Akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa zakończyła się taktycznym sukcesem; jej uczestnicy dokonywali czynów zabronionych, a próba ich karnego represjonowania została zawieszona i pewnie skończy się niepowodzeniem. Zamiast grozą powiało śmiechem. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Zmiany klimatyczne, fala upałów, żar leje się z nieba, prezydent w Juracie, parlamentarzyści na wakacjach. A tu przez Polskę powiał orzeźwiający, także politycznie, wiaterek i przetoczyła się fala uzdrawiającego śmiechu. Chodzi oczywiście o dwie udane akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa: mazanie napisu PZPR na biurach poselskich posła PiS Krzysztofa Czabańskiego, członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w latach 1967-1980 oraz masową akcję odziewania pomników (Lecha Kaczyńskiego, smoka wawelskiego, Misia Uszatka) w kaftaniki z napisem KonsTytucJa.
Obie te akcje mają wiele z politycznego happeningu, na pierwszy plan wybija się w nich element zabawowy, ale chodzi w nich o sprawę poważną – łamanie Konstytucji przez PiS-owską władzę. Mają też one poważne polityczne konsekwencje – zepchnięcie PiS-u do narożnika.
Obie przywołane akcje były reakcją na podporządkowywanie sobie przez PiS władzy sądowniczej ze szczególnym uwzględnieniem Sądu Najwyższego oraz właściwy dla tej partii sposób realizacji tego celu – przepychanie kolejnej ustawy przez parlament wraz z kneblowaniem opozycji w Sejmie.
Odpowiedzią na te działania były protesty przed Sejmem, Senatem, Kancelarią Prezydenta, których znakiem szczególnym stało się sprejowane i wykrzykiwane hasło "wypier...ać", skierowane przeciw uogólnionym im: PiS-owi, Prezydentowi oraz – jak wyjaśniła jedna ze sprejujących aktywistek – katolikom, którzy powinni "wypier...ać" na sąd ostateczny. Najbardziej dostawało się ochraniającym budynki publiczne policjantom, bo to oni byli pod ręką i im można było wulgaryzmy wykrzykiwać w twarz oraz oskarżać ich o to, że są "spadkobiercami ZOMO" i "krwawymi siepaczami Kaczafiego".
To nie budziło w szerszych kręgach sympatii i było całkowicie odklejone od rzeczywistości: nawet internacjonalny alterglobalistyczny zadymiarz i lewak Piotr Ikonowicz przyznał, że w porównaniu z tym, czego zdarzało mu się doświadczać w bardzo liberalnych demokracjach zachodnich, w tym przypadku polska policja była bardzo powściągliwa.
PZPR Czabańskiego i nadreakcja policji
Skuteczną akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa zainicjowała za to aktywistka Komitetu Obrony Demokracji, która namazała PZPR na biurze poselskim wspomnianego Krzysztofa Czabańskiego. Reakcją na ten czyn zabroniony podpadający pod Kodeks wykroczeń było wysłanie do rzeczonej aktywistki siedmioosobowej policyjnej ekipy dochodzeniowo-śledczej dowodzonej przez podinspektora, zatrzymanie jej przed restauracją, zakucie w kajdanki, przewiezienie na komendę i postawienie zarzutu z art. 256 Kodeksu karnego ("kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2").
Pisowska władza bezmyślnie nadreagowała. Pomijając już całą ekipę, wyższego oficera, skucie kajdankami, to groteskowy jest sam zarzut: nie można obronić go ani wobec opinii publicznej, ani przed sądem. Nie wiemy, czy takie nadreagowanie było wynikiem polecenia politycznego z góry, czy też nadmiernego oportunizmu i lizusostwa w komendzie wojewódzkiej policji i prokuraturze rejonowej. Być może komendant wojewódzki lub jego zastępca uznał, że jeśli zareaguje "po bożemu", czyli wyśle do rzeczonej aktywistki młodszego aspiranta, to jakiś jego polityczny nadzorca uzna, że okazał karygodną pobłażliwość: wszak władza ma grozą paraliżować swoich przeciwników, a młodszy aspirant i mandat grozą nie wioną. Podinspektor, kajdanki i Kodeks karny to co innego.
Donos na samego siebie
Zamiast grozą powiało jednak śmiechem, bo gdy tylko wieści o podinspektorze, kajdankach i propagowaniu totalitaryzmu się rozniosły, kilkunastu aktywistów anty-PiS-u ponaklejało na biurach poselskich PiS karteczki z napisem PZPR, zrobiło sobie z nimi selfie i ruszyło do komisariatów składać doniesienie na samych siebie. Sama policja oraz jej polityczne kierownictwo zbaraniało, zarzutów karnych nikomu z tej grupy dotąd nie postawiono, a minister spraw wewnętrznych pan Brudziński stwierdził zacukany, że "z tym oskarżeniem o propagowanie totalitaryzmu powiedziałbym być może, a nawet na pewno jest tutaj pewnego rodzaju przesada”. Czym zasygnalizował dochodzeniówce, która prowadzi śledztwa, by zwolniła konia.
I rzeczywiście pisowski "rycerz w stal odziany" konia zwolnił, bo kolejna aktywistka Komitetu Obrony Demokracji, która namazała na warszawskim biurze poselskim PiS "PZPR" została obwiniona jedynie o złamanie Kodeksu wykroczeń. O "propagowaniu totalitaryzmu" mowy już nie było.
Konstytucją w Misia Uszatka
Akcja koszulkowo-kaftanikowa miała podobna dynamikę. Najpierw odziano w koszulkę z napisem "Konstytucja" dwa pomniki Lecha Kaczyńskiego. Policja dzięki monitoringowi sprawców zidentyfikowała, jednemu z nich urządzono rewizję o 6.30 rano i postawiono zarzut z Kodeksu karnego o "znieważeniu pomnika". Z tym zarzutem może się nawet zgodzić "twarde jądro" elektoratu pisowskiego, ale z sądem może być gorzej. Znieważyć można tylko z winy umyślnej, a tu w grę wchodzi albo zamiar bezpośredni, albo zamiar ewentualny. Dowieść przed sądem, że sprawca działał w zamiarze bezpośrednim, czyli miał świadomość i wolę znieważenia pomnika poprzez odzianie go w kacabaję z napisem "Konstytucja", będzie trudno, chyba że sprawca sam zezna, że w ten sposób chciał poznieważać. Zamiaru ewentualnego, czyli sytuacji, w której sprawca przewiduje możliwość popełnienia przestępstwa i godzi się na to, też z wyżej przywołanych względów dowieść nie sposób.
Władza pisowska popełniła ten sam błąd, co przy "propagowaniu ustroju totalitarnego", a inteligentna odpowiedź jej przeciwników była analogiczna. Jednego dnia w całej Polsce konstytucyjnie odziano pomniki nie tylko Lecha Kaczyńskiego, ale też Mikołaja Kopernika, Agnieszki Osieckiej, krasnali i Misia Uszatka, przy czym sprawcy na miejscu popełnienia czynów zabronionych pozostawili swoje dane identyfikacyjne, by policja mogła im postawić zarzut znieważenia. I władza pisowska znowu się "zawiesiła". O stawianiu zarzutów za znieważenie Misia Uszatka nie słychać, a ponownie zakłopotany minister Brudziński tweetuje o "nieadekwatnej reakcji".
Obywatelskim nieposłuszeństwem we władzę
Akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa zakończyła się taktycznym sukcesem; jej uczestnicy dokonywali czynów zabronionych, a próba ich karnego represjonowania z uzasadnieniem politycznym została zawieszona i wszystko wskazuje na to, że skończy się niepowodzeniem. Sukcesu strategicznego, czyli wycofania się PiS z likwidacji niezawisłości sądów nie odniesiono, bo to było niemożliwe, ale obywatelskie nieposłuszeństwo jest, jak wiemy z historii, metodą walki politycznej, która oddziałuje długofalowo.
