Popiół i diament", ukrywając to jednak, bo Cybulski to nie było aktorstwo, jakiego uczono nas w szkole. Zbyszek był wtedy dla mnie na równi z Brando i Montgomerym Cliftem – dodał.
Robert De Niro zapytany o to, dlaczego w "Taksówkarzu" jego bohater – jeżdżący nocą – zakłada ciemne okulary, przyznał, że był to hołd dla Zbyszka Cybulskiego, którym zachwycił się po obejrzeniu "Popiołu i diamentu". (Fanem filmu i talentu polskiego aktora był zawsze wielki Martin Scorsese, który de Niro swoją fascynacją zaraził).
Mało kto znał go naprawdę. W wydanej właśnie biografii artysty "Cybulski. Podwójne salto" Dorota Karaś kreśli portret człowieka niewiele mający wspólnego z wizerunkiem gwiazdy kina, pokoleniowego idola. "Zbyszek chował się między ludzi jak w lesie między drzewami. (…) Prześladowało go jakieś nieustanne widziadło wojennej śmierci. Siłą motoryczną Zbyszka był lęk. (…) Nie waham się stwierdzić, że musiał przeżyć coś ostatecznego" – opowiada Kazimierz Kutz, u którego zagrał w "Krzyżu walecznych".
Świat unicestwiony
Niewiele osób wiedziało o jego kresowych korzeniach, jeszcze mniej o latach dzieciństwa i wojennym losie. Urodził się 3 listopada 1927 r. w Kniażach (po wojnie miejscowość trafiła do ZSRR, od 1991 r. należy do Ukrainy). W dworku dziadków z rodziny Jaruzelskich wraz z młodszym o cztery lata bratem spędzali każde wakacje. (Niespełna cztery lata starszy, późniejszy generał Wojciech Jaruzelski formalnie był jego wujem – pradziadek Cybulskiego i dziadek Jaruzelskiego byli braćmi. Wojciechów Jaruzelskich było zresztą dwóch – ten drugi był Zbyszka kuzynem, o życiorysie odmiennym niż ten jego imiennika).
Dziadkiem Zbyszka był Józef Jaruzelski – absolwent wiedeńskiej szkoły oficerskiej, podpułkownik Wojska Polskiego, ziemianin. Piękny dworek otaczał duży sad owocowy, niedaleko był młyn, a 300 ha ziemi czyniło właścicieli ludźmi zamożnymi. Ich świat miał się rozpaść wraz z wybuchem wojny i wkroczeniem do dworu czerwonoarmistów. Świat, za którym Zbyszek zawsze miał tęsknić.
Ojciec Zbyszka był dyplomatą, rodzina zamieszkała więc w stolicy, na Żoliborzu. Tam w 1939 r. skończył szkołę powszechną i zdał do szkoły kadetów w Lwowie – marzeniem mamy było, by został wojskowym. Nie zdążył. Wybuch wojny zastał ich u dziadków. Nigdy nie mówił o tamtym czasie. W komunistycznej Polsce ziemiańskie pochodzenie nie było atutem. Pytania o wojnę kwitował informacją, że rodzice trafili do obozów, dlatego nim i bratem opiekowali się krewni. Rzeczywistość wyglądała inaczej. Ojcu, który z korpusem dyplomatycznym towarzyszył Beckowi, udało się przekroczyć granicę rumuńską, potem trafił do obozu we Francji. Matkę NKWD zesłało do Kazachstanu. Chłopcom groziła zsyłka do radzieckiej ochranki. Życzliwy oficer pomógł im trafić do babci. Potem zajął się nimi wujek.
Okupację przeżyli w straszliwej biedzie. W "Podwójnym salcie" młodszy brat Antoni Cybulski wspomina: "Przeżyliśmy autentyczny głód, i to taki, że opuchlina nas chwytała i szkorbut. (…) Zawsze wszyscy się dziwili, dlaczego my ze Zbyszkiem chodzimy w tych ciemnych okularach, czy to jakaś poza. To nie poza, tylko myśmy mieli kurzą ślepotę. Brak witamin i głód, groziło nam, że w ogóle nie będziemy widzieć".
