Pierwszego miliona, jak zapewnia, nie ukradł. Dorabiał się w Ameryce i Szwecji, ale rekinem biznesu został w Polsce. Piłkarskiej potęgi z Polonii nie zrobił, porzucił ją i odszedł. Po czterech latach ciszy wraca. Wyzwał na pojedynek Zbigniewa Bońka. O fotel prezesa PZPN będzie walczył Józef Wojciechowski, magnat na rynku deweloperskim, właściciel J.W. Construction.
Wojciechowskiego próbowałem namówić na rozmowę. Bez skutku.
Dzwoniłem wielokrotnie. Na początku było kulturalnie, całkiem sympatycznie. Zdziwiłem się, że milioner w ogóle odebrał telefon. Za pierwszym razem usłyszałem: – O czym mamy rozmawiać? Chętnie, ale proszę zadzwonić za godzinę.
Było parę minut po 12.00, więc zgodnie z prośbą zadzwoniłem kolejny raz, tym razem kwadrans po 13.00 – Proszę odezwać się po 15.00 – odparł wtedy spokojny, niski głos po drugiej stronie. W porządku, biznesmen jest zajęty. Zadzwonię jeszcze raz, zwłaszcza że od początku sprawiał wrażenie zainteresowanego rozmową w cztery oczy.
– Witam, dzwonię tak, jak pan prosił. Możemy w tym tygodniu się spotkać i szczerze porozmawiać? – nie zrażałem się.
***
Mało kto chce wypowiadać się o Wojciechowskim pod nazwiskiem. – Bo jest na tyle rąbnięty, że w każdym słowie może doszukiwać się procesu sądowego – tłumaczy mi były pracownik Polonii. – Myślę, że całe zamieszanie wokół niego skończy się po 28 października, po wyborach w PZPN, bo szans na zwycięstwo z Bońkiem mu nie daję – przekonuje dalej.
Walizka pieniędzy zamiast rewolweru
Wjechał do środowiska polskiej piłki jak kowboj (uwielbia ten styl, chadza w skórzanych spodniach, ma kowbojski kapelusz). Drzwi do futbolowego saloonu uchylił kopniakiem, zamiast rewolweru miał walizkę wypchaną pieniędzmi. Magnat na rynku deweloperskim, właściciel J.W. Construction przejął błąkającą się w ogonie drugiej ligi warszawską Polonię. Był rok 2006.
W kolejnym Wojciechowski zdecydował się na pokerową zagrywkę. Odkupił udziały ekstraklasowego Groclinu Dyskobolii Wielkopolski. W ten sposób po wydaniu 20 mln złotych zyskał miejsce w piłkarskiej elicie w kraju. Za sprawą pstryknięcia palca rzutkiego biznesmena Polonia znów była na świeczniku. Nowy twór złośliwi nazwali Dyskopolo. Wojciechowski nie zamierzał się tym przejmować. On chciał sukcesów. Za wszelką cenę.
– Interesuje mnie tylko awans do Ligi Mistrzów. Wygranie tak słabej ligi to żadne osiągnięcie – rzucił i to całkiem poważnie.
Piłkarze wagonami, 17 trenerów
Do polskiej ligi wprowadził rządy dotąd nieznane. Piłkarzy sprowadzał wagonami, bo nikt nie płacił tyle co on. Nie podobał się jeden, to droga wolna. Brał kolejnego. Ponoć w czasie negocjacji nie targował się, dawał jeszcze więcej niż żądano – dwa, a nawet trzy razy więcej. Do trenerów też nie miał cierpliwości. Przez sześć lat zatrudnił ich 17.
Holender Theo Bos wyleciał po trzech ligowych kolejkach. O zwolnieniu dowiedział się od dziennikarzy. – Nie pracujemy już? Co pan mówi? – nie dowierzał jego asystent Bogusław Kaczmarek, gdy zadzwoniłem do niego i o tym poinformowałem. Bos i Kaczmarek wracali akurat z drużyną z Lubina.
Rekordowo długo u niego, 10 miesięcy, popracował słynny Jose Maria Bakero, w latach 90. kapitan wielkiej Barcelony. – Musimy wygrywać, a Jodłowiec musi grać na środku obrony – tego typu publiczne rozkazy od szefa Katalończyk słyszał regularnie.
Doszło do tego, że piłkarzy Polonii mieli oceniać dziennikarze. Takich standardów w piłce nie ma. Pamiętam też, że w którymś meczu wiosennym na trybunach było ok. 30 pięknych dziewczyn. Krzyczały: "Józef Wojciechowski"
Adam Drygalski, były rzecznik Polonii
Grzegorz Piechna, były król strzelców ekstraklasy, pamięta nawet trenera z kartką. – Jerzy Kowalik się nazywał. Przychodził i czytał, kto zagra i kto znajdzie się w osiemnastce na mecz. Absurd – wspomina.
Dziewczyny skandują "Józef Wojciechowski"
Dziwactw przy Konwiktorskiej było więcej. – Doszło do tego, że piłkarzy Polonii mieli oceniać dziennikarze. Takich standardów w piłce nie ma. Pamiętam też, że w którymś meczu wiosennym na trybunach było ok. 30 pięknych dziewczyn. Krzyczały: "Józef Wojciechowski" - opowiada Adam Drygalski, wtedy klubowy spiker, później rzecznik prasowy.
Z czasem na trybunach zaczęła towarzyszyć mu ona. O 37 lat młodsza Laura Michnowicz, była modelka, swego czasu Miss Publiczności i Miss Mediów w wyborach piękności w Koszalinie. Poznali się w jego firmie, w której pracowała w dziale handlowym. Trzy lata temu wzięli ślub, mają dwoje dzieci.
Zamrażał i obrażał
Piłkarzy Wojciechowski starał się mobilizować na różne sposoby. Zamrażał pensje, a po porażkach do szatni wysyłał członka rady nadzorczej Jerzego Klockowskiego. – Wparowywał i wydzierał się, że będą kary. Sam Wojciechowski nie przychodził – przypomina sobie Piechna.
Szef chętnie beształ ich w rozmowach z dziennikarzami. Bramkarza Sebastiana Przyrowskiego, który zagrał z bolącym zębem, wysyłał do dentysty ("Z trenerem Janasem zastanawialiśmy się, kiedy my mieliśmy podobne problemy. I mnie po raz ostatni bolał ząb w 1979 r.! Ja nie rozumiem, jak tak młody człowiek może nie dbać o higienę jamy ustnej"), a Węgra Tomasa Kulcsara obraził ("Durny Węgier. Wchodząc do drużyny powinien zjednać sobie chłopaków, którzy nie chcieli z nim grać. Zamiast podać, to idiota poszedł na przebój i strzelił prosto w bramkarza").
Kokosowa drużyna
Niechcianych prezes odsuwał od drużyny. Tak powstał legendarny Klub Kokosa. – Przychodziliśmy do klubu na osiem godzin, jak do urzędu. Było nas ośmiu. Byli ze mną też Mariusz Liberda, Kamil Kuzera i Mariusz Pawlak. Przychodziliśmy i biegaliśmy po schodach – wspomina Piechna.
Przychodziliśmy do klubu na osiem godzin, jak do urzędu. Było nas ośmiu. Byli ze mną też Mariusz Liberda, Kamil Kuzera i Mariusz Pawlak. Przychodziliśmy i biegaliśmy po schodach. Wygrałem z nim proces. Zalega mi za dziewięć miesięcy, około 200 tys. złotych. Próbowaliśmy się dogadać, ale chciał mi zapłacić za jeden miesiąc. O co poszło? Bo nie strzelałem bramek
Grzegorz Piechna, były napastnik Polonii
– Czy jestem w stanie coś dobrego powiedzieć o Wojciechowskim? Będzie trudno. Zależało mu na sukcesie. Cenił sobie zwycięzców. To na pewno. Co jeszcze? No właśnie. Minusów jest więcej. Przede wszystkim zabrakło mu cierpliwości, chciał koniecznie osiągnąć sukces, wpompował w Polonię mnóstwo pieniędzy, ale to nie przełożyło się na efekty. Być może przez porywczy charakter? – zastanawia się Drygalski, były rzecznik klubu.
