Ma wszystko: firmę, pieniądze, trójkę dzieci. Nagle szok, ma też narkotyki. Trafia do aresztu za posiadanie i handel. Nikt wtedy nie wie, co się dzieje, ale dowody zaczynają się sypać i dziś jest już jasne – został wrobiony. Misterną intrygę miał uknuć wpływowy biznesmen, a główną rolę odegrał młody, piekielnie zdolny policjant. Po co?
Wszystko zaczyna się 9 czerwca 2014 roku. Krzysztof Krajewski wiezie samochodem trójkę dzieci, gdy patrol policji zatrzymuje go do kontroli. Sprawdzają, czy nie zażywał narkotyków, pobierają trzy próbki.
- Ostatnia próba wykazała, że zażywałem opiaty. Byłem w szoku, ale zarazem myślałem, że to nieporozumienie i zaraz się wszystko wyjaśni - wspomina 40-letni dziś mężczyzna.
Funkcjonariusze decydują, że konieczne jest natychmiastowe przeszukanie jego biura i domu. Najpierw firma i błyskawicznie trafienie. W jednym z nieużywanych pomieszczeń policjant szybko znajduje słoik z jakimś proszkiem. Krajewski: badanie kolejnym testerem wykazało, że to mieszanka narkotyków, m.in. metaamfetamina. Ziemia usunęła mi się spod nóg.
Zarówno kontrolę na drodze, jak działania w firmie prowadzi ten sam funkcjonariusz - oficer z wydziału kryminalnego gorzowskiej KWP. Młody, uchodzący za piekielnie zdolnego, robiący błyskawiczną karierę.
- Skończył prawo. Bystry, dynamiczny, miał status gwiazdy wydziału. I to mimo że wcześniej docierały do nas alarmujące sygnały. Było nawet śledztwo, gdzie musiał się tłumaczyć z podejrzeń o przywłaszczanie majątku organizacji społecznej, w której działał. Skończyło się dla niego pozytywnie, ale dla nas to powinien być sygnał alarmowy - przyznaje jeden z przełożonych funkcjonariusza.
Mocne dowody
W 72 godziny po kontroli drogowej Krzysztof Krajewski poznaje decyzję sądu: trzy miesiące aresztu tymczasowego. Na tym wczesnym etapie śledztwa sąd uzna, że policja i prokuratura zgromadziły dowody świadczące o jego winie. Pierwszy to wynik badania testerem, drugi to słój z narkotykami znaleziony w firmie.
- Po czasie widzę i rozumiem więcej. Wtedy nawet nie zwróciłem uwagi na to, że już w kilka chwil po wejściu do firmy policjant znalazł ten słoik. Nie zwróciłem uwagi, że przeszukanie mojego sporego domu i pomieszczeń gospodarczych trwało 20 minut. Dłużej to ja szukam okularów - mówi Krajewski.
Błyskawicznie pojawia się i trzeci dowód: zeznania kilku świadków. Opowiadają prokuratorowi, że biznesmen sprzedawał im narkotyki. Wyjaśniają, że sami się zgłosili, bo po niewielkiej podgorzowskiej Skwierzynie rozeszła się informacja o zatrzymaniu przedsiębiorcy.
Dlatego sędzia Sądu Rejonowego w Międzyrzeczu Mariusz Greiser nie ma wątpliwości: "Zastosowanie tymczasowego aresztowania jest niezbędne dla zabezpieczenia prawidłowego toku postępowania (...). Przestępstwa są zagrożone surową karą do 10 lat pozbawienia wolności (...)".
- Świat się skończył. A dotąd w życiu wszystko mi wychodziło: firma z roku na rok lepiej, żona, trójka dzieci, przyjaciele – Krajewskiemu wciąż trudno o tym mówić.
Znikające dowody
Siedzi w areszcie, tymczasem żelazne dowody winy zaczynają się kruszyć.