Po latach, gdy Wojciech Has nie pozwolił, by Cybulski grał na planie genialnego "Rękopisu znalezionego w Saragossie" w ciemnych okularach, okazało się, że aktor bez szkieł niemal nic nie widzi. Kilka razy z tego powodu spadł z konia podczas zdjęć.
Bim-Bom i czas szczęśliwości
Po wojnie Cybulski przeniósł się do Krakowa. Zaczął studia w Akademii Handlowej i Wyższej Szkole Nauk Społecznych. Przerwał je jednak po dwóch latach i zdał z powodzeniem do krakowskiej PWST.
Po studiach, w 1953 r. świeżo upieczony aktor pojechał do gdańskiego Teatru Wybrzeże – i zakochał się w Trójmieście, z którym związał najlepszy, jak twierdził, okres życia. To tutaj razem z Bogumiłem Kobielą zorganizował w 1955 r. słynny studencki teatr Bim-Bom. Tu także poznał największą miłość swego życia – Elżbietę Chwalibóg, przyszłą żonę.
Bim-Bom miał charakter artystycznej wspólnoty, ale też swoich liderów – byli to Jerzy Afanasjew, Wowo Bielicki i Jacek Fedorowicz. Jednak ze względu na charyzmę i instynkt przywódcy numerem jeden był Cybulski. Teatrzyk, choć nie miał charakteru stricte politycznego, pośrednio atakował władze i z nich i kpił. W osobistej biografii przyjaciela "Okno Zbyszka Cybulskiego" współtwórca Bim-Bom, poeta i reżyser Jerzy Afanasjew cytuje słowa jej bohatera: "Bim-Bom był wszystkim. I matką, i bratem, i naszym nauczycielem. Był naszym chlebem. (…) Gdybym umierał, co brzmi pompatycznie, wierz mi, że wszystkie moje filmy i sztuki, to wszystko nic – myślałbym tylko o naszym teatrze. Przez Bim-Bom zbliżyłem się do człowieka. Do zawodu".
Wiele lat później wraz z Kobielą napisał scenariusz do debiutanckiego filmu Janusza Morgensterna "Do widzenia, do jutra". Tło wydarzeń stanowią autentyczne wątki z jego życia.Film był próbą podsumowania lat spędzonych w ukochanym Gdańsku. W prostą, romantyczną przygodę autorzy wpletli sceny realizowane w gdańskich piwnicach studenckich, próbując utrwalić ich niepowtarzalną atmosferę i przesłanie o niezgodzie na nietrwałość uczuć i świat, w którym nie ma miejsca na romantyzm. Autentyczna jest także postać córki francuskiego konsula spędzającej w Polsce wakacje, którą zagrała wtedy gwiazda świata mody nad Wisłą, śliczna Teresa Tuszyńska. Ale to było dopiero w 1960 r.
"Popiół i diament", czyli rola życia
W filmie fabularnym Cybulski debiutował w 1954 r. u Andrzeja Wajdy w "Pokoleniu". Niestety, rola Kostka prawie cała została wycięta przy montażu, pozostał epizod – charakterystyczny, ze sceną w pociągu. Potem wystąpił w głównej roli w filmie według Marka Hłaski "Ósmy dzień tygodnia" w reż. Aleksandra Forda (1958). Nazbyt wiernie oddany realizm lat 50. spowodował zdjęcie filmu przez cenzurę. W Polsce pokazano go dopiero w 1983 r.
Wajda długo miał wątpliwości, czy angażować Cybulskiego do roli Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie". Wydawał mu się zbyt charakterystyczny. Nie wyglądał jak chłopcy z powieści Andrzejewskiego. Na ekranie okazał się jednak tak żywy, pełen werwy, że widzowie od razu utożsamili się z graną przez niego postacią. Wajda miał pomysł na ubiór Maćka Chełmickiego, ale Cybulski poprosił go, by mógł grać w dżinsach i ciemnych okularach. Reżyser wspominał: "Biegną garderobiane i krzyczą: 'panie Andrzeju, Zbyszek nie chce się przebierać w kostium!'. Zbyniu mówi, że będzie grał w swoim ubraniu. Powinienem go przegnać! Ale Duch Święty mnie natchnął. I co się stało? W swoim ubraniu Cybulski był o pokolenie bliżej dla ówczesnej młodej widowni. Idzie nowe, odchodzi stare – i on jest ubrany na nowe czasy". Potem ulice pełne były "Cybulskich".
