Zatłoczone plaże, koc przy kocu i wszechobecne kolorowe parawany – tak wyglądają nadbałtyckie plaże, gdy sezon jest w pełni. Nie zawsze tak było. Dziś nikt już nie pamięta o wozach kąpielowych dla dam z wyższych sfer, za to wielu osobom kręci się łezka w oku na wspomnienie "wiklinowych osiedli" nad Bałtykiem.
W morzu kąpano się od zawsze, ale nie na taką skalę jak teraz. Zażywanie kąpieli morskich zrobiło się modne dopiero na przełomie XVII i XVIII wieku za sprawą Anglików, którzy twierdzili, że słona woda może mieć właściwości lecznice.
– Wtedy 15-minutowe kąpiele w wodzie o temperaturze 12-15 st. C zalecano na wszystko: od melancholii po bóle w kręgosłupie – wyjaśnia prof. Tadeusz Stegner, autor książki "Po słońce i wodę. Polscy letnicy nad Bałtykiem w XIX i w pierwszej połowie XX wieku".
A co z opaleniem? Nawet nie brano tego pod uwagę. Bogaci kuracjusze pojawiali się na plaży ubrani od stóp do głów, pragnąc, by ich ciała pozostały idealnie blade. Dlatego kobiety często zabierały też ze sobą parasolki. Uważano, że opalenizna jest "zarezerwowana" dla biednych, którzy całymi dniami pracowali na dworze dla swych panów. Nieraz prowadziło to do kuriozalnych sytuacji.
– Jest relacja pewnej zamożnej kobiety z Kołobrzegu, która nie uchroniła córek przed letnią opalenizną. Lamentowała, że gdy dzieci wrócą na stancję, będą wyzywane od wieśniaków. Tak bardzo nie mogła się z tym pogodzić, że robiła im okłady z maślanki, licząc, że uda się je wybielić. Wszystko opisała w swoich pamiętnikach – opowiada prof. Stegner.
Bogaci na plaże, biedni do pracy
Pierwsze kąpielisko nad Bałtykiem otwarto jeszcze w czasach napoleońskich w Brzeźnie. Potem powstawały kolejne: w Sopocie, Kołobrzegu, Świnoujściu, Międzyzdrojach i Połądze. Plaże dzielono na trzy części: dla pań, panów oraz rodzinne – dla małżeństw z dziećmi. Rozdzielano je białymi płachtami lub ustalano kto, o której godzinie się kąpie. Jednak nie wszyscy chcieli się poddawać narzuconym regułom.
– Panowie czasem dziurawili płachty, żeby się przedostać na plażę albo tylko popatrzeć na kobiety. Niekiedy sami zakładali damskie stroje. Podobno była też para, która bardzo chciała razem spędzić czas na plaży, więc wynajęli dziecko od pobliskich rybaków. Wszystko wyszło na jaw, bo dziecko się utopiło i sprawdzano jego rodziców – mówi prof. Stegner.
Na plażach przez długi czas odpoczywali tylko ludzie z wyższych sfer. Biedniejsi nie mieli na to ani czasu, ani pieniędzy. Zmieniło się to dopiero w okresie międzywojennym, kiedy popularne stały się harcerskie obozy i powstawało coraz więcej pensjonatów.
Wozem do morza
Wejść do wody czy nie? Przed takimi dylematami stawały damy w XVIII wieku. Na jednej szali stawiały morskie uciechy, na drugiej zaś swój wizerunek. W wyższych sferach nie wypadało, by kobieta prezentowała się bez porządnej sukni i gorsetu. Kąpiel w ubraniu nie należała jednak do najprzyjemniejszych. Jak popływać i wyjść z morza niezauważonym? Wystarczyło wsiąść do… wozu.
– W XVIII wieku pojawiły się drewniane wozy kąpielowe. Elegancka kobieta wsiadała do niego na brzegu, a potem wjeżdżano z nią do morza. Niektóre damy się przebierały, inne zażywały kąpieli nago. Potem w zamkniętym wozie zabierano je na brzeg – wyjaśnia prof. Stegner.
Wozy kąpielowe spotykano też w Sopocie, ale było ich niewiele i nie zagrzały tam miejsca na długo.
Wiklinowe "osiedla" na plażach
Najpierw wiklinowe, potem drewniane. Z opuszczanym siedzeniem, a może z podnóżkiem? Kosze chroniące wczasowiczów przed chłodnym wiatrem czy niechcianą opalenizną szturmem zdobyły nadbałtyckiej plaże pod koniec XIX wieku. Ojcem wiklinowych "domków" był Wilhelm Bartelman, właściciel niemieckich zakładów wikliniarskich. Fotele z Rostocku szybko podbiły serca turystów.
Czasem wynajmowano je na jeden dzień, innym razem na cały sezon. Korzystali z nich tylko plażowicze z wyższych sfer. – Były nie tylko modne, ale też praktyczne. Głównie chroniły przed wiatrem i niechcianą opalenizną. Ponadto zapewniały też odrobinę intymności – mówi prof. Stegner.
Z czasem zmieniał się wygląd koszy, pojawiały się też kolejne udogodnienia. Wiklinowe cacka można było zobaczyć w Brzeźnie, Świnoujściu, Sopocie czy Kołobrzegu. Moda na nie zaczęła przemijać dopiero w latach 80. XX wieku. Dlaczego zniknęły znad Bałtyku? Pojawiały się opinie, że "burżuazyjne kosze" nie pasowały do promowanego "wypoczynku mas nad morzem".
– To nie miało nic wspólnego z sytuacją polityczną. Nikt nie zwalczał koszy. Na zachodzie też było ich coraz mniej. Moda, jak to moda, po prostu się skończyła. Obecnie od 20 lat na topie są kolorowe parawany, które nie tylko są tanie, ale też poręczne. Bez problemu może je mieć każdy, łatwo je przenosić z miejsca w miejsce – wyjaśnia prof. Stegner.
Na plażę? Tylko z parawanem
Wystarczy rzut oka na nadbałtycką plażę i już wiadomo, że na wiklinowe cacko nie ma tu już miejsca. Chyba że przyjdzie się o 5.00 rano, tak jak mistrzowie parawaningu. Na plażach królują kolorowe parawany. Podobnie jak kosze miały ochraniać przed wiatrem, jednak obecnie plażowicze stawiają je głównie po to, żeby odgrodzić się od innych. Najwytrwalsi pojawiają się na plaży skoro świt. Wbijają parawany i idą na śniadanie. Dopiero później wracają na "swój" kawałek plaży.
– Rodzina śpi, a ojciec idzie z parawanem i młotkiem zająć miejsce – mówił TVN24 jeden z plażowiczów.
Nowy "zwyczaj" stał się tak popularny, że szybko zyskał swoją nazwę – parawaningu.
Parawaning w pełnej krasie:
Walka o najlepsze miejsce trwa od świtu:
Chcielibyście, żeby na plaże powróciły wozy kąpielowe lub kosze wiklinowe? A może wolicie "wykroić" dla siebie kawałek plaży, rozstawiając parawan? Podzielcie się swoimi opiniami na forum.
Zdjęcia i pocztówki pochodzą ze zbiorów: Doroty Kuś, Andrzeja Ryfczyńskiego, Alexa Nitschke, Agnieszki Lisak oraz Biblioteki Miejskiej w Łebie.