Najpierw to wyniki trzech dokładnych laboratoryjnych badań którym został poddany na zlecenie prokurator. Wykluczają, że w jego krwi i moczu były jakiekolwiek substancje odurzające.
Kolejne wątpliwości pojawiają się, gdy do gry wchodzi Biuro Spraw Wewnętrznych, czyli "policja w policji". - Oficer zatrzymujący biznesmena wykorzystał rodzaj testera, którego w lubuskiej policji nie używano. Wkrótce też okazało się, że ten sam policjant zgubił tester i próbkę z wynikiem, choć był to przecież ważny dowód. Cała sprawa zresztą wyglądała jakoś sztucznie - tłumaczy rozmówca z policji.
Domek z kart sypie się na dobre, kiedy prokurator prowadząca śledztwo zaczyna mieć wątpliwości co do prawdomówności świadków obciążających Krajewskiego. Jednego pogrąża monitoring, bo choć wielokrotnie zaprzecza, by był w firmie przedsiębiorcy na kilka dni przed rewizją, to nagrania z monitoringu pokazują co innego. Na filmie widać, że wchodzi do budynku, w dodatku od razu idzie do pokoju, gdzie później policjant znalazł słoik z narkotykami.
"Ponadto, co najważniejsze, z nagrania wynika, iż miał przy sobie na ramieniu dużą torbę. Teoretycznie miał więc możliwość wnieść na teren firmy słoik z substancjami psychotropowymi" - odnotowuje prokurator Renata Szynczewska, pisząc rok później uzasadnienie umorzenia śledztwa wobec Krajewskiego.
Dla śledczych ważną informacją jest też ta, że osoby zeznające przeciwko przedsiębiorcy są mu winne spore kwoty: od 30 tys. do 150 tys. złotych. "Należy mieć na względzie, że świadkowie, którzy zeznają w niniejszej sprawie na niekorzyść podejrzanego, są z nim w konflikcie" – czytamy dalej w uzasadnieniu.
Wątpliwości prokuratury są na tyle poważne, że szybko od sprawy zostaje odsunięty policjant, który ją rozpoczął. Odtąd śledztwo, wspólnie z prokuraturą, prowadzą funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji z Gorzowa.
Synowie podpalacze
W czasie, gdy prokurator nabiera wątpliwości co do winy Krajewskiego, w sprawie pojawia się niespodziewanie postać z samego szczytu policyjnej hierarchii - ówczesny komendant główny policji, generał Marek Działoszyński.
"Gazeta Polska" publikuje w lipcu 2014 roku tekst zaczynający się w tak: "Trzech kumpli Krzysztof Krajewski, R.P. i komendant główny policji Marek Działoszyński znają się od lat i jak trzeba pomagają sobie. Krajewski i R.P. zamieszani są w kradzieże, podpalenia oraz narkotyki i to właśnie przyjaźń z komendantem była dla nich dotychczas gwarantem bezpieczeństwa".
Sprawa jest rozwojowa, gazeta poświęca jej kolejne artykuły. Padają kolejne zarzuty. Na przykład takie, że nastoletni synowie Działoszyńskiego i Krajewskiego wspólnie podpalili nieruchomości bogatego biznesmena z województwa lubuskiego.
Działoszyński: O Krajewskim wiedziałem wtedy tyle, że istnieje, a mój syn koleguje się z jego synem. Pochodzimy z małej miejscowości, ale on jest znacznie młodszy. Znam go na tyle, by na ulicy mówić sobie dzień dobry.
Podejrzenie, że Działoszyński tuszuje przestępstwa popełniane przez znajomych mocno uderza w jego pozycję. Historię podchwytują posłowie opozycyjnego wtedy PiS, domagając się w Sejmie wyjaśnień i dymisji komendanta. Gdy w lutym 2015 roku zostaje odwołany, w regionalnych gazetach pojawiają się spekulacje: "Oficjalnie przyczyną rezygnacji generała Marka Działoszyńskiego były ważne sprawy osobiste. Wiadomo, że komendant miał konflikt z minister Teresą Piotrowską o pieniądze. Mówiło się też o rzekomych związkach syna byłego komendanta ze środowiskami przestępczymi".