Doradzali, ale się nie znali
Nie tylko w jego ocenie główną bolączką biznesmena byli źli doradcy. – Na stadionie gościli politycy. Doradzali mu, choć na piłce się nie znali – mówi Drygalski. – Otoczyła go grupa ludzi, która chciała przy nim sobie dorobić – wtóruje mu Michał Listkiewicz, były prezes PZPN. To on namówił Wojciechowskiego na kupno klubu.
– Józef, bo jesteśmy na "ty", nigdy tego nie żałował. Tylko było mu przykro, że tak to wszystko się skończyło – dodaje Listkiewicz.
Co jeszcze zawiodło? – Trafił na nieznany dla siebie grunt. Był wybuchowy, niecierpliwy, ale to pogodny człowiek. Dobra dusza, nikogo nie puścił w skarpetkach – podkreśla były prezes PZPN. Drygalski potwierdza. – Jedno trzeba przyznać. Wojciechowski ze wszystkimi ludźmi, których żegnał, rozliczał się do ostatniej złotówki, brał zobowiązania na klatę. No, z prawie wszystkimi – mówi.
Jednym z tych, którzy do dziś czekają na rozliczenie się z byłym pracodawcą, jest Piechna. – Czekam osiem lat. Wygrałem z nim proces. Zalega mi za dziewięć miesięcy, około 200 tys. złotych. Próbowaliśmy się dogadać, ale chciał mi zapłacić za jeden miesiąc. O co poszło? Bo nie strzelałem bramek. Miałem taki mecz, z Lechią w Gdańsku. Słyszałem, że jak nie strzelę w pierwszej połowie, to na drugą mam nie wyjść. Nie strzeliłem i już nie zagrałem. Skąd o tym wiem? Dochodziły do mnie takie słuchy. Wtedy się zaczęło – opowiada.
Urodzony biznesmen
Dziś Józef Wojciechowski ma 67 lat. Majątku (980 mln złotych, magazyn "Forbes" klasyfikuje go na 26. miejscu listy najbogatszych Polaków) dorobił się na sprzedaży mieszkań. Biznesu uczył się piekielnie szybko. Tak samo piął się po szczeblach kariery. Miał 19 lat, gdy po raz pierwszy został kierownikiem. Zarządzał sklepem w Gdańsku.
Skończył studia ekonomiczne w Sopocie. Pracował w gastronomii, także jako kierownik, później w przetwórni mięsnej. Następnie prowadził sześć restauracji. – Ustawiały się przed nimi kolejki. Współcześni restauratorzy mogliby mi pozazdrościć – przechwalał się kiedyś.
W końcu wyemigrował. Miał 30 lat. Dorobił się wielkich pieniędzy, ale – jak przyznał – był głodny sukcesu. Zostawił PRL na rzecz Szwecji, w której skupował bankrutujące sklepy. Później była Ameryka. Miami. Ambitny Józef z miejsca wziął się za angielski. Wkuwał słówka. – Aby żyć w Stanach, musiałem opanować język – wspominał po latach.
Wtedy przeciętny dom kosztował 100 tys. dolarów. Zdecydowałem, że postawię taki sam za 50 tys., a sprzedam za 70 tys.
Józef Wojciechowski
Zdobył licencję pośrednika, ale zorientował się, że więcej i szybciej zarobi na budowie domu. – Wtedy przeciętny dom kosztował 100 tys. dolarów. Zdecydowałem, że postawię taki sam za 50 tys., a sprzedam za 70 tys. – opowiadał "Gazecie Wyborczej". Twierdzi, że za oceanem postawił ponad tysiąc domów.
Do Polski wrócił w 1991 r. Decyzję o comebacku przyspieszył rozpad małżeństwa, w Stanach zostały żona i córki. Postawił na budowlankę. Założył J.W. Construction. Z czasem, trzymając się wyuczonej w USA zasady "budować dużo i tanio", został krajowym potentatem na rynku nieruchomości. Spółka weszła na giełdę, a milioner swoje imperium powiększył o hotel w Krynicy-Zdroju, w planach ma budowę 25-piętrowego biurowca w Szczecinie oraz galerii handlowej w Białymstoku. Czuje się bogaty. Bo żeby być bogatym, jak mawia, trzeba mieć samolot, dom i statek. On takie luksusy posiada.