W języku publicystycznym pod kategorię obywatelskiego nieposłuszeństwa podpadają różne działania. Wybitny i wpływowy filozof prawa John Rawls w swojej "Teorii sprawiedliwości" definiował je jako czyn publiczny, dokonany bez użycia przemocy, dyktowany sumieniem, sprzeczny z prawem, mający na celu zmianę prawa bądź kierunków polityki rządu. Akt złamania prawa ma charakter publiczny, protestujący wyrzekają się przemocy i godzą się na poniesienie prawnych konsekwencji swojego postępowania.
Akty obywatelskiego nieposłuszeństwa nie muszą łamać tego samego prawa, które jest przedmiotem protestu. "Koszulkowcy" nie protestowali przeciwko Kodeksowi wykroczeń, ale przeciw represjonowaniu ich pod groteskowymi pretekstami oraz przeciw znoszeniu niezawisłości sądów.
Rawls bardzo trafnie zauważa, że obywatelskie nieposłuszeństwo zawiera w sobie apel do rządu, a bardziej większości, która ten rząd do życia powołała. Apel ten głosi, że protestujący w swojej uzasadnionej opinii powziętej po rozwadze doszli do wniosku, że działania władzy występują przeciw zasadom współdziałania wolnych i równych ludzi, a inne metody wyrażania sprzeciwu (zabieranie głosu w debacie publicznej, manifestacje, petycje) okazały się niewystarczające.
Odwołują się oni zatem do demokratycznej koncepcji społeczeństwa, którą podzielają też ci, którzy rząd wspierają. Jest oczywiste, że tak rozumiane obywatelskie nieposłuszeństwo ma sens wyłącznie w systemie demokratycznym i wolnościowym, w którym dochodzi do rażącej niesprawiedliwości lub naruszenia zasad demokratycznych i wolnościowych. W ustrojach niedemokratycznych, w których realnie nie funkcjonuje politycznie pojęcie obywatela, formułowanie takiego apelu nie ma sensu, bo zawsze zostanie on odrzucony.
Siepacze Kaczafiego kontra targowiczanie
Dziś w polskich warunkach w skład części wspólnej podzielanej koncepcji demokratycznej na pewno nie wchodzi niezawisłość sądów. Wchodzi natomiast w jej skład podzielana niezgoda na to, by rząd walczył ze swoimi przeciwnikami przy pomocy dowolnie i groteskowo interpretowanego prawa karnego.
Ujawnienie wspólnoty tej niezgody, logicznie rzecz biorąc, powinno mieć konsekwencje polityczne dla skonfliktowanych stron: PiS i anty-PiS. Aktywiści anty-PiS, którzy pod adresem swoich przeciwników wykrzykują "wypier...ać", popadają w widoczną, także dla siebie, niespójność. Nie można stawiać zarzutu stosowania nieuzasadnionych represji motywowanych politycznym interesem rządu, skoro akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa doprowadza do istotnej korekty zachowań drugiej strony.
W podobnym kłopocie jest rząd PiS i jego propagandyści, którzy anty-PiS określają jako zdrajców i targowiczan, rebeliantów lub warchołów, którzy chcą sparaliżować państwo. Zdrada, rebelia, paraliżowanie państwa powinny podlegać represji karnej, a nie ściganiu z Kodeksu wykroczeń.
Napisałem o tym, że ze wspólnoty niezgody na stosowanie represji karnych wobec przeciwników rządu logicznie powinna wynikać rezygnacja z używania kwalifikacji "państwa policyjnego" po jednej, a "zdrady" i "paraliżowania państwa" po drugiej stronie. Ale namiętności polityczne nie poddają się nakazom logiki. Będzie więc, jak było, i rzeczywistość nazywana będzie się dalej odklejać od rzeczywistości realnie przeżywanej, ku zadowoleniu obu stron konfliktu. Nie ma jeszcze koniunktury na to, by "odpowiednie dać rzeczy słowo" i by coś z tego politycznie wynikało.