Trudno wskazać obszar, gdzie bilans czterech lat rządów PiS byłby tak jednoznacznie negatywny jak w kulturze – może poza reformami wymiaru sprawiedliwości ministra Ziobry. Rządy premiera Glińskiego to nieustanne konflikty, próby cenzury, nieudolne przejmowanie i niszczenie do tej pory sprawnie działających instytucji. Jednocześnie PiS nie jest w stanie zbudować nowych. Dla Magazynu TVN24 pisze Jakub Majmurek z "Krytyki Politycznej".
Gdy w 2015 roku tekę wicepremiera ds. kultury objął socjolog Piotr Gliński, nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Dotychczas nie miał przecież nic wspólnego z kulturą. Część komentatorów spekulowała, że Gliński – profesor PAN, brat znanego reżysera filmowego – oznacza względnie "łagodny wyrok dla kultury".
Szybko się okazało, jak czcze to spekulacje. Żadnego "łagodnego wyroku" dla kultury nie można się zresztą było spodziewać po lekturze programu PiS z 2014 roku. Jego autorzy wprost deklarowali, że zakres wsparcia dla kultury "musi iść w parze ze sferą tych wartości, które są promowane przez państwo". Tłumacząc na polski: kultura ma być narzędziem wychowywania społeczeństwa wedle wartości wyznawanych przez władzę. Kultura, która ustawia się w kontrze – narusza tabu, jeśli dokonuje rozliczeń z narodowymi mitami – na żadne wsparcie liczyć nie może.
Minister cenzor
Premier Gliński szybko dowiódł, że będzie wierny temu programowi, że w świecie dobrej zmiany nie jest bynajmniej gościem z inteligenckiej krainy łagodności, tylko twardym żołnierzem kulturowych wojen.
Na 21 listopada 2015 roku, niecały tydzień po objęciu przez Piotra Glińskiego teki ministra, w Teatrze Polskim we Wrocławiu zaplanowano premierę spektaklu "Śmierć i dziewczyna", opartego na prozie noblistki Elfriede Jelinek. Jak zapowiadali twórcy, miały w nim pojawić się sceny seksu, odtwarzane przez czeskich aktorów porno.
Gliński wykorzystał tę sytuację, by ustawić się w roli cenzora. W radiowej Trójce zapowiedział, że nie dopuści do tego, by w teatrze za publiczne pieniądze wystawiano "pornografię". Na słowach się jednak skończyło. Choć Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego współfinansuje wrocławski Teatr Polski, to instytucją prowadzącą go jest samorząd województwa dolnośląskiego, gdzie w 2015 roku rządziła koalicja PO i ludowców. Gliński słał do marszałka województwa listy domagające się wstrzymania premiery. Na fali konfliktu PO–PiS wojewódzki samorząd – w przeszłości sam uwikłany w liczne konflikty z Teatrem Polskim – stanął jednak po stronie artystów i prośbę zignorował.
Szybko okazało się też, że o żadnej "pornografii w teatrze" nie może być mowy. Gliński nie tylko ośmieszył się publicznie, ale także skonfrontował z niemal całym środowiskiem artystycznym – i nie pogodził się aż do dziś. Trudno się temu dziwić, w rolę cenzora wchodził bowiem jeszcze niejednokrotnie. Nawet jeśli jego cenzorskie wezwania nie miały żadnej urzędowej mocy – często kierowane były do instytucji, które formalnie Glińskiemu nie podlegały – to pogłębiały przepaść między MKiDN a twórcami.
Rok po sytuacji w Teatrze Polskim ministerstwo próbowało wymusić na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni umieszczenie "Historii Roja" Jerzego Zalewskiego w konkursie głównym. "Film, który dotyka tak ważnej dla współczesnej Polski i polskiej wspólnoty tematyki jak historia Żołnierzy Wyklętych powinien mieć szansę wzięcia udziału w konkursowej konkurencji" – pisał premier do dyrekcji festiwalu. Film miał niemal wyłącznie negatywne recenzje, dość powszechnie uznany został za kuriozum. Gliński wziął go w obronę jako dzieło propagujące bliską władzy politykę historyczną, a konkretnie bezwarunkowy kult powojennego podziemia antykomunistycznego.