W "Popiele i diamencie", jednym ze swoich największych filmów, Wajda przesunął akcenty w stosunku do oryginału. Głównym bohaterem uczynił nie komunistę Szczukę, ale byłego żołnierza Armii Krajowej. Jego sympatia była wyraźnie po stronie ludzi podziemia, co nie spodobało się władzom. W efekcie nie dopuszczono obrazu do udziału w konkursie głównym w Cannes. Film pokazano jednak poza konkursem na festiwalu w Wenecji, gdzie zdobył nagrodę FIPRESCI. To obraz pełen gorzkiej ironii, widocznej zwłaszcza w końcowej scenie, gdy Chełmicki umiera na śmietniku, co zostało odczytane jako metafora żołnierza AK wypchniętego na śmietnik historii. Wielka kreacja Cybulskiego zapewniła mu nieśmiertelność.
Stał się najbardziej znanym na świecie aktorem zza żelaznej kurtyny. Pisali o nim René Clair i Alberto Moravia, a wielki Michelangelo Antonioni zaproponował rolę w słynnym potem "Zaćmieniu", którą ostatecznie zagrał Alain Delon. List od słynnego reżysera przyszedł do Teatru Ateneum, a wiadomość przekazał Cybulskiemu dyrektor Janusz Warmiński. Władysław Kowalski w "Podwójnym salcie" wspomina: "Warmiński zawołał Zbyszka: 'chodź tu, czytaj'. W liście były podane konkretne terminy. Zbyszek się zasępił: "Jezus Maria, nie, wtedy nie mogę!". Ja: co to znaczy, że nie możesz? U Antonioniego?! On: 'Jestem umówiony z Nasfeterem na film >>Zbrodniarz i panna<<. Dałem słowo'. Zbyszek był honorowy, ale nie wiem, czy w tej rezygnacji nie było trochę lęku". I tak światowa kariera Cybulskiego za sprawą jego wyboru spełzła na niczym. Nie ten jeden raz.
Wielka rola w "Popiele…", choć wywindowała go na szczyt, miała jednak stać się przekleństwem. Przez resztę życia usiłował powtórzyć swój wielki sukces, ale nie dostał już zadania o podobnym ciężarze gatunkowym. Wszyscy czekali na jego kolejne wcielenia i porównywali je z Chełmickim. Jeśli stanowiły kontynuację, zarzucali mu, że się powtarza, jeśli były różne, pytali, czemu nie gra dalej Maćka.
We wspomnieniach "Cześć, starenia!", Agnieszka Osiecka mówi: "Grzechem polskich filmowców było to, że nikt później nie dał Zbyszkowi roli porównywalnej do roli Maćka. Dźwigał legendę tej postaci jak wielki, straszny garb". W tym sensie pozostał artystą niespełnionym, dla wielu aktorem jednej wielkiej roli, którego możliwości nie potrafiono wykorzystać.
Księstwo warszawskie, czyli kubeł zimnej wody
W 1960 r. Cybulski wziął ślub z Elżbietą Chwalibóg i para przeniosła się do Warszawy. Po roku urodził im się jedyny syn aktora Maciej Cybulski, którego losy miały się okazać nie mniej tragiczne od losów ojca.
W warszawskim środowisku aktorskim przyjęto go chłodno. Artyści teatralni uważali go niemal za amatora – twierdzili, że może grać tylko współczesne role, że ma złą dykcję… Jednocześnie zazdrościli mu charyzmy, za sprawą której odsuwał w cień pozostałych kolegów z planu.
Jak na gwiazdę filmową Zbyszek był człowiekiem niezbyt pewnym siebie. Władysław Kowalski opowiada, jak już otoczony nimbem sławy jechał ze spektaklem do Krakowa – chory z przerażenia. Mówił, że jego profesorowie z PWST poznają się na tym, że "to wszystko zostało sztucznie rozdęte", a jego rzekomy talent to ułuda.
Cybulski stolicy nie znosił. Jej artystyczny światek nazywał zgryźliwie "księstwem warszawskim" i utożsamiał z cwaniactwem, pogonią za karierą i brakiem empatii. Sam pozbawiony był tych cech. Tęsknił za Wybrzeżem. Mężem i ojcem okazał się, niestety, marnym. Jako wieczny wagabunda nie potrafił usiedzieć w domu, wciąż nosiło go gdzieś, sporo też grał, wciąż był nieobecny.
Żona aktora Elżbieta Chwalibóg-Cybulska w "Cześć, starenia!" opowiada autorce: "Od przyjazdu do Warszawy prawie go nie widywałam. Jeżeli w ogóle wracał, to późno.(…) Był człowiekiem bardzo trudnym we współżyciu. W życiu prywatnym był taki jak jego bohater z filmu "Giuseppe w Warszawie", leniwy i bezproblemowy, zawsze trochę nieprzytomny. (…) Był bardzo rozkojarzony. Najczęściej gdy mówiło się do niego, myślami był już przy kolejnym scenariuszu lub nowej roli. Sprawy codzienne zupełnie go nie interesowały. (…) Uważam, że absolutnie nie powinien zakładać rodziny i mieć dzieci. Mógł oczywiście być z kimś, na zasadzie wolnego związku. Dopóki nie wzięliśmy ślubu, żyliśmy bardzo dobrze i zgodnie. Dlatego najmilej wspominam lata spędzone na Wybrzeżu".
"Jemu nigdy w życiu nie wolno było się żenić, nigdy w życiu mieć dziecka i nigdy w życiu wiązać się na stałe z jakąś kobietą" – potwierdza Zofia Czerwińska w tych samych wspomnieniach. Po jakimś czasie małżeństwo zaczęło przeżywać kryzys, w życiu Zbyszka pojawiały się inne kobiety, choć nie myślał o rozwodzie. Maciek ojca widywał rzadko. Kiedy zginął, miał sześć lat. Kompleks Zbyszka Cybulskiego prześladował go do końca życia. Popadł w alkoholizm, nie ukończył żadnych studiów i pracował jako parkieciarz. O sporach z matką, z którą mieszkał z braku własnego lokum, tabloidy rozpisywały się szeroko jeszcze niedawno. Zmarł nagle w ubiegłym roku, mając niespełna 55 lat.
Amant niedoskonały
Kolejne role u boku najpiękniejszych polskich aktorek – Poli Raksy w filmie "Ich dzień powszedni", Lucyny Winnickiej w "Pociągu" Kawalerowicza, a wreszcie w jednym z najwspanialszych obrazów naszego kina, "Rękopisie znaleziony w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa, uczyniły niego pierwszego amanta nad Wisłą. Sam uważał się za nieatrakcyjnego. Narzekał, że ma za krótkie nogi, zbyt wielką głową i… szeroki tyłek. Ci, którzy znali go blisko, mówili, że był też wręcz ciapowaty. Często więc dawał wiarę dowcipom kolegów, którzy potrafili np. wmówić mu, że powinien zamówić u rymarza szelki, które będą jego tylną część spodni unosić, dając złudzenie "dłuższych nóg". I on je zamawiał. By ukryć te zbyt krótkie nogi ponoć nawet na plaży pojawiał się wyłącznie w szlafroku.
O jego natręctwach i obsesjach krążyły legendy. Potrafił przed wyjściem z domu sześć-siedem razy sprawdzać, czy czegoś nie zapomniał, a potem kilka razy wracać i siadać na krześle, by ustrzec się pecha. Te zachowania były ponoć efektem nerwicy wyniesionej z czasów okupacji.
Wszyscy wspominają także jego donkiszotowski stosunek do kobiet. Późniejsza partnerka Cybulskiego z "Pociągu" Jerzego Kawalerowicza – piękna Lucyna Winnicka, serdeczna przyjaciółka aktora opowiadała: "Zbyszek bez przerwy się zakochiwał. Były to chwilowe zauroczenia. Panience na poczcie zanosił bukiecik kwiatów, mówiąc, że jest piękna i cudowna, po czym… zapominał o całym zdarzeniu i o dziewczynie. A panienka była szczęśliwa – dostała kwiaty od Cybulskiego".
Nie radził sobie z popularnością. Nie stwarzał dystansu między sobą a wielbicielami. Można było łatwo wyciągnąć go na kawę, w ogóle nie znając, wystarczyło pochwalić się słabością do sztuki. Uważał, że tak powinien robić, był pozbawiony pancerza ochronnego – dziś powiedzielibyśmy: asertywności.
Był również człowiekiem głęboko wierzącym. Do 25. roku życia nie pił i nie palił, choć pod koniec życia zaczął mieć problem z alkoholem. Nie wyobrażał sobie małżeństwa bez ślubu kościelnego. Nosił medalion z Matką Boską, o Bogu mówił otwarcie, co wtedy było rzadkością. Zawsze miał przy sobie stary przedwojenny modlitewnik. Znaleziono go również w jego neseserze podróżnym już po śmierci. Jednocześnie Jerzy Stefan Stawiński opowiadał, że nie czuł niechęci do socjalistycznego państwa i w niezwykły sposób godził jedno z drugim. Symbolem tego dualizmu będą po jego śmierci dwa pogrzeby – cywilny, który zafunduje mu władza, odznaczając ku zdumieniu wszystkich medalem im. Janka Krasickiego, i drugi – kościelny, zorganizowany przez rodzinę, na którym esbecy skwapliwie będą notować słowa przemawiających kolegów. O nim media nawet się nie zająkną.
Na zawsze Maciek
Na dorobek artystyczny Cybulskiego składają się role w 35 filmach fabularnych, 10 sztukach teatralnych i 9 spektaklach telewizyjnych. Choć żadna nie przebiła postaci Maćka Chełmickiego w "Popiele i diamencie", nie jest prawdą, że był aktorem Wajdy. Z jego roli w "Pokoleniu" nie zostało w filmie niemal nic, w "Niewinnych czarodziejach" również nie grał postaci, która dałaby szanse zaistnienia. Po filmie Morgensterna "Do widzenia, do jutra", wydawało się, że stanie się ulubieńcem tego reżysera. Gdy dostał scenariusz "Jowity", okazało się jednak, że główną rolę zagra młodszy i o wiele sprawniejszy Daniel Olbrychski, a jemu przypadnie rola starzejącego się, misiowatego trenera. Był zdruzgotany.
Najwięcej do zaoferowania Cybulskiemu u szczytu jego kariery i możliwości miał Wojciech Jerzy Has – wielki mag polskiego kina, który obsadził go najpierw w adaptacji prozy Brandysa "Jak być kochaną", a potem w arcydziele "Rękopis znaleziony w Saragossie". Pierwszy z tych filmów jest co prawda przede wszystkim wielkim popisem Barbary Krafftówny, ale także postać narcystycznego Wiktora granego przez Cybulskiego dała szanse pokazania czegoś nowego. Historia aktorki zakochanej w egotycznym, nieświadomym jej uczuć koledze, która przechodzi wojenne piekło, gwałt niemieckich żołnierzy, a nawet kolaboruje z Niemcami dla ratowania ukochanego, była wielkim sukcesem. Uhonorowany trzema głównymi nagrodami na festiwalu w San Francisco film, pokazywany w głównym konkursie w Cannes, to zarazem jedna z najpiękniejszych opowieści o miłości tamtego czasu.
Drugą największą swoją rolę, obok tej w "Popiele i diamencie", zagrał jednak w stylowej opowieści Hasa "Rękopis znaleziony w Saragossie". W adaptacji XVIII-wiecznej prozy Jana Potockiego jako niezapomniany kapitan Alfons Van Worden, żołnierz gwardii króla Hiszpanii podróżujący przez wzgórza Kastylii do Madrytu, Cybulski idealnie wpisał się w atmosferę magii i finezyjnych przejść od świata realnego do czystej fantazji. Film zaliczany jest do czołówki arcydzieł rodzimego kina.
Warto też przypomnieć "Salto" Tadeusza Konwickiego, w którym jako kabotyn i mitoman Kowalski-Malinowski obejmujący "rząd dusz" nad mieszkańcami miasteczka stworzył jedną z najciekawszych i chyba niedocenionych ról. A wcześniej był jeszcze "Pociąg" Kawalerowicza, w którym grany przez niego bohater (bezkompromisowy jak Maciek Chełmicki) rozpaczliwie walczył o kobietę. Sukcesem była też rola tytułowa w filmie Lenartowicza "Giuseppe w Warszawie", w której pokazał naturalną vis comica, czego niestety nie wykorzystali reżyserzy. Marzył, by zagrać Wokulskiego w "Lalce", gdy usłyszał, że Has planuje adaptację. Zabrakło mu jednak odwagi, by mu o tym powiedzieć.
Wrocław, 4.20
6 stycznia 1967 r., gdy Cybulski gościł na kolacji w domu Stanisława Lenartowicza, zadzwonił telefon. Mężczyzna mówił po angielsku. Okazało się, że Zbyszek został wybrany spośród kilkudziesięciu kandydatów z całego świata do roli Kowalskiego w sztuce "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa, która miała być realizowana dla nowojorskiej telewizji – a przecież nawet nie pojawił się na castingu! Gaża miała wynieść, bagatela, 100 tys. dolarów. Tym razem zdał sobie sprawę z rozmiarów sukcesu. Snuł plany.
O tym, że miał zgubny zwyczaj wskakiwania do pociągów w biegu, wiedzieli wszyscy. Znajduje on zresztą odwzorowanie w jego filmach. Już w debiutanckim "Pokoleniu" w jednej z pierwszych scen Kostek wskakuje z kolegami na pociąg towarowy. W "Pociągu" Kawalerowicza jego zakochany bohater na każdej stacji wyskakuje z wagonu, by wskakiwać na stopnie dopiero po tym, jak pojazd rusza. Konduktor parokrotnie ostrzega: "Wsiadaj pan, no wsiadaj! Widziałem już takich mocnych z obciętymi nogami". Także "Salto" Konwickiego rozpoczyna się sceną, w której Cybulski wyskakuje z pociągu, a kończy tą, w której znów wskakuje. To tylko w kinie, bo w życiu robił tak jeszcze częściej. Nieustannie kusił los. Żartował, że nie chce doczekać czterdziestki: "lepiej zginąć młodym, tak jak Dean, niż doczekać tuszy, oczu jeszcze mniejszych niż były". Kobiela mu przytakiwał.
Noc z 7 na 8 stycznia 1967 r. spędził we Wrocławiu. Długo rozmawiał z ówczesną miłością Ewą Warwas. Ona chciała deklaracji dotyczących wspólnego życia, on nie dopuszczał myśli o rozwodzie. Nie sięgał tej nocy po alkohol. Jedynie rozmawiał, a kolejne pociągi, którymi Cybulski i jego przyjaciel Alfred Andrys mieli wracać do Warszawy, odjeżdżały… W końcu postanowili, że zabiorą się tym o 4.20. Dróżniczka pełniąca wtedy dyżur pamięta, że pociąg już ruszył, gdy na peron wbiegło dwóch mężczyzn. Pierwszemu – Alfredowi udało się wskoczyć do pociągu, drugiemu noga ugrzęzła pomiędzy stopniem a brzegiem peronu. Andrys zdołał nacisnąć hamulec, zatrzymując pociąg. Ale było już za późno.
Gdy ściągnięto pogotowie, Cybulski jeszcze żył. Zmarł w szpitalu po godzinnej walce lekarzy o jego życie. Miał zaledwie 39 lat. Na pogrzebie przemawiał Bogumił Kobiela, który zrozpaczony pytał: "Co teraz z nami będzie, starenia? Co będzie za rok, dwa?". Obecny był Krzysztof Komeda, rozpaczliwy list przysłał załamany Marek Hłasko, któremu wiele lat wcześniej odmówiono powrotu do Polski.
Dwa lata później oni trzej również odeszli. Podobnie jak Cybulski wszyscy zmarli w tragicznych okolicznościach – Kobiela w wypadku samochodowym, Komeda po upadku podczas górskiej wycieczki, Hłasko z przedawkowania leków nasennych. Żaden nie doczekał czterdziestki.