Był lipiec. Marcin Zwolski biegł przez ogród z długą, ludzką kością w ręku. Potem pójdzie na wiele niezwykłych pogrzebów. Takich, na których nikt nie płacze z rozpaczy.
– Wądołowski? Gdybym usłyszał wcześniej to nazwisko, nie miałbym pojęcia, kto to jest. Żaden historyk nie miałby pojęcia – mówi Marcin Zwolski, historyk z Białegostoku.
Eugenia Dybowska, córka Piotra Wądołowskiego, ma tylko jedno wspomnienie związane z ojcem: siedzą razem na starym drewnianym kufrze, tata uczy ją modlitwy "Ojcze nasz". Miała nie więcej niż trzy latka. Wiele razy potem mówiła z żalem, że nawet nie może ojcu świeczki na grobie zapalić. Bo tego grobu po prostu nie było.
Syn Wacława Sadokierskiego zapamiętał dokładnie, jak gestapo wywlokło ojca z domu, prosto z łóżka, w samej bieliźnie i koszuli. Jak związali mu sznurkiem ręce. Zapamiętał zakrwawione plecy taty.
Miesiąc później losy Wacława Sadokierskiego w tragiczny sposób połączyły się z losami Piotra Wądołowskiego. Trafili do jednej celi białostockiego więzienia i zostali rozstrzelani tego samego dnia. Był lipiec 1943 roku.
Dokładnie 70 lat później, także w lipcu, historyk Marcin Zwolski będzie biegł przez ogród Aresztu Śledczego w Białymstoku z długą ludzką kością w ręku. A potem pójdzie na wiele niezwykłych pogrzebów. Takich, na których nikt nie płacze z rozpaczy. Zapali znicze na grobach Piotra Wądołowskiego i Wacława Sadokierskiego.
Po prostu kości
Lipiec 2013 roku. Teren Aresztu Śledczego w Białymstoku.
Marcin Zwolski, wtedy pracownik białostockiego IPN, czuje złość i bezsilność. Od trzech dni wyznaczony m.in. przez niego teren jest przekopywany. Najpierw łopatami, potem koparką. Szczątki zwierząt (wcześniej była tu chlewnia, potem ośrodek szkolenia psów), masa gruzu i śmieci. – To nie była kwestia wiary czy przypuszczeń. Ja byłem pewny, że tu byli grzebani ludzie. Trudno mi nawet opisać tamte emocje. Wiedziałem, że jeśli nic nie znajdziemy, to sprawa zostanie zamknięta. Nikt nie pozwoli na kolejne próby – wspomina.
On sam Aresztem Śledczym w Białymstoku zajmował się od dawna. Już w 2003 roku pisał na ten temat. I głośno mówił, że potrzebne są ekshumacje. Sprawa jednak kończyła się na nieprzychylnych opiniach prawnych. Po prostu nie było czegoś takiego jak ekshumacja ofiar zbrodni powojennych - tłumaczy. Wszystko zmieniła sprawa kwatery "Ł" na warszawskich Powązkach Wojskowych. Mówiono o tym dużo, to była wielka i ważna sprawa. We wrześniu 2012 roku powstała Polska Baza Genetyczna Ofiar Totalitaryzmów (PBGOT). Nauka dawała niebywałe możliwości zidentyfikowania ludzi na podstawie samych kości.
– I to była szansa dla nas – wspomina Zwolski. Nie mylił się. Prawnicy zmienili interpretację – skoro nie ma przepisów zabraniających takiej ekshumacji, to znaczy, że można to zrobić.
Do Białegostoku zjechała ekipa z "Łączki" z prof. Krzysztofem Szwagrzykiem na czele.
– Trzeciego dnia bezskutecznych poszukiwań, kopania ziemi w słońcu i upale profesor Szwagrzyk uznał, że dalsze prace nie mają sensu. Zabrał swoich ludzi i pojechał w jakieś inne miejsce na Podlasiu. W ogrodzie aresztu zostałem ja, archeolog, antropolożka i chyba dwóch wolontariuszy. No i operator koparki – mówi Marcin Zwolski. Wszystko wskazywało na to, że prace zakończą się porażką. – Niemoc, rozczarowanie do kwadratu. Byłem po prostu wściekły – mówi Zwolski. Wszystko zmienił przypadek.