Z Polonią mu nie poszło, ale swojej firmie zrobił niezłą reklamę. Cztery lata temu miał dość piłki. Zrobił to, co zapowiadał kilkadziesiąt razy: sprzedał klub, który wkrótce popadł w ruinę (dziś odbija się od dna). Ale ciągnie wilka do lasu. Wojciechowski wyzwał na pojedynek Zbigniewa Bońka, chce przejąć po nim stołek prezesa PZPN.
Szybko zebrał wymaganych 15 rekomendacji. W liście zwrócił się do swojego przeciwnika. "Wzywam Prezesa Zbigniewa Bońka do uczciwej rywalizacji na programy i argumenty. Jestem przekonany, że dla dobra polskiej piłki rywalizacja dwóch kandydatów w duchu fair play może przynieść same korzyści" – napisał w oświadczeniu.
W polskim futbolu i w samym związku jeszcze wiele można poprawić. Jest niedoinwestowany
Józef Wojciechowski
Po co mu te wybory? – W polskim futbolu i w samym związku jeszcze wiele można poprawić. Jest niedoinwestowany – tłumaczył. Chce więcej pieniędzy na kluby, szkolenie młodzieży i trenerów. Przekonuje, że poważne sumy leżą w PZPN, a jeszcze większe ściągnie przez zachęcenie inwestorów. Swoich środków już nie poświęci. W Polonię miał z nich wpompować ponad 100 mln złotych.
Pierwsze uderzenie wyprowadził za pośrednictwem swoich przybocznych, byłych piłkarzy Cezarego Kucharskiego i Radosława Majdana. Agent kapitana reprezentacji i były bramkarz złożyli u ministra sportu skargę na obecnego prezesa. W środowisku ten ruch przyjęto z uśmiechem politowania – bo zarzuty te same co cztery lata temu (nie mieszka w Polsce, a według statutu PZPN powinien; reklamuje firmę bukmacherską). Wtedy Bońkowi włos z głowy nie spadł.
– Boniek wykorzystuje swoją pozycję, żeby pieniądze z polskiego sportu wypływały za granicę. Dla mnie to niedopuszczalne – uzasadnia Kucharski. – Tajemnicą poliszynela jest to, że był kryty politycznie. Stąd jego bezkarność – dodaje.
Boniek śmieje się im w twarz. – Trudno mi uwierzyć, żebym nie pozostał prezesem – mówi. – Nie zastanawiam się nad tym, co mówi. Jakie szanse ma Józef Wojciechowski? Prezydentowi Dudzie też nie dawno szans w starciu z Komorowskim, a jednak wygrał – odpowiada Kucharski.
– Jest dużo, dużo lepiej niż myślą nasi przeciwnicy. Mamy już tak duże poparcie, że samego mnie to zdziwiło – dopowiada kandydat na następcę Bońka.
Jest mistrzem w przyrządzaniu steków, uwielbia tenis. Na korcie gra tak długo, aż zwycięży. Bo on nie znosi przegrywać.
Wybory 28 października. Głosować będzie 118 delegatów.
***
Jest godzina 15.00. Dzwonię, ale znów odbiłem się jak od muru. – Wie pan co? Poproszę o telefon w następnym tygodniu, bo w tym wyjeżdżam, będę zajęty. Tak, we wtorek albo w środę – odparł wciąż potencjalny mój rozmówca.
Zadania nie ułatwiał, ale niech będzie. Dzwonię we wtorek. – Panie Tomaszu, niech pan zostawi numer. Może być SMS-em – usłyszałem kulturalną prośbę. Zdziwiłem się, bo z komórki dzwoniłem na komórkę. Numer powinien się wyświetlić. No dobrze, poszedł SMS. Minęły trzy godziny, cztery, pięć… Zero odpowiedzi, nikt nie dzwoni. Próbuję jeszcze raz. – Kłaniam się ponownie… – starałem się powitać i przedstawić.
– Panie Wiśniowski! Czy jest pan profesjonalistą? – usłyszałem.
– Tak, jestem. Dlatego do pana dzwonię, tak jak się umawialiśmy – wmurowało mnie, ale zdołałem odpowiedzieć.
– Ja mam ludzi od umawiania – rzucił do słuchawki kandydat na prezesa PZPN, po czym usłyszałem trzask.
Minęło kilka kolejnych dni. Nikt, nawet z "ludzi od umawiania", do mnie się nie odezwał.