Do ostrego konfliktu w kwestii, co można pokazywać w publicznych instytucjach kultury MKiDN, doszło także w przypadku pokazywanej w Teatrze Powszechnym w Warszawie "Klątwy" Olivera Frjlicia. Teatr prowadzi miasto, Gliński niczego więc nie mógł zakazać. Tym niemniej teatrowi z pewnością nie pomogło to, że po zamieszkach wywołanych przez protestujących przeciw sztuce przedstawicieli skrajnej prawicy, zamiast stanąć po stronie wolności artystycznej, premier od kultury de facto poparł faszyzujących bojówkarzy z ONR i okolic. W specjalnym oświadczeniu ministerstwo wezwało ówczesną prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, by odniosła się "do kontrowersji prawnych", jakie miały być przyczyną poruszenia ONR. Zdaniem ministerstwa sztuka, rzekomo obrażająca wierzących, miała naruszać liczne przepisy, łącznie z konstytucyjną wolnością sumienia i wyznania.
Gliński tak oburzył się na "Klątwę", że w 2017 roku obciął dotację festiwalowi Malta. Nawet nie dlatego, że pokazano tam głośną sztukę, ale dlatego, że jej reżyser, Oliver Frjlić, pełnił w 2017 roku rolę kuratora festiwalu. Dotacja z MKiDN stanowiła tylko ułamek budżetu Malty, widzowie szybko uzbierali równą kwotę. Zły smak jednak po cenzorskim geście pozostał.
Muzea dublerzy i wrogie przejęcia
MKiDN atakowało też wielokrotnie wystawę w Europejskim Centrum Solidarności. Zarzucano jej, że zbyt silnie eksponuje jeden nurt opozycji demokratycznej lat 80. – ten skupiony wokół Lecha Wałęsy i jego doradców. Domagano się większej obecności takich postaci, jak Anna Walentynowicz, a przede wszystkim Lech Kaczyński. W 2018 roku minister Gliński najpierw obiecał Centrum 8 milionów złotych dotacji na rok 2019, a następnie zmniejszył tę kwotę do minimum, do jakiego jest zobowiązany – 4 milionów. Uzasadniał to tym, że ECS łamie "regulamin zwiedzania", organizując konferencje prasowe takich postaci, jak Lech Wałęsa czy tragicznie zmarły prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
We wrześniu rząd wspólnie z NSZZ "Solidarność" podpisał umowę o powołaniu nowej placówki: Instytutu Dziedzictwa Solidarności. W sytuacji gdy PiS nie jest w stanie przejąć ECS, powołuje kolejną instytucję, dublującą Centrum. Podobnie wygląda sytuacja z Muzeum Getta Warszawskiego – będzie ono dublować Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. To ciągle czeka na nowego dyrektora – choć Dariusz Stola kilka miesięcy temu wygrał konkurs na drugą kadencję, minister Gliński cały czas nie wręczył mu nominacji. Pytany o powód, wyjaśniał, że Stola miał nieprzychylnie odnieść się do pomysłu zorganizowania w Polinie konferencji o Lechu Kaczyńskim.
Ministerstwo i popierające go media miały także pretensje o treść wystawy w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Zanim jeszcze otworzono muzeum, w prawicowej prasie ruszyła przeciw niemu ostra kampania. Sam premier Gliński twierdził, że muzeum to jedna z instytucji "w okowach polityki niemieckiej", nieprzedstawiająca należycie "polskiej narracji".
By przejąć muzeum, MKiDN uciekło się do triku: w grudniu 2015 roku powołało nowe Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 Roku. Muzeum istniało wyłącznie na papierze. Nie przeszkadzało to jednak ministerstwu ogłosić niecałe pół roku później decyzji o połączeniu placówek. Sprawa trafiła do sądu, NSA uznał jednak, że minister nie działał bezprawnie. Fuzja muzeów została natychmiast wykorzystana do usunięcia dotychczasowego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej Pawła Machcewicza i zastąpienia go Karolem Nawrockim – pracownikiem gdańskiego IPN, który zajmował się do tej pory raczej Solidarnością i historią sportu niż II wojną światową.