– Mieliśmy dokończyć wykop, ale gdyby to zrobić według planu, koparka nie miałaby jak się wycofać. Dlatego zdecydowaliśmy zrobić dodatkowy niewielki przekop, głównie po to, aby móc potem wyjechać ze sprzętem – opowiada historyk. To właśnie w tym dodatkowym przekopie nagle ktoś zauważył kości. A Marcin Zwolski chwycił jedną z nich, aby upewnić się, że jest ludzka. Tego dnia znaleziono szczątki trzech osób. A już jesienią pełną parą ruszyły prace ekshumacyjne na tym terenie. Nikt nie przypuszczał, jaki ogrom tragedii odsłonią.
Białostockie pola śmierci
– Oglądała pani film "Pola śmierci" o wojnie domowej w Kambodży? Kiedy zobaczyłem setki ludzkich szczątków na terenie naszego aresztu śledczego, to od razu miałem skojarzenie właśnie z tym z filmem – mówi prokurator Zbigniew Kulikowski z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w IPN w Białymstoku. To on pierwszy nazwał miejsce ekshumacji białostockimi polami śmierci. I to on od samego początku prowadzi śledztwo w tej sprawie.
Tuż za murem aresztu jest przedszkole. Filmy z prac ekshumacyjnych szokują zestawieniem obrazu i dźwięku. Obraz to rozkopana ziemia i dziesiątki szkieletów. Wśród nich także dziecięce (wszyscy zapamiętali ten z czerwonym smoczkiem i antropolożkę, która nie mogła powstrzymać łez). Dźwięk to śmiech i wesołe krzyki bawiących się kilka metrów dalej za murem dzieci. – Nieraz myśleliśmy, patrząc na te dziecięce szkielety, że to przecież byli rówieśnicy tych roześmianych maluchów za murem. Przecież większość z nas tam wtedy obecnych też ma własne dzieci – mówi prokurator. – Nikt z nas nie widział czegoś takiego wcześniej. I choć to nasza praca, czasem trudno było ukryć emocje.
"Osobnik średniego wzrostu, blondyn..."
Mariusz Dybowski ma dziś 29 lat. Lubi podkreślać, że pochodzi z dawnej Ziemi Łomżyńskiej, bo pasjonuje się historią regionu. Wychował się na opowieściach babci o swoim pradziadku, Piotrze Wądołowskim. Babcia mówiła, że zginął w więzieniu w Białymstoku. Ktoś inny z rodziny, że został rozstrzelany w Żółtkach. – Chciałem to sprawdzić, odnaleźć jakikolwiek ślad – mówi.
Szukał w książkach, szukał w parafiach, na forach genealogicznych. I w końcu taki ślad znalazł. Okazało się, że jego prababcia, wdowa po Piotrze Wądołowskim, jak wiele kobiet w tamtym czasie potrzebowała zaświadczenia, że mąż nie żyje. Postępowania o uznaniu za zmarłego nie były czymś nadzwyczajnym w czasach powojennych. – Trafiłem na książkę wydaną w 2008 roku, w której była lista nazwisk z takich postępowań z powiatu łomżyńskiego. I było tam nazwisko mojego pradziadka z informacją, że został aresztowany 15 lipca 1943 roku, wywieziony do więzienia w Białymstoku i tam rozstrzelany. Była też podana sygnatura akt – mówi Dybowski.
To wystarczyło. Akta sprawy były w łomżyńskim Archiwum Państwowym. A w nich zeznanie Juliana Wińskiego, podinspektora szkolnego z Augustowa, który także był więziony. Wiński dokładnie zapamiętał Wądołowskiego. Ale nie tylko...
W protokole sądowym z 1949 roku czytamy, że Wiński "był naocznym świadkiem, kiedy wprowadzano grupę ludzi do sali więziennej dla zarejestrowania ich. Wśród tej grupy znajdował się osobnik średniego wzrostu, blondyn, w wieku około 30 lat (...). Osobiście widziałem papier, na którym było (...) nazwisko 'Wądołowski', imienia nie znam. Po kilku dniach pobytu w więzieniu zamknięty w celi słyszałem w niedzielę wieczorem kilka wystrzałów rewolwerowych na podwórku więziennym".
I w tym miejscu pojawia się zdanie, które po 70 latach będzie kluczowe dla dwóch rodzin.
"Po sprawdzeniu nazajutrz przez więźniów kogo w więzieniu zabrakło po tych strzałach, okazało się, że brak Wądołowskiego, Sadokierskiego z Hajnówki i jednego żyda [pisownia oryginalna] nieznanego nazwiska".