Prokuratura sprawdza, czy nastolatkowie są zamieszani w podpalenia. Zabezpiecza miejski monitoring - widać na nim dwóch zakapturzonych mężczyzn. Ich twarzy nie sposób jednak rozpoznać. Synowie Krajewskiego i Działoszyńskiego mają alibi: świadków, którzy zeznali, że obaj mężczyźni byli wtedy gdzie indziej. Również ich telefony komórkowe logowały się w innych miejscach niż okolica podpalonej firmy. Badanie DNA z niedopałków papierosów znalezionych w miejscu podpalenia wyklucza udział chłopców.
Finalnie prokuratura nie znajduje żadnego dowodu, żeby nastolatkowie byli zamieszani w podpalenie. Jedyną poszlaką jest zeznanie poszkodowanego biznesmena, że właśnie oni mogli wywołać pożar.
- Dziś jestem po wygranych procesach z dziennikarzami. Muszą przeprosić za kłamstwa i zapłacić poważne sumy. Ale oni tego wszystkiego nie wymyślili. Ktoś wtedy celowo wprowadził mnie do tej wojny. Czemu? Może dlatego, że uczciwi policjanci zaczęli wyjaśniać szereg przestępstw, które miały miejsce w tym rejonie: przejęcia gruntów, podpalenia, pobicia. Może chciano pokazać tym policjantom, że każdego gliniarza można zniszczyć, nawet komendanta głównego? – mówi Działoszyński.
Gruba intryga
Według Działoszyńskiego za oskarżeniami pod adresem jego i syna stał bogaty i wpływowy biznesmen z Lubuskiego. Miał motyw. Na początku swojej kariery Działoszyński zamknął go za handel kradzionymi samochodami.
Tego samego mężczyznę wskazuje Krajewski. - On konsekwentnie zeznawał, że padł ofiarą intrygi, za którą stoi skłócony z nim dawny wspólnik, właśnie bogaty i wpływowy człowiek – potwierdza jedna z osób znających śledztwo.
Funkcjonariuszom BSW udaje się znaleźć nić łączącą młodego policjanta, który znalazł narkotyki u Krajewskiego, z tym właśnie biznesmenem.
- Żona policjanta kupiła od niego kilkuletnie audi A8 w najbogatszej wersji. Sprawdziliśmy, że wtedy nie dało się znaleźć tego rocznika taniej niż za 120 tysięcy. A i to były egzemplarze w naprawdę złym stanie - mówi nam funkcjonariusz, który pracował nad sprawą.
Tymczasem na umowie sprzedaży limuzyny widnieje kwota 20 tys. złotych. Dla przełożonych policjanta to zbyt wiele – traci etat w elitarnym wydziale kryminalnym komendy wojewódzkiej. Najpierw przez rok się leczy, a dziś pracuje w jednym z komisariatów w województwie lubuskim, ponieważ postępowanie dyscyplinarne może zakończyć się dopiero po decyzjach prokuratury.
"Policja w policji" przekazała materiały o podejrzanym kupnie auta do Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. Śledztwo cały czas się toczy.
- Dochodzenie zostało właśnie przedłużone do końca czerwca. Ze względu na dobro postępowania mogę jedynie powiedzieć, że jest prowadzone w kierunku artykułu 230 paragraf 1 Kodeksu karnego – mówi nam rzecznik szczecińskiej prokuratury.
Ten artykuł Kodeksu karnego przewiduje karę do 8 lat więzienia, jeśli ktoś "powołując się na wpływy w instytucji państwowej" podejmuje się załatwienia sprawy w zamian za korzyść majątkową.
Nