Jest córką pracownicy szkolnej stołówki i policjanta, najmłodszym premierem Nowej Zelandii. Przez trzy lata u władzy Jacinda Ardern musiała się zmierzyć z wybuchem wulkanu, strzelaniną w meczecie, globalną pandemią oraz pogodzeniem rządzenia krajem z urodzeniem córki i opieką nad niemowlęciem. Dlatego naprawdę nie robi na niej wrażenia trzęsienie ziemi, odczuwalne podczas konferencji na żywo.
- O, mamy trzęsienie ziemi, całkiem porządnie się ruszyła – zauważyła pogodnie premier Jacinda Ardern. Kamera i stojące za nią flagi Nowej Zelandii wyraźnie się zatrzęsły. Szefowa rządu właśnie na żywo w telewizji wyjaśniała rodakom, jak będzie wyglądało zdejmowanie restrykcji związanych z pandemią COVID-19. Pytana, czy czuje się na tyle bezpiecznie, by kontynuować wywiad, rzuciła uśmiechem Julii Roberts, od ucha do ucha, i odparła: - Nic mi nie jest, nie stoję pod wiszącymi lampami - tu spojrzała do góry - jestem w bezpiecznym miejscu.
Pożyczcie nam Jacindę
- Gdzie bym nie pojechał, ludzie mówią mi: “Możemy sobie na trochę pożyczyć Jacindę?” – chwali się inny nowozelandzki skarb narodowy, aktor Sam Neill. Od kiedy w październiku 2017 roku, w wieku 37 lat, stanęła na czele rządu Nowej Zelandii, Ardern jest trochę "Justinem Trudeau 2.0". Nadzieją centrolewicy i obiektem stałego i nieproporcjonalnego do znaczenia kraju zainteresowania światowych mediów.
Trudeau obejmował władzę pod hasłami walki z globalnym ociepleniem i przyjmowania syryjskich uchodźców, poszedł w Paradzie Równości, zanim to było oczywiste, a w rządzie zaprowadził parytet, “bo jest 2015”. Niestety jego blask szybko przygasł. Złożyły się na to niespełnione obietnice wyborcze i seria zdjęć z młodości z pomalowaną na czarno twarzą, tzw. blackface. Ardern zaś wciąż świeci. Nie tylko dlatego, że jest proekologiczną, wspierającą prawa osób LGBT i uchodźców klimatycznych feministką, ale przede wszystkim przez to, jak poradziła sobie z kryzysami podczas swojej kadencji.
Jacinda Ardern urodziła się 26 lipca 1980 roku na Wyspie Północnej, w rolniczym i dość biednym regionie. Jej ojciec był policjantem, matka pracowała w szkolnej stołówce. Wychowała się w rodzinie mormońskiej, ale porzuciła religię na studiach. Uznała, że skoro religia mormońska nie akceptuje jej przyjaciół gejów, to nie zamierza być częścią tego wyznania. Jest agnostyczką, a w kwestii wiary lub jej braku stosuje zasadę "żyj i daj żyć innym". I zarzuciła mormońską abstynencję – pytana przez dziennikarzy, jak radzi sobie z trudnym koalicjantem, zażartowała, że jej ulubiona single malt whisky pomaga.
Tuż po studiach zajęła się polityką – najpierw w młodzieżówce nowozelandzkiej Partii Pracy, potem w Londynie, w zespole doradców Tony’ego Blaira. W 2008 roku została najmłodszą posłanką w nowozelandzkim parlamencie. A dziewięć lat później poprowadziła swoją partię do władzy.
Przywództwo przyszło do niej samo. Jej poprzednik, Andrew Little, ustąpił w trakcie kampanii – sondaże pokazywały bowiem, że z nim na czele laburzyści nie mają szans wygrać wyborów – i poprosił Ardern, by zajęła jego miejsce. Na siedem tygodni przed głosowaniem.
Nowa liderka postawiła na bezpretensjonalny slogan "Let’s do this" (zróbmy to) i na bezpośredni kontakt z wyborcami. Pomogło jej też to, że dziennikarzy początkowo najbardziej interesowała... jej macica. Gdy po raz kolejny została zapytana, czy planuje powiększenie rodziny, spokojnie odparła, że to niedopuszczalne, iż w XXI wieku kobietom zadaje się jeszcze takie pytania. Wymianę zdań relacjonowały media na całym świecie.
Sława liderki nie wystarczyła jednak do wygrania wyborów. Laburzyści zdobyli 37 procent głosów, a rządząca Partia Narodowa - 44, ale Ardern dogadała się z dwa razy starszym liderem populistycznej prawicowej partii New Zealand First oraz z Zielonymi i stworzyła rząd koalicyjny. Dość egzotyczny, ale stabilny. Ardern została wtedy najmłodszą szefową rządu na świecie i trzecią w historii premier Nowej Zelandii. A w styczniu 2018 roku poinformowała rodaków, że spodziewa się dziecka.
Wrzuciła na Instagram zdjęcie trzech rybackich haczyków – jej partner, Clarke Gayford, prowadzi w telewizji znany program wędkarski – z podpisem: "Dołączamy do tak wielu rodziców, którzy pełnią podwójne role: ja będę szefową rządu i mamą, a Clarke "pierwszym wędkarzem" i tatą, który zajmuje się dzieckiem w domu".
Mała Neve Te Aroha - Te Aroha po maorysku oznacza miłość - czasem towarzyszy mamie podczas pełnienia funkcji publicznych, oczywiście pozostając pod opieką taty. Była z nią na sesji ONZ w Nowym Jorku, gdzie Ardern przekonywała, że klimatyczny zegar tyka i trzeba działać natychmiast. - Musimy być pragmatyczni, empatyczni, silni i dobrzy. Następne pokolenie nie zasługuje na nic mniej – podkreślała. Swoje przemówienie, co robi często, zaczęła po maorysku. Zapowiedziała też, że jej córka pozna język rdzennej ludności Nowej Zelandii. Na spotkanie z królową Elżbietą II włożyła tradycyjną maoryską pelerynę z piór, która przysługuje wodzom.
Masakra w meczecie
15 marca 2019 roku do meczetu w Christchurch wszedł biały 28-latek z karabinem półautomatycznym i zaczął strzelać do modlących się wiernych. Po kilku minutach wsiadł do samochodu i pojechał do następnej świątyni muzułmańskiej. Zanim zatrzymała go policja, zabił w obu miejscach 51 osób, a kolejnych 49 ranił. Atak transmitował na żywo na Facebooku. Relacja została usunięta, ale setki użytkowników zdążyły ją skopiować i puścić w obieg.
Nowa Zelandia, oaza spokoju i tolerancji, była w szoku. Przemawiając do rodaków, Ardern zrezygnowała z wojennej retoryki, która często pojawia się po atakach terrorystycznych. Postawiła na spokój, empatię i szacunek, ale też stanowczość. Powtarzała "oni są nami", a na spotkanie z rodzinami ofiar założyła hidżab i zapytała, czego od niej oczekują. Mówiła o solidarności i o “odpowiedzialności za miejsce, którym chcemy, żeby nasz kraj był". - Różnorodne, przyjazne przybyszom, dobre i pełne współczucia. Rasizm nie jest tu mile widziany. Zamach na wolność praktykowania wiary nie jest mile widziany. Przemoc i ekstremizm w każdej formie nie są mile widziane – zaznaczyła. Sprawcę masakry nazwała "kryminalistą", a jego nazwiska nie wymieniła celowo. I zapowiedziała całkowity zakaz posiadania broni półautomatycznej i szturmowej. Kilka tygodni później, przy jednym głosie sprzeciwu, przyjął go parlament w Wellington.
Ardern nie poprzestała na tym sukcesie. Wezwała Facebooka i inne media społecznościowe do wzięcia odpowiedzialności za publikowane przez nie treści. Premierka niedużego kraju kontra cyfrowe giganty to trochę tak, jakby mrówka zażądała od słonia, żeby się posunął, ale Ardern wykorzystała swoją popularność i globalne nastroje, dogadała się z prezydentem Francji i stworzyła Christchurch Call: prywatno-rządową inicjatywę do walki z terrorystycznymi i ekstremistycznymi treściami w sieci. Facebook obiecał poprawić algorytmy.
Kiedy prezydent Donald Trump zadzwonił z kondolencjami i zapytał, jak może pomóc, odpowiedziała: - Okazując współczucie i miłość wszystkim muzułmańskim wspólnotom. “Pokazała, że podczas kryzysu można być przywódcą bez demonstrowania agresji lub pogrywania na lękach. Udowodniła, że dobroć może być siłą, że można okazywać współczucie i że włączanie do wspólnoty jest możliwe” – skomentował tygodnik “Time”, dając Ardern na okładkę. Z kolei “Vogue” nazwał ją "anty-Trumpem" i rozpływał się nad tym, że wciąż mieszka z partnerem w niewielkim domu z trzema sypialniami, który sami odmalowali. Ochrona? "Cieszyła się, że mamy płot".
Zapytana, co myśli o etykietce "anty-Trumpa", Ardern odparła, że woli po prostu wykonywać swoją pracę i być oceniana jako premier Nowej Zelandii. - Często mnie pytają, czy porównuję się z X lub Y, a potem dostaję listę nazwisk męskich polityków z całego świata. Ciekawa jestem, czy ich pytają, czy porównują się z Jacindą Ardern? Założę się, że nie – dodała.
Nowe liderki
Spotkanie premier Nowej Zelandii z kanclerz Niemiec Angelą Merkel w kwietniu 2018 roku wyraziście pokazało, jak przez ostatnią dekadę zmieniły się świat i kobiece przywództwo. Rządząca Niemcami od 2005 roku Merkel, w swoim standardowym zestawie: krótkie włosy, czarne spodnie, płaskie buty, błękitna marynarka - reprezentuje pokolenie liderek, które, by być traktowane poważnie, musiały się od cech tradycyjnie uznawanych za kobiece odciąć, zaczynając od wizerunku. Grały w męską grę na męskim boisku i musiały być takie jak faceci, tylko lepsze. Zimna, kalkulująca, biurokratyczna maszyna, technokratka, ambitna, bezwzględna, twarda – to określenia, których używają dziennikarze piszący o pani kanclerz.
Ardern, wtedy w zaawansowanej ciąży, założyła czarną sukienkę za kolana, niewysokie szpilki, pomalowała usta czerwoną szminką, a długie włosy jak zwykle rozpuściła. Młodsza o ćwierć wieku premierka nie musi już być “twarda” i “męska” w zachowaniu i w garderobie, żeby mieć autorytet.
- To smutne, że historycznie kładliśmy tak duży nacisk na asertywność i siłę, że uznaliśmy, iż wykluczają one życzliwość i empatię. A jednak, kiedy myślisz o wyzwaniach, przed którymi stoimy, to tych cech najbardziej potrzebujemy. Nasi przywódcy muszą umieć wczuć się w sytuację innych; brać pod uwagę następne pokolenie, w imieniu którego podejmujemy decyzje. A jeśli skupimy się tylko na tym, żeby uważano nas za najsilniejszą osobę w danym pokoju, tracimy powód, dla którego w nim jesteśmy. Dlatego z dumą wybieram empatię, bo możesz być zarówno empatyczna, jak i silna – opowiadała pani premier w wywiadzie-rzece “I know this to be true”.
Empatia, naturalność, ciepło, skracanie dystansu, luz – kiedy Ardern komunikuje się z narodem na żywo przez Facebook, zdarza jej się założyć bluzę od dresu. Nie jest to już odbierane jako dyskwalifikująca lidera oznaka słabości. - Od czasu do czasu będziesz się potykać i musisz to szczerze przyznawać. Ludzie potrzebują autentyczności, nie sztucznej idei, czym miałoby być polityczne przywództwo - przekonuje pani premier.
Pokonać koronawirusa
Okazuje się, że zwłaszcza w kryzysie te tzw. miękkie umiejętności sprawdzają się najlepiej. Już w marcu pojawił się mem “Co mają wspólnego kraje, które najlepiej radzą sobie z koronawirusem?”. Towarzyszyła mu zbitka zdjęć liderek Tajwanu, Islandii, Finlandii, Danii, Norwegii, Niemiec i Nowej Zelandii. Samych kobiet. Niechlubną statystykę zachorowań i zgonów otwierają z kolei kraje rządzone przez karykaturalnych macho: USA i Brazylia.
Zwłaszcza Nowa Zelandia - która ma tę zaletę, że jest niezbyt gęsto zaludnionym wyspiarskim państwem - poradziła sobie modelowo. 15 marca Ardern zamknęła granice dla cudzoziemców, a wracających rodaków objęła kwarantanną. Dziesięć dni później zaordynowała pełny lockdown, który potrwał miesiąc. - Uderzamy mocno i uderzamy wcześnie – oznajmiła rodakom, których nazwała “pięciomilionowym zespołem”. Konferencje prasowe urządzała codziennie, wyjaśniając powody swoich decyzji. Kończyła je apelem: “Bądźcie silni. Bądźcie dobrzy”. Testowała. Obniżyła sobie i członkom rządu na pół roku pensje o 20 procent, a potem zapowiedziała wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy. Rodacy mogą wykorzystać dodatkowe wolne dni na wsparcie rodzimej turystyki, która stanowi aż 6 procent PKB. Poparcie dla szefowej rządu poszybowało w górę: dwóch na trzech Nowozelandczyków było zadowolonych z przywództwa Ardern.
Premier postawiła na całkowitą eliminację COVID-19 w Nowej Zelandii i 9 czerwca pochwaliła się, że cel osiągnęła. Licznik zatrzymał się na 1,5 tys. zachorowań i 22 zgonach. Tydzień później okazało się, że radość jest przedwczesna: koronawirusa wykryto u dwóch Nowozelandek wracających z Wielkiej Brytanii. Kobiety niezgodnie z prawem wypuszczono z kwarantanny ze względu na chorobę członka rodziny. Dlatego Ardern zapowiedziała zaostrzenie procedur.
Pragmatyczna idealistka
Czy ten błąd wpłynie na jej szanse w jesiennych wyborach? Ardern przypomina premiera Kanady jeszcze w jednym: przed pandemią była bardziej lubiana za granicą, niż we własnym kraju. Z tego samego powodu – że zbyt dużo obiecywała. Nowa Zelandia, reszcie świata kojarząca się z hobbitami i zapierającą dech przyrodą, zmaga się z kryzysem mieszkaniowym – ceny lokali skoczyły ponad możliwości klasy średniej – a także z plagą uzależnień, przemocy domowej i bezdomności, zwłaszcza wśród Maorysów.
Ardern obiecała transformację: walkę z nierównościami społecznymi, globalnym ociepleniem i z biedą wśród dzieci. Ta ostatnia – mimo że pani premier jest też ministrem ds. redukcji dziecięcego ubóstwa –przez ostatnie trzy lata niewiele się zmniejszyła, podobnie jak statystyki samobójstw wśród nastolatków. Ze stu tysięcy tanich domów, które miały powstać przez dekadę, przez rok zbudowano niewiele ponad trzysta. A prawicowy koalicjant storpedował przyjęcie uderzającego w najbogatszych podatku od zysków kapitałowych.
Paradoksalnie nie pomogła jej też międzynarodowa popularność. Gdy liczba kolorowych magazynów z Ardern na okładce przekroczyła masę krytyczną, najbardziej zirytowani mieszkańcy odwracali je w sklepach twarzą premier do dołu. Sama Ardern skomentowała to tak: - Mamy do siebie dystans. Nie zabijamy się o status. Cenimy sąsiada, który jest wolontariuszem w klubie sportowym tak samo, jak bogatego przedsiębiorcę. Naszej empatii i poczuciu sprawiedliwości dorównuje tylko nasz pragmatyzm. W końcu jesteśmy krajem, który składa się z dwóch wysp: jedną nazwaliśmy po prostu Północną, a drugą Południową.
Premier może za to zaliczyć do sukcesów zwiększenie płacy minimalnej, ustawę zakładającą osiągnięcie neutralności klimatycznej do 2050 roku, zakaz stosowania jednorazowego plastiku, granty dla rodziców i 10-dniowy urlop dla osób uciekających przed przemocą domową.
- Jestem pragmatyczną idealistką. Zawsze dążę do czegoś lepszego. Ale pragmatycznie podchodzę do tego, ile ta zmiana czasem zajmuje – deklaruje Ardern. 19 września przekonamy się, czy Nowozelandczykom to wystarczy i powierzą jej kierowanie krajem na następną kadencję. Premier wybrała datę wyborów nieprzypadkowo – to rocznica uzyskania praw wyborczych przez jej rodaczki. Nowa Zelandia była pierwszym krajem, który przyznał je kobietom.