W czasie gdy Mariusz Dybowski odnalazł dokument opisujący, jak i gdzie zginął jego pradziadek, na terenie białostockiego aresztu śledczego już trwały ekshumacje. I już było wiadomo, że wśród szczątków są nie tylko ofiary okresu powojennego, których tam się spodziewano, ale też ofiary okupacji niemieckiej.
Białostocki IPN prowadził szeroką akcję informacyjną. Każdy, kto miał choć cień podejrzenia, że jego zaginiony bliski mógł się tu znaleźć, był proszony o oddanie materiału genetycznego. Informacje były wszędzie. W lokalnych mediach, mówili o tym księża z ambon, ulotki dostawali kibice przed meczami Jagiellonii Białystok, a pracownicy IPN jeździli w takie miejsca, jak choćby... mleczarnie i skupy mleka. Chcieli dotrzeć dosłownie do wszystkich.
Kiedy do IPN zgłosił się Mariusz Dybowski, prokurator Zbigniew Kulikowski od razu wiedział, że musi zrobić kilka rzeczy: nie tylko pobrać od niego materiał, ale się dowiedzieć, czy jest ktoś z jeszcze bliższej rodziny. I sprawdzić wątek Sadokierskiego – bo jeśli łomżyński protokół sądowy zawiera prawdę, to wiele wskazuje na to, że szczątki Sadokierskiego również zostały znalezione.
- Okazało się, że żyje córka Piotra Wądołowskiego. Kiedy jechałem do pani Eugenii i osobiście pobierałem od niej próbkę do badań genetycznych, nie dowierzałem, że to przyniesie jakiś efekt. To był początek naszej współpracy z Pomorskim Uniwersytetem Medycznym i PBGOT. Nie mieliśmy jeszcze wtedy żadnej identyfikacji. Pomyślałem sobie nawet: no to zobaczymy, co potrafią ci genetycy - mówi.
Dodatkowy dzień życia
Roman Sadokierski, działacz Solidarności w Hajnówce, ma dziś 61 lat. To wnuk Wacława Sadokierskiego. – Babcia nie miała wątpliwości, że on nie żyje. Ale chciała wiedzieć, co się stało. Chodziła wszędzie, gdzie się dało. Pisała do Czerwonego Krzyża. Nic. Żadnego śladu. Mówiło się w rodzinie, że dziadek zginął w obozie na Majdanku – mówi.
Wacław Sadokierski przed aresztowaniem pracował w słynnym wtedy tartaku w Hajnówce, gdzie ostrzył piły. Zjeżdżali tu do pracy ludzie z różnych stron. On sam pochodził z okolicy Siedlec. Z przekazów rodzinnych wiadomo, że wspierał partyzantów. I to prawdopodobnie było przyczyną zatrzymania. Jest jeszcze jeden ważny szczegół w jego historii. Kiedy został zatrzymany, z grupą innych więźniów wywieziono go na miejsce masowych egzekucji w Bacieczkach koło Białegostoku. Udało mu się stamtąd uciec. Następnego dnia rano ponownie go aresztowali, przewieźli do więzienia w Białymstoku i tu rozstrzelali. Przez swoją ucieczkę nie tylko zyskał jeden dzień życia. Dzięki temu rodzina mogła po latach godnie pochować jego szczątki.
– Byliśmy w szoku, kiedy odezwał się do mnie prokurator z IPN i zasugerował, że być może uda się zidentyfikować szczątki dziadka. Mój tata już nie żyje, ale żyją jego siostry, dwie moje ciocie, czyli córki Wacława Sadokierskiego. To one oddały materiał do badań genetycznych – mówi Roman Sadokierski.
Czysta biochemia
– To nie jest bieg na 100 metrów – lubi powtarzać doktor Andrzej Ossowski, kierownik Zakładu Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie i koordynator Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. – Wyizolowanie DNA z próbki pobranej od żyjącej osoby to kwestia doby. Jeśli próbujemy odczytać DNA z kości, to może potrwać nawet kilka miesięcy – mówi.
Wśród licznej ekipy naukowców genetycy – obok historyków, archeologów, lekarzy sądowych i antropologów – także byli nieustannie obecni na miejscu ekshumacji. Doktor Andrzej Ossowski miał tylko jeden cel: ocalić DNA ofiar. Bo proces identyfikacji zaczyna się tak naprawdę już w momencie odsłonięcia kości.
- Słońce, powietrze, wilgoć, pojawiające się bakterie, to wszystko sprawia, że DNA w kościach się degraduje. Czas gra na naszą niekorzyść. Im dłużej zwlekamy z wydobyciem kości, tym mniejsze szanse, że potem uda nam się wyizolować DNA - tłumaczy.
Szkielety są numerowane i układane w specjalnych namiotach. Archeolog analizuje kształty jam egzekucyjnych, bada kolejne warstwy ziemi, pochyla się nad artefaktami, czyli wszystkimi przedmiotami znalezionymi przy szczątkach. Antropolog dba o to, aby nie pomieszać kości. Nie ma łatwego zadania. Martwi ludzie byli dosłownie upychani w wykopanych dołach.
Kiedy szkielety są gotowe, genetycy pobierają fragmenty kości, z których potem będą próbowali wyizolować DNA. To najczęściej fragmenty kości udowej, czasem ząb.
– Na miejscu ekshumacji zawsze mamy specjalny namiot i sprzęt, między innymi zamrażarkę. Wybrane fragmenty są zamrażane do minus 30 stopni i w takim stanie trafiają do laboratorium – wyjaśnia Ossowski.
Młynek do kości
To, co dzieje się w szczecińskim laboratorium, dla laika jest trudne do wyobrażenia. Dlatego Andrzej Ossowski, mówiąc o identyfikacji na podstawie DNA uzyskanego z kości, lubi używać porównania do książki, która ma trzy miliardy liter. - Wyobraźmy sobie książkę telefoniczną, która ma półtora metra wysokości, zapisaną maczkiem. I taką książkę przepuszczamy przez niszczarkę. My mamy tylko jeden pasek z tej niszczarki. Jakieś 150, góra 300 liter. I na tej podstawie musimy odgadnąć, co to za książka – tłumaczy.
Aby w ogóle móc uzyskać te 300 liter, trzeba przejść długą i żmudną drogę. Zamrożone kości na początku są dokładnie czyszczone w sterylnych warunkach. Najpierw mechanicznie, potem chemicznie, na koniec są sterylizowane. Chodzi m.in. o to, aby oczyścić je z obcego DNA, bakterii, ziemi. A jednocześnie nie utracić tego, co trzeba z nich wydobyć.
W laboratorium stoi niewielkie urządzenie. Na obudowie logo: pingwin trzymający duży młotek. To kriogeniczny młynek do kości. To tu po oczyszczeniu trafiają ludzkie szczątki. Najpierw mrożone ciekłym azotem, a potem rozdrabniane na pył. – Wiele osób wyobraża sobie, że jak coś zamrozimy ciekłym azotem i upuścimy, to się roztrzaskuje w drobny mak. Tak nie jest. Nawet zmrożone kości nie jest łatwo rozdrobnić – tłumaczy.
To nawet nie jest połowa drogi do uzyskania DNA. Resztki DNA trzeba z kości wypłukać. To już czysta biochemia. – Nikt z nas nigdy nie widział DNA – śmieje się Ossowski. Wyizolowane fragmenty trzeba potem sztucznie namnożyć.
Resztę załatwiają skomplikowane urządzenia laboratoryjne i zsynchronizowane z nimi programy komputerowe, które przekładają kod DNA na język matematyki. – Program biostatystyczny szuka określonych cech i przypisuje im numery. W ten sposób tworzy profile genetyczne. Potem w materiale porównawczym, czyli w profilach genetycznych krewnych, szukamy tych samych cech – mówi Ossowski. Choć na tym etapie wydaje się to już dziecinnie proste, nie do końca takie jest. – Tu nie ma dróg na skróty. Jeśli mamy wysokie prawdopodobieństwo, to wcale nie oznacza, że możemy ogłosić identyfikację – tłumaczy. – Czasem to kolejne miesiące poszukiwań, aby znaleźć innego żyjącego członka rodziny. DNA wnuka, siostrzenicy zwykle nie wystarcza, aby mieć pewność. A pomyłka to najgorsze, co mogłoby się stać. Bo jak powiedzieć potem bliskim, że przepraszamy, ale jednak to nie jest wasz dziadek?
Można powiedzieć, że w całym procesie identyfikacji, choć pracuje nad tym cały sztab ludzi, to genetycy są klamrą spinającą wszystko. Bo tradycyjne metody nieraz zawodziły. Identyfikacja na podstawie resztek ubioru czy miejsca pochówku? To tylko wskazówki (wystarczy przypomnieć sobie słynny sweter z filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy, zresztą podobna sytuacja miała miejsce na "Łączce"). Projekt Polskiej Bazy Genetycznej wiele razy studził radość ze znalezienia kości typowanych np. jako szczątki rotmistrza Witolda Pileckiego (wciąż nieodnaleziony, mimo że w bazie jest materiał pobrany od krewnych rotmistrza). – W naszym żargonie naukowym mówimy, że genetyka daje nam prawdopodobieństwo graniczące z pewnością – zaznacza Ossowski.
Czy zaginął ktoś jeszcze?
Andrzej Ossowski i jego zespół wymyślili rzecz zupełnie unikalną. Jako pierwsi rozpoczęli masowe profilowanie szczątków ofiar zbrodni totalitarnych i tworzenie wielkich zbiorów danych. Do tej pory takie "bazy" były tworzone do badań współczesnych spraw kryminalnych. Szczecińscy naukowcy porównują ze sobą także DNA wszystkich ofiar znajdujących się w bazie. W ten sposób okazało się, że szczątki dwóch osób – jednej znalezionej w ogrodzie białostockiego aresztu i drugiej pochowanej w piwnicach tego samego więzienia – są ze sobą spokrewnione w linii męskiej. Tak zwany przypadek Wądołowskich to jedna z najciekawszych identyfikacji nie tylko w historii działania PBGOT, ale też jeden z ciekawszych przypadków współczesnej kryminalistyki.
Prokurator Kulikowski musiał pojechać do Eugenii Dybowskiej raz jeszcze, żeby wypytać, czy w rodzinie były jeszcze jakieś osoby, po których ślad zaginął. Okazało się, że tak było w przypadku dwóch bratanków Piotra Wądołowskiego, którzy działali w podziemiu antykomunistycznym. Prokurator dowiedział się, że żyje jeszcze ich siostra.
Historyk Marcin Zwolski: – Jeśli ktoś działał po wojnie w partyzantce, różnie to było odbierane tu, na Podlasiu. Starsi ludzie niechętnie o tym mówią. Musieliśmy przekonać tę starszą panią, żeby zechciała nam oddać materiał do badań. "Ale po co? Moim braciom to życia nie wróci" – mówiła.
Badania bezsprzecznie określiły, że jeden ze szkieletów to młodszy z braci Wądołowskich – Jan. Kiedy zginął, miał tylko 18 lat. W krótkiej nocie biograficznej na stronie PBGOT czytamy: "...ur. 5 października 1934 r. w Chlebiotkach Nowych k. Jeżewa. Od 1952 r. pod pseud. "Humorek" w oddziale PAS NZW Komendy Powiatowej Wysokie Mazowieckie ppor. Stanisława Grabowskiego "Wiarusa", a następnie Kazimierza Wieczorkiewicza "Ordona". Zginął 19 grudnia 1952 r. w walce z Grupą Operacyjną UB-KBW w Krzewie-Plebankach, jego zwłoki zostały zabrane przez UB i pogrzebane w piwnicy na płody rolne w ogrodzie więziennym w Białymstoku".
– Ta historia jest wyjątkowa i niewiarygodna. Na terenie tego samego aresztu najpierw w 1943 roku ginie Piotr Wądołowski z rąk Niemców, a niemal 10 lat później zostanie tu pochowany jego krewny, który zginie z rąk komunistów. Jedna rodzina, dwie różne śmierci, ofiary dwóch różnych totalitaryzmów – mówi Marcin Zwolski.
Pogrzeby pełne radości
Marcin Zwolski, Zbigniew Kulikowski i Andrzej Ossowski, podobnie jak inne osoby zaangażowane w prace, uczestniczą w pogrzebach zidentyfikowanych przez siebie osób.
– Dla mnie niezwykły jest moment, kiedy my już wiemy, że dane szczątki zostały zidentyfikowane. Kiedy wydobywasz je z ziemi, to po prostu kości. A kiedy już wiesz, że był to konkretny człowiek z konkretną historią, drżą ci ręce, przy wkładaniu szczątków do trumienki. Wtedy pojawia się sacrum – mówi Marcin Zwolski.