Nowy dyrektor zmienił kształt głównej wystawy w Muzeum II WŚ. Za Machcewicza zamykała ją projekcja na dwóch ekranach, pokazująca trwanie skutków wojny aż do upadku muru berlińskiego i konfliktu na Ukrainie. Zastąpiła ją wyprodukowana przez IPN animacja, "Niezwyciężeni", głosząca w bardzo naiwnej formie sławę polskiego oręża w czasie II wojny światowej. Machcewicz i inni autorzy wystawy zaskarżyli tę zmianę do sądu jako łamiącą ich prawa autorskie. Nowa dyrekcja doniosła z kolei do prokuratury na rzekomą niegospodarność poprzedniej. Paweł Machcewicz odpiera zarzuty, traktuje je jako polityczne i twierdzi, że pracownicy muzeum ze starego rozdania są zastraszani i inwigilowani.
List w obronie Machcewicza podpisała grupa wybitnych naukowców z całego świata. Muzeum, które miało szansę stać się instytucją, umieszczającą polską pamięć wojny na tle globalnej narracji, stało się zarzewiem gorszących kontrowersji i ciągnącego się latami sporu.
"Uciszyć lewacki wrzask"
W Muzeum II Wojny Światowej udało się zachować rdzeń wystawy. Część instytucji, które znalazły się w kręgu zainteresowania MKiDN, miała mniej szczęścia. Zwłaszcza jeden teatr. Jeszcze przed przejęciem przez PiS władzy bliskie partii tygodniki pełne były wezwań, by skończyć z "hochsztaplerką w teatrze", za którą uważano twórczość niemal każdego uznanego reżysera przed pięćdziesiątką. Wiceministrem kultury ds. teatru została Wanda Zwinogrodzka, która zasłynęła wypowiedzią o "lewackim wrzasku", uniemożliwiającym wybrzmienie w polskim teatrze konserwatywnej wrażliwości.
Zwinogrodzka miała ograniczone pole działania: większość teatrów w Polsce podlega samorządom, nie ministerstwu. Wśród tych, które podlegają, znajduje się jednak Narodowy Stary Teatr w Krakowie. Gdy PiS przejmował władzę, kierował nim Jan Klata – w zasadzie dziś twórca o statusie klasyka. Prawica ciągle traktowała go jednak jako niebezpiecznego młodzieńca z irokezem, jak barbarzyńcę w ogrodzie sztuki. Gdy kadencja Klaty dobiegła końca, ministerstwo na podstawie konkursu wybrało nowego dyrektora, Marka Mikosa. Mikos wspólnie z pracującym głównie poza Polską Michałem Gieletą miał zrobić ze Starego nowoczesną, atrakcyjną, konserwatywną scenę.
Nic z tych planów nie wyszło. Gieleta pokłócił się z Mikosem i nigdy nie objął stanowiska dyrektora artystycznego. Sezon 2017/2018 Starego uznano powszechnie za stracony. Z planów Mikosa nie udało się zrealizować niemal nic. Kluczowi aktorzy Starego młodego pokolenia – Bartosz Bielenia, Jaśmina Polak – opuścili zespół. Na jednej z narodowych scen "lewacki wrzask" faktycznie ucichł – w zamian zapanowała jednak grobowa cisza.
Poczucie klęski było tak wielkie, że w sezonie 2018/2019 ministerstwo musiało zgodzić się na plan ratunkowy. Mikos ustąpił ze wszystkich funkcji, poza administracyjnymi, kontrolę nad teatrem przejęła rada artystyczna złożona z jego aktorów i reżyserów. Udało się jej wystawić pięć przyzwoitych premier w sezonie 2018/2019. Zespół aktorski, który został na końcu kadencji Klaty, jest już jednak nie do odtworzenia. Marzenia ministerstwa o konserwatywnej scenie tylko cudem nie zakończyły się katastrofą.
Do katastrofy doszło za to w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Krzysztofa Mieszkowskiego (od 2015 roku posła Nowoczesnej) na stanowisku dyrektora zastąpił aktor bez doświadczenia na podobnym stanowisku, Cezary Morawski. Morawskiego wybrano w konkursie rozpisanym przez władze województwa dolnośląskiego. Forsował go głównie lokalny PSL. Gliński kandydaturę po cichu poparł, reprezentanci MKiDN w komisji konkursowej głosowali za Morawskim.
Ten szybko doprowadził teatr do ruiny. Przeciw jego dyrekcji protestował zespół i aktorzy z całej Polski – wychodząc do oklasków po spektaklach z ustami zaklejonymi czarną taśmą. Przedstawienia najwybitniejszych reżyserów zastąpiły w Polskim chałtury i farsy. Widzowie porzucili teatr, rozleciał się świetny zespół aktorski.
