W 1944 roku na Głębokim Południu USA doszło do brutalnego zabójstwa dwóch białych dziewczynek. O zbrodnie oskarżono czarnoskórego nastolatka. Ława przysięgłych potrzebowała 10 minut, by orzec o jego winie. Chwilę później zapadł wyrok: kara śmierci. Gdy siadał na krześle elektrycznym, miał zaledwie 14 lat i 155 centymetrów wzrostu. Dla mieszkańców swojego rodzinnego miasta był okrutnym mordercą, dla rodziny – kozłem ofiarnym. Kilka dekad później ktoś ponownie otworzył akta jego sprawy. Oczyszczenie go z zarzutów zajęło 70 lat.
Jest więźniem numer 260. Ma na sobie pasiasty kombinezon. Jego nogi i ręce zakute są w kajdanki. W dłoniach ściska Biblię. Niechętnie stawia kolejne kroki, prowadzony przez więziennych strażników. Jest przerażony. To jego ostatnia droga w życiu. Mimo eskorty przemierza ją samotnie. Rozdzielony z rodziną. Porzucony przez państwo. Oszukany przez sprawiedliwość.
Ma 14 lat. Nazywa się George Stinney Jr. Jest jeszcze dzieckiem, czyimś synem i bratem. Czarnoskórym chłopcem, który za chwilę stanie się najmłodszym skazańcem zabitym w imieniu prawa w dwudziestowiecznej Ameryce. W pomieszczeniu na końcu korytarza czeka na niego krzesło elektryczne. I dziesiątki oczu, które przyszły oglądać jego śmierć.
Zbrodnia
Jest 24 marca 1944 roku.To najbardziej deszczowy marzec w Karolinie Południowej w historii pomiarów. Alcolu jest jedną wielką kałużą. Położone nad bagnami Pocotaglio w hrabstwie Clarendon to typowe miasteczko amerykańskiego Południa. Otoczone polami bawełny, które jesienią pokrywają się białą watą. Z pobożnymi mieszkańcami, dla których niedzielne nabożeństwo jest nie tylko religijnym obowiązkiem, ale i formą rozrywki. Miejsce, którego ziemia przesiąknięta jest potem niewolników.
Alcolu niczym blizna przecinają na pół tory kolejowe, stanowiąc granicę między dwoma światami. Po jednej stronie żyją biali mieszkańcy, po drugiej czarni. Mają osobne szkoły, kościoły i prawa. Wyjątek stanowi miejscowy tartak. Mężczyźni obu ras pracują tam ramię w ramię. Przez te kilka godzin dziennie - od pierwszego gwizdka o wschodzie słońca, do wieczora, gdy rozchodzą się do domów - są sobie równi.
Tego dnia pogoda wyjątkowo dopisuje. 11-letnia Betty June i jej 7-letnia koleżanka Mary Emma wróciły właśnie ze szkoły. Ledwie zdążyły przekroczyć próg swoich domów, by chwilę później znów włożyć buty. Po kilku godzinach spędzonych w szkolnych ławkach słońce za oknem kusi niemiłosiernie. Dziewczynki chcą zebrać bukiet kwiatów dla swojej ulubionej nauczycielki. Jedna bierze nożyczki, druga rower i udają się na poszukiwania męczennika. To roślina o niezwykłych fantazyjnych biało-błękitno-fioletowych kwiatach. Ich przykoronek skojarzył się tym, którzy nadali jej nazwę, z koroną cierniową, a znamię słupka z gwoździami. Zawsze było jej dużo w Alcolu, ale najwyraźniej ulewne deszcze jej nie sprzyjały. Nie mogąc znaleźć kwiatów w swojej okolicy, dwie małe blondynki postanawiają przejść na drugą stronę torów.
Mijają tartak, w którym pracują ich ojcowie. Idąc wzdłuż szyn, dostrzegają w oddali dwoje czarnoskórych dzieci. 14-letni George i jego młodsza siostra Aime prowadzą krowę na pobliskie pastwisko. Alcolu jest niewielką mieściną, w której wszyscy się znają. – Wiecie, gdzie znajdziemy męczennice? – pyta Betty. Chłopak kręci przecząco głową. Dziewczynki machają więc na pożegnanie i ruszają dalej.
To ostatni raz, kiedy są widziane żywe.