Na pogrzebach nie ma szlochania i mdlenia z rozpaczy. Jeśli są łzy, to tylko łzy wzruszenia i szczęścia. Tu nie ma poczucia straty. Jest odzyskanie bliskiego po latach.
– Jeśli identyfikujemy znaną osobę, kogoś, kogo uznajemy za bohatera, bo był na przykład ważną postacią podziemia antykomunistycznego, to potem jego szczątki zostają pochowane z wielkimi honorami, w wojskowej asyście. A historie takie jak Piotra Wądołowskiego czy Wacława Sadokierskiego pokazują nam zupełnie inny wymiar tego, co robimy. To byli zwykli ludzie. Ale oni tak samo zasługują na to, aby przywrócić im pamięć – mówi Ossowski.
Mariusz Dybowski może śmiało mówić, że spełnił marzenie swojej babci Eugenii.
Marcin Zwolski pamięta emocje, jakie towarzyszyły starszej kobiecie, kiedy mówił jej, że kości jej ojca są zidentyfikowane. – Widziałem, jak cała drży. Nie wiem, czy powinienem o tym mówić, ale poprosiła wtedy o papierosa – mówi.
Piotr Wądołowski został pochowany na cmentarzu w Rutkach-Kossakach obok żony. Teraz Eugenia Dybowska może, kiedy chce, pójść na grób ojca. I ma coś jeszcze. Srebrny szkaplerzyk, który zachował się przy szczątkach. Kiedy we wrześniu 2015 roku podczas wręczania not identyfikacyjnych bliskim Piotra Wądołowskiego i Wacława Sadokierskiego otrzymała także tę niezwykłą pamiątkę, nie była w stanie powstrzymać łez. Mariusz Dybowski ma po pradziadku jeszcze kilka drobiazgów. Między innymi guziki bieliźniane i metalowe haczyki od bluzy.
Roman Sadokierski mówi wprost, że po pogrzebie jego dziadka, Wacława, wszystko jest inne. Został pochowany na cmentarzu w Hajnówce, obok swojej żony, która dożyła lat 90. ubiegłego wieku. – Teraz jakoś tak namacalnie czuję, że on jest, że istniał, bo przecież nie było mi dane go poznać. Sama świadomość, że te jego kosteczki są tu, w rodzinnym grobie, obok babci, tam, gdzie powinny, to coś nie do opisania. Patrzę na tablicę z jego nazwiskiem i jestem po prostu szczęśliwy – mówi.
To nie koniec
Podczas prac ekshumacyjnych prowadzonych w latach 2013–2015 na terenie białostockiego aresztu śledczego znaleziono szczątki blisko 400 osób. Zidentyfikowano dziewięć ofiar. W sumie dzięki projektowi Polskiej Bazy Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów zidentyfikowano do tej pory ponad 100 osób. Jednocześnie zakończono badania genetyczne przeszło 1200 osób. Zebrano materiał porównawczy od przeszło 1800 krewnych ofiar. Szczątki pochodzą nie tylko z białostockich pól śmierci, ale też z kwatery "Ł" na Powązkach Wojskowych, z krakowskiego Cmentarza Wojennego Glinnik, Sobiboru czy z Katynia. Wśród zidentyfikowanych są choćby Zygmunt Szendzielarz, ps. "Łupaszka", Danuta Siedzikówna, ps. "Inka" czy Feliks Selmanowicz, ps. "Zagończyk".
Obecnie projekt PGBOT działa niezależnie od IPN. Po nieskutecznej próbie odebrania bazy Pomorskiemu Uniwersytetowi Medycznemu (IPN zarzucał Ossowskiemu m.in. to, że identyfikacje zbyt długo trwają), genetycy po prostu robią swoje. Tylko że teraz we współpracy z Centralnym Laboratorium Kryminalistycznym Policji w Warszawie.
Naukowcy ze Szczecina w tym roku zidentyfikowali m.in. czterech żołnierzy Wojska Polskiego zamordowanych przez UPA. Zginęli w Jaworniku Ruskim na Podkarpaciu w 1946 roku. UPA zabiła wtedy czternastu żołnierzy 28. Pułku Piechoty Wojska Polskiego.
– Liczby pokazują, że tych identyfikacji mogłoby być co najmniej dziesięć razy więcej. Niestety, brakuje nam już materiału porównawczego – mówi Ossowski. Dlatego apel do bliskich ofiar o oddawanie próbek do badania DNA wciąż jest aktualny.