MKiDN do końca broniło Morawskiego przed zarzutami. Gdy zarząd województwa po raz pierwszy przegłosował jego odwołanie, decyzję unieważnił wojewoda, kierując się opinią ministra kultury. Gliński zmienił zdanie dopiero, gdy wyszło na jaw, że Morawski obok pensji dyrektorskiej wypłacał sobie ekstra honoraria za występy aktorskie – średnio ok. 2,7 tys. za wyjście na scenę. Instytucja jest jednak w ruinie, straty trzeba będzie odrabiać latami.
Katastrofalna sytuacja panuje za to warszawskim Muzeum Narodowym, które również podlega ministerstwu. Pod koniec 2018 roku bez konkursu jego dyrektorem został mianowany przez MKiDN Jerzy Miziołek. Od tego czasu dyrektor zasłynął między innymi próbą ocenzurowania prac Natalii LL na wystawie sztuki XX i XXI wieku, zwolnieniem uznanego kuratora Piotra Rypsona, konfliktem z pracownikami muzeum i zakładową Solidarnością. Eksperci oceniają, że plany wystawiennicze Miziołka są nierealne, zorganizowana przez dyrektora wystawa z kopiami dzieł Leonarda da Vinci została uznana za kompromitację. Mimo protestów najważniejszych stowarzyszeń muzealników i historyków sztuki premier Gliński tkwi jednak przy swoim nominacie.
Ostrożnie z X muzą
Najostrożniej Prawo i Sprawiedliwość postępuje z kinem. Choć Gliński wykorzystał pierwszą okazję, by pozbyć się dyrektorki PISF Magdaleny Sroki i zastąpić ją bliskim prawicy Radosławem Śmigulskim, PiS nigdy nie zdecydował się na próbę zmiany ustawy o kinematografii. Ta zaś daje środowisku filmowemu sporą kontrolę nad rozdzielaniem środków z PISF – decydują komisje, złożone z ludzi o dużym autorytecie i pozycji zawodowej w świecie filmowym.
PiS zadowolił się wprowadzeniem do komisji bliskich sobie filmowców, często o niespecjalnie imponującym dorobku. Ubiegający się o granty PISF sami jednak wybierają, do jakiej komisji aplikują – można ominąć "pisowską". Jakkolwiek by politycy dobrej zmiany atakowali "Kler", film i tak mógł otrzymać dofinansowanie od PISF, chociaż przy władzy była już partia z Nowogrodzkiej.
MKiDN przeprowadziło też przez Sejm ustawę o zachętach dla producentów filmowych, o którą od dawna zabiegała branża – pozwala ona na zwrot prywatnym producentom do 30 proc. kosztów poniesionych na produkcję audiowizualną w Polsce. Część ekspertów spekuluje, czy system zachęt nie stanie się alternatywnym wobec PISF mechanizmem finansowania kina, pozwalającym rządzącej prawicy kierować środki do bliskich sobie ideologicznie projektów, bez kosztownego politycznie konfliktu ze środowiskiem filmowym.
Być może wsparciu dla takich produkcji służyć też będzie nowe państwowe superstudio filmowe, które powstało właśnie przez wchłonięcie mniejszych publicznych studiów przez Wytwórnie Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Obok odwołania dyrektorki Sroki to posunięcie ministerstwa wzbudziło największe kontrowersje w środowisku filmowym. Zlikwidowano takie instytucje, jak Kadr, liczący sobie ponad pół wieku tradycji – studia wywodzącego się z zespołów filmowych, oryginalnej formy organizacji produkcji w PRL, uważanej za jedno ze źródeł sukcesów kina polskiego tego okresu.
Choć samo środowisko filmowe zgłaszało potrzebę dyskusji nad formą funkcjonowania publicznych studiów filmowych, to decyzję ministerstwa przyjęło z niechęcią. Przede wszystkim w ogóle nie została ona skonsultowana z dobrze zorganizowanym przecież środowiskiem, filmowcy mają poczucie, że władza jak taran prze do centralizacji, nie pytając nikogo o zdanie i radę – co może skończyć się stworzeniem dysfunkcjonalnego molocha.
Jałowa rewolucja
Jak widzimy, niemal na każdym polu kultury rządy PiS to konflikty z dobrze działającymi instytucjami, chaos i kompromitujące decyzje kadrowe. Za wszystkimi działaniami resortu Glińskiego stoi specyficzna wizja zaangażowania państwa w kulturę, w której państwo poprzez muzea, kino, teatry itd. narzuca społeczeństwu jeden zestaw wartości, postaw, pamięci i narodowych mitów. Jak pokazują wojny o ECS i Muzeum II WŚ, zwłaszcza w przypadku instytucji zajmujących się historią i pamięcią, PiS nie toleruje pluralizmu historycznych narracji. Taka postawa rządu jest rażąco sprzeczna z tym, jak powinna wyglądać polityka kulturalna demokratyczno-liberalnego państwa, rozumiejącego i wspomagającego pluralizm tworzącego go społeczeństwa.
Jednocześnie polityka kulturalna PiS nieustannie napotyka dwa rodzaje oporu. Pierwszy związany jest z tym, że kultura nie jest w Polsce silnie scentralizowana i rząd nie może wszystkiego. Nie może np. przejąć prowadzonego przez różne instytucje – samorządowe i prywatne – Polinu. By budować swoją narrację w kwestiach stosunków polsko-żydowskich, musiało powołać Muzeum Getta Warszawskiego.
Drugi opór jest wewnętrzny. Wynika z jakości kadr, z którymi PiS chce robić w Polsce rewolucję kulturalną. Te przez lata narzekały na to, jak rzekomo są szykanowane, blokowane, jak liberalno-lewicowa elita podcina im skrzydła. Gdy jednak dostały dostęp do publicznych pieniędzy, niczego nie pokazały. W ciągu czterech lat rządów PiS nie powstało żadne nowe, widoczne kulturotwórcze środowisko po prawej stronie. Finansowany hojnie przez resort, wydawany w nakładzie 9 tysięcy egzemplarzy kwartalnik literacki "Napis" nie zaistniał jako nowy, ważny głos na mapie polskiej literatury. Przejęcie PISF nie pozwoliło wyprodukować żadnego istotnego, konserwatywnego filmu, przedstawiającego bliską rządzącym historyczną narrację. Filmy najbliższe rządzącemu obozowi okazywały się zupełnymi pomyłkami – obok "Historii Roja" można tu wymienić "Smoleńsk", którego poza zaangażowanymi prawicowymi publicystami nie docenił żaden krytyk. Nie przeszkodziło to MKiDN przekazać producentowi i scenarzyście "Smoleńska" Maciejowi Pawlickiemu 1,5 miliona złotych dofinansowania na film o legionach Piłsudskiego. Kolejne 4 miliony przekazał PISF pod kierownictwem Śmigulskiego. "Legiony" miały początkowo powstać na stulecie niepodległości. Pawlicki nie był jednak w stanie ukończyć produkcji w terminie – film wchodzi do kin za tydzień.
Przejęta przez partię TVP działa jako narzędzie ataku na opozycję, nie stworzyła jednak ani jednej produkcji – filmu telewizyjnego, serialu, dokumentu, programu o książkach, czegokolwiek – o której warto by dyskutować. Choćby na miarę "Czasu honoru" czy Sceny Faktu Teatru Telewizji z czasów poprzedniej władzy PiS na Woronicza. Wskrzeszony Teatr Telewizji dość powszechnie uchodzi za ramotę. Nie ukończono żadnej instytucji na miarę nowego Muzeum Powstania Warszawskiego.
Kulturalna rewolucja PiS jest kulturowo jałowa, impotencka. Niszczy to, co nie najgorzej działa, niczego nowego nie tworzy. Jeśli potrwa następne cztery lata, utrudni życie wielu instytucjom, twórcom i odbiorcom kultury. Skurczy przestrzeń i możliwości, jakimi dysponuje w Polsce kultura, podduszając każdą inicjatywę, niemieszczącą się w wąskim pojęciu kultury narodowej, które przyjmuje rządząca partia. PiS nie narzuci kulturze swojej monolitycznej, ideologicznej wizji, ale zmarnuje okres, gdy świetna koniunktura i pełny budżet dają państwu niezwykłe możliwości we wspieraniu kultury otwartej na treści ciekawe także dla obywateli niekoniecznie głosujących na partię Kaczyńskiego.