Tego dnia dziewczynki nie wróciły do domu. Nigdy wcześniej nie zdarzyło im się zniknąć w ten sposób. Robiło się już późno. Słońce prawie schowało się za horyzontem. W głowach roztrzęsionych rodziców zaczęły pojawiać się złe przeczucia. Nie mogły się zgubić, Alcolu znały przecież jak własną kieszeń. Musiało wydarzyć się coś strasznego.
Wieczorem rozpoczęto poszukiwania, w które zaangażowało się niemal całe miasteczko. Mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci, biali i czarni razem przeszukiwali okolicę. Wśród nich George i jego ojciec. Po kilku godzinach wciąż nie było śladu po dziewczynkach. Alcolu spowiła ciemność. Poszukiwania trzeba było wstrzymać do rana. Tamtej nocy nikt w mieście nie zmrużył oka.
O świcie znów wyruszono w teren. Akcją kierował George Burke Sr., jeden z właścicieli miejscowego tartaku. Las był wyjątkowo gęsty, co utrudniało poszukiwania. Około godziny 7.30 natrafiono na pierwszą poszlakę. W podmokłej ziemi dostrzeżono ślady butów. W pobliżu leżały nożyczki, które Betty wzięła ze sobą do ścinania kwiatów. Ktoś zauważył w oddali porzucony dziecięcy rower. Chwilę później rozległ się krzyk: – Znalazłem dziewczynki!
Wyglądały jak porcelanowe laleczki wrzucone do rowu. Leżały na plecach splecione ze sobą, ich blond włosy unosiły się na płytkiej wodzie. Na zwłokach nie było śladów walki. Po odwróceniu ciał okazało się, że czaszki dziewczynek były całkowicie roztrzaskane. Mary Emma miała dwucentymetrową ranę ciętą nad prawą brwią i głębokie pęknięcia z tyłu głowy w pięciu różnych miejscach. Betty June doznała co najmniej siedmiu uderzeń w głowę. Jej czaszka była "niczym więcej jak masą zmiażdżonych kości" – napisze później w raporcie patolog dr Asbury Cecil Bozard. Musiały zostać brutalnie pobite ciężkim, tępym przedmiotem.
Wszyscy mieszkańcy byli wstrząśnięci i przerażeni. Niewielkie Alcolu nigdy wcześniej nie było świadkiem tak straszliwej zbrodni.
Aresztowanie
Miejscowa policja natychmiast wszczęła śledztwo. Jeden z mieszkańców zeznał, że widział czarnoskórego nastolatka w okolicy miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Kilka godzin później George i jego przyrodni brat Johnny byli zakuwani w kajdanki.
Tego popołudnia państwa Stinneyów nie było w domu. Mała Amie akurat bawiła się na podwórku z kurami, gdy pod ich dom podjechały dwa czarne samochody. Ośmiolatka ukryła się w kurniku. Przez małe okienko widziała, jak biali mężczyźni w garniturach wyprowadzają z domu jej braci i wsadzają ich do nieoznakowanych wozów. – George, zostawiasz mnie? – krzyknęła przestraszona. – Sprowadź mamę! – usłyszała w odpowiedzi. To była ich ostatnia rozmowa.
Wieść o zatrzymaniu czarnoskórych braci szybko rozeszła się po miasteczku. Jeszcze tego samego wieczoru właściciel tartaku wyrzucił z pracy ich ojca i kazał jego rodzinie wynosić się z Alcolu. Stinneyowie nie mieli wyboru. Czuli, że mieszkańcy miasteczka szykują na nich lincz. Mieli jeszcze trójkę dzieci, które musieli chronić. Wzięli, co mogli unieść w rękach. Resztę zostawili za sobą. Wsiedli do pierwszego pociągu jadącego na północ i nigdy więcej nie wrócili.
– Przeklęłam to miejsce. Ono zniszczyło moją rodzinę i zabiło mojego brata – wyznała siedem dekad później Aime w rozmowie z "Guardianem".
Aresztowani wylądowali w biurze szeryfa. Johnny, który w momencie zatrzymania odwiedzał rodzinę przed wyjazdem na front do Europy, niedługo później został zwolniony. Funkcjonariusze wyrzucili go na skraju autostrady. Śledczy skupili się na młodszym z braci.
14-latek został zamknięty w pokoju z kilkoma białymi funkcjonariuszami. Bez rodziców i adwokata. Bez wiedzy o przysługujących mu prawach. W tamtych czasach policjanci nie mieli obowiązku wypowiadać formułki: wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. Przesłuchanie prowadził zastępca szeryfa H.S. Newman. Nie wiadomo, co tak naprawdę wydarzyło się za zamkniętymi drzwiami. Po niespełna godzinie Newman oświadczył, że czarnoskóry nastolatek przyznał się do zbrodni.
Był niedaleko swojego domu, gdy Betty June i Mary Emma zapytały go, czy wie, gdzie rosną dzikie kwiaty. Odparł, że może je zaprowadzić. Po drodze siedmiolatka potknęła się i wpadła do rowu. Gdy próbował jej pomóc, obie dziewczynki rzuciły się na niego. Chwycił wtedy leżący w pobliżu gwóźdź kolejowy i uderzył – najpierw młodszą, potem starszą. Jak twierdził, zrobił to w obronie własnej.
Niedługo potem chłopca przesłuchano ponownie. Tym razem wersja wydarzeń znacznie się różniła. W tej historii morderca był jednak ten sam.
Tamtego popołudnia był w domu, gdy zobaczył przez okno dziewczynki idące wzdłuż torów. Jak zeznał, udał się za nimi do lasu. Powiedział, że był zainteresowany starszą z nich. Zabił więc małą Mary Emmę, uderzając ją gwoździem kolejowym. Betty próbowała uciec, ale ją dogonił i próbował dotykać. Gdy się broniła, rozzłoszczony zadał jej cios tym samym kawałkiem stali.
Zeznania 14-latka zostały spisane przez zastępcę szeryfa i przekazane prasie. Pod żadnym nie widnieje podpis George'a. Nie istnieją też nagrania z przesłuchań.
Detale zbrodni, które trafiły na pierwsze strony lokalnych gazet, spotęgowały gniew mieszkańców miasteczka. Żądny zemsty tłum ruszył pod biuro szeryfa. Spodziewając się linczu, funkcjonariusze zdążyli eskortować 14-latka do pilnie strzeżonego zakładu karnego w sąsiednim hrabstwie Sumter, około 50 mil od Alcolu. Newman nie ujawnił publicznie, gdzie przetrzymywano George'a. Nie wiedzieli tego nawet jego rodzice. Choć i tak nie mieli pieniędzy ani możliwości, by mu pomóc. Modlili się więc gorliwie. Tylko tyle mogli dla niego zrobić.
Po tym, jak podano do wiadomości, że Stinney przyznał się do winy, pojawiło się przekonanie, że proces sądowy jest już tylko formalnością.
Przed sądem
Równo miesiąc po aresztowaniu zakuty w kajdanki George pojawił się w gmachu sądu hrabstwa Clarendon. Był ubrany w dżinsy i wyblakłą niebieską koszulę. Jak relacjonował reporter z gazety "The State", wyglądał na spokojnego i "najwyraźniej mało zaniepokojonego".
Nastolatkowi przydzielono prawnika z urzędu – 31-letniego Charlesa Plowdena z aspiracjami na polityka. Tamtej wiosny zamierzał ubiegać się o mandat do stanowej Izby Reprezentantów. Sprawa, którą mu zlecono, była dla niego mocno problematyczna. Obowiązek służbowy nakazywał mu bronić oskarżonego, na którego wydano wyrok, jeszcze zanim został formalnie skazany. Z kolei wywalczenie łagodnego wyroku dla czarnoskórego zabójcy dwóch białych dziewczynek skreślałoby go w oczach potencjalnych wyborców. Biorąc pod uwagę medialność sprawy i naturę zbrodni, byłoby dla niego lepiej, gdyby stał po drugiej stronie.
Sprawa była dobrze znana w Karolinie Południowej, chociaż poza stanem mało kto o niej słyszał. W sądzie zebrało się blisko półtora tysiąca ludzi. Jak relacjonowały gazety, tłum dosłownie wylewał się przez otwarte drzwi. Schody i korytarze były wypełnione po brzegi. Wśród setek gniewnych białych twarzy George nie dostrzegł tych, które pragnął zobaczyć najbardziej – swoich rodziców. Nie widział ich już od tygodni. Był sam, otoczony przez nieznajomych, którzy życzyli mu śmierci.
O godzinie 10 rano rozpoczął się wybór członków ławy przysięgłych. W jej skład weszło 12 białych mężczyzn – żadnego czarnoskórego i żadnej kobiety. Proces rozpoczął się cztery i pół godziny później.
Prokurator Frank McLeod wezwał na pierwszego świadka zastępcę szeryfa, który prowadził śledztwo.
– Zostałem poinformowany, że znaleziono ciała. Udałem się w miejsce, gdzie znajdowały się zwłoki. Zobaczyłem Mary Emmę leżącą tuż na skraju rowu z czterema lub pięcioma ranami na głowie. Po drugiej stronie rowu leżała dziewczynka Binnicker także z czterema lub pięcioma ranami. Rower, który miały dziewczynki, leżał obok małej Binnicker. Na podstawie informacji, które otrzymałem, aresztowałem chłopca o nazwisku George Stinney, który przyznał się do winy i powiedział mi, gdzie jest kawałek żelaza o długości około 15 cali. Powiedział, że włożył go do rowu około sześciu stóp od roweru, który leżał w rowie – zeznał przed sądem Newman.
Kolejnym świadkiem oskarżenia był Scott Lowden – mężczyzna, który znalazł ciała. Ze szczegółami opowiedział, co zobaczył na miejscu zbrodni. Chwilę później na mównicy po prawej stronie od sędziego pojawiła się siostra Betty June. Zeznała, że to ona dała 11-latce nożyczki do ścinania kwiatów, które znaleziono w lesie.
Na koniec prokuratura wezwała na świadka doktora R.F. Bakera, który uczestniczył w sekcji zwłok. Patolog odczytał na głos raport z autopsji ofiar. Kluczowe dla sprawy miały być obrażenia starszej z nich, Betty June Binnicker. "Przebadaliśmy ciało 11-letniej białej dziewczynki. Znaleźliśmy ślady co najmniej siedmiu uderzeń w głowę dziecka, które musiały zostać zadane tępym narzędziem z małą okrągłą głowicą wielkości młotka. Niektóre spowodowały jedynie pęknięcia, a dwa wybiły znaczne dziury w czaszce. Tył jej głowy jest niczym innym jak masą zmiażdżonych kości". Doktor Baker zwrócił uwagę, że błona dziewicza dziewczynki była nienaruszona, ale miała ona siniaki w okolicach narządów płciowych. Nie był w stanie jednoznacznie potwierdzić, czy doszło do próby gwałtu. Stwierdził jedynie, że nie można tego wykluczyć.
Jak donosił reporter "The State", w tym momencie sędzia P. Stoll wstrzymał rozprawę, by kobiety, wstrząśnięte brutalnymi szczegółami zbrodni, mogły opuścić salę.
Prawnik Stinneya nie zadał świadkom oskarżenia żadnego pytania. Nie przedstawił opinii psychiatry dziecięcego. Nie złożył wniosku o badanie wykrywaczem kłamstw. Nie wezwał do złożenia zeznań bliskich George'a, którzy mogli zapewnić mu alibi. Nie zwrócił uwagi na fakt, że jedynymi dowodami obciążającymi nastolatka były jego własne zeznania, które wzajemnie się wykluczały.
Jego jedynym argumentem był wiek oskarżonego. Stwierdził, że jest zbyt młody, aby ponosić odpowiedzialność za swoje czyny. Jak mógł się spodziewać, tę kartę szybko wytrącono mu z ręki. W odpowiedzi prokurator przedstawił sądowi akt urodzenia George'a Stinneya. Widniała na nim data 21 października 1929 roku. Oznaczało to, że George miał wówczas 14 lat, sześć miesięcy i trzy dni. W świetle prawa Karoliny Południowej od ponad pół roku był osobą pełnoletnią. To kończyło sprawę.
Tuż przed godziną 17 ława przysięgłych udała się na naradę. Podjęcie jednogłośnej decyzji zajęło 12 mężczyznom 10 minut. Werdykt: winny bez rekomendacji łaski. Chwilę później sędzia ogłosił wyrok: śmierć na krześle elektrycznym.
Cały proces trwał niecałe trzy godziny. Obrona nie złożyła apelacji, choć samo odwołanie się od wyroku wstrzymywałoby jego wykonanie o co najmniej rok. Prawnik George'a zdecydował się jednak oddać go katom walkowerem. Później tłumaczył, że rodziny Stinneyów i tak nie było stać na dalszą batalię sądową.
14-latka od śmierci dzieliły dwa miesiące.
Egzekucja
16 czerwca 1944 roku był ostatnim dniem życia George'a Juniusa Stinneya Juniora. Właściwie jego ostatnim porankiem. Gdy wybiła godzina 7.30, otwarto drzwi jego celi. Chłopak siedział na łóżku, ściskając w rękach Biblię. Jego 17-letni współwięzień objął go przyjacielsko. – Żegnaj – rzucił George wyprowadzany przez strażników. Podobno jego ostatnią prośbą był czekoladowy batonik. Rodziców chłopca nie wpuszczono tego dnia do więzienia. Nie pozwolono im przytulić syna po raz ostatni. Powiedzieć mu, jak bardzo go kochają. Od momentu aresztowania do egzekucji widzieli go tylko raz.
14-latek szedł na śmierć opuszczony przez wszystkich. Stawiał małe kroki. Jego ręce i nogi były zakute kajdankami. Wciąż trzymał Pismo Święte, które mocno przyciskał do piersi. Na końcu korytarza znajdowała się sala straceń. Na widowni za szklaną szybą siedziało 40 osób, wśród nich bliscy zamordowanych dziewczynek. Na środku sali stało duże drewniane krzesło. W 1944 roku wykonano na nim łącznie 120 egzekucji. Teraz czekało na George'a.
Nastolatek był wyjątkowo drobny jak na swój wiek. Jak wynika z dokumentów sądowych, miał około 155 centymetrów wzrostu i ważył nieco ponad 40 kilogramów. Strażnicy mieli problem, by przypiąć go porządnie skórzanymi pasami. Okazał się za mały na krzesło elektryczne, zaprojektowane pod dorosłych skazańców. Według relacji świadków, chłopiec musiał usiąść na Biblii, którą miał ze sobą. Ledwie sięgał palcami do podłogi. Jego chude nogi zwisały bezwiednie.
Za szybą rozległ się gwar. Naczelnik więzienia uderzył dwukrotnie drewnianą laską o kamienną posadzkę. Zapadła cisza. Zastępca kapitana zapytał skazanego, czy chce wypowiedzieć ostatnie słowa.
- Nie, proszę pana – odparł George.
- Naprawdę nie masz nic do powiedzenia po tym, co zrobiłeś? – dopytywał lekarz sądowy, który miał wkrótce stwierdzić jego zgon.
- Nie, proszę pana – powtórzył drżącym głosem nastolatek.
Po tych słowach, zgodnie z procedurą, włożono mu między zęby skórzany pasek. Robiono tak, by oszczędzić publiczności widoku odgryzionego języka. W tym momencie chłopiec wpadł w histerię. Chwilę później na spuchniętą od płaczu twarz założono maskę. Ona także okazała się za duża. Gdy kat pociągnął za włącznik, przez ciało więźnia numer 260 przeszedł prąd o napięciu 2400 woltów. Według relacji osób obecnych na egzekucji, chłopiec trząsł się tak mocno, że maska zsunęła się z jego twarzy. Publiczności ukazał się makabryczny widok przerażonej twarzy dziecka. George miał szeroko otwarte oczy. Po jego policzkach strumieniami płynęły łzy. W kącikach ust pieniła się ślina. Uderzenie prądu powtórzono jeszcze dwukrotnie. Sala wypełniła się odorem palonego ciała. Osiem minut później stwierdzono zgon chłopca.
Od dnia jego aresztowania do egzekucji minęły zaledwie 83 dni. Został pochowany w nieoznakowanym grobie, za którymś z kościołów w Karolinie Południowej. Jego lokalizację znała jedynie najbliższa rodzina. George miał przejść do historii jako najmłodszy morderca skazany na karę śmierci w dwudziestowiecznej Ameryce. Ale siedem długich dekad później ktoś ponownie otworzył akta sprawy.
Uniewinnienie
W 2004 roku historię George'a opisano na łamach jednej z gazet. Historyk George Frierson był wstrząśnięty artykułem. Tym bardziej że wychowywał się w Alcolu. Zaintrygowany sprawą postanowił pogrzebać nieco w archiwach. Z czasem jego ciekawość przybrała formę regularnego śledztwa. Przez kilka następnych lat napisał wiele artykułów na ten temat. Jego pracą zainteresowało się dwóch prawników z Karoliny Południowej – Steve McKenzie i Matt Burgess. Szybko doszli do wniosku, że proces, który zakończył się egzekucją 14-letniego Afroamerykanina, był fikcją. Im bardziej zagłębiali się w sprawę, tym mocniej zaczynali wierzyć w niewinność George'a. Czas jednak nie działał na ich korzyść.
Chłopak nie żył od 70 lat. Wszelkie dowody fizyczne, takie jak ślady DNA, dawno przepadły. Potencjalni świadkowie albo już nie żyli, albo byli bardzo starzy. Wiele oficjalnych akt procesowych zostało zgubionych lub zniszczonych. Obawiali się, że sąd uzna, iż sprawa dawno się przedawniła i nie zgodzi się wznowić procesu.
Jedyną osobą, która mogła zapewnić George'owi alibi była jego siostra Aimie. To ona spędzała z nim dzień, w którym Betty June i Mary Emma zostały zamordowane. Wiedziała, że jej brat nie mógł zrobić tego, co mu zarzucano, ponieważ przez cały czas był z nią. Jej zeznania mogły ocalić mu życie, ale 70 lat temu nikt nie dał jej dojść do głosu. Stinneyowie zostali wygnani z miasta, a Aimie na zawsze rozdzielona z bratem. Całe życie, razem z resztą rodzeństwa, próbowała dowieść niewinności George'a. W końcu straciła nadzieję, że dożyje dnia, gdy prawda ujrzy światło dzienne. Aż niespodziewanie w 2013 roku otrzymała telefon od pewnego młodego prawnika. To była ostatnia szansa, by oczyścić imię brata.
Burgess i jego koledzy wreszcie znaleźli coś, na czym mogli się oprzeć. Zdawali sobie jednak sprawę, że zeznania 74-letniej wówczas kobiety, do tego krewnej skazanego, mogły nie wystarczyć, by przekonać sąd do ponownego otwarcia sprawy. Potrzeba było innych świadków i mocniejszych dowodów. Z pomocą przyszła prasa. Po tym, jak o sprawie śledztwa wspomniano na antenie stacji NBC News, zaczęli zgłaszać się kolejni ludzie, którzy twierdzili, że pamiętają, co wydarzyło się tamtej wiosny 1944 roku.
Jednym z nich był 87-letni Johnny Hunter. Mężczyzna przebywał w jednej celi ze Stinneyem w ostatnich dniach jego życia. Mimo podeszłego wieku dobrze pamiętał słowa, które wypowiedział George niedługo przed egzekucją: "Dlaczego chcą mnie zabić za coś, czego nie zrobiłem?". Według Huntera chłopak do samego końca utrzymywał, że był niewinny. Zeznanie mężczyzny podważało oficjalną wersję policji, zgodnie z którą nastolatek przyznał się do morderstwa. Był to jedyny dowód, na którym oparto wyrok śmierci.
Z czasem w ręce prawników trafiały kolejne zeznania, które rzucały nowe światło na sprawę sprzed dekad. 85-letni pastor Francis Batson - syn baptystycznego kaznodziei z Alcolu - w 1944 roku miał 15 lat. Był jedną z najmłodszych osób biorących udział w poszukiwaniach Betty i Mary i drugą, która zobaczyła ich ciała. Nigdy nie wątpił, że George był mordercą. Jego zeznania okazały się kluczowe dla sprawy. I potwierdzały, że się mylił. Mężczyzna powiedział, że w rowie, w którym znaleziono zwłoki, nie było krwi. Biorąc pod uwagę obrażenia, jakich doznały dziewczynki, powinny leżeć w czerwonej kałuży. Chyba że zostały zabite w innym miejscu.
Czy mający 150 centymetrów wzrostu i ważący 40 kilogramów nastolatek był w stanie zamordować dwie dziewczynki – z czego jedną swoich rozmiarów – a następnie przenieść ich ciała w biały dzień, nie będąc zauważonym przez nikogo i nie zostawiając żadnych śladów? Czy był w stanie unieść gwóźdź kolejowy i zadać nim kilka śmiertelnych ciosów? I w końcu... jeśli to nie George był zabójcą... to kto nim był?
Szczególnie interesująca w całej sprawie wydawała się postać George'a Burke'a Sr. – właściciela tartaku w Alcolu. To on kierował poszukiwaniami dziewczynek. To jego grupa znalazła ich ciała. To do niego należała ziemia, na której znajdowały się zwłoki. Ten sam mężczyzna zasiadł później w ławie przysięgłych, która skazała George'a Stinneya na śmierć. Już sam ten fakt był złamaniem reguł procesowych. Prawo nakazuje bowiem, by ławnicy byli bezstronni, a więc przede wszystkim w żaden sposób niepowiązani ze sprawą, w której orzekają. Podobnych błędów i uchybień było znacznie więcej. W rzeczywistości cały proces okazał się farsą.
17 grudnia 2014 roku, 70 lat po egzekucji George'a Stinneya, sędzia Carmen Mullen uchyliła wyrok skazujący w jego sprawie. Choć rodziny ofiar nigdy nie uwierzyły w jego niewinność.
Morderstwo Mary Emmy Thames i Betty June Binnicker do dziś pozostaje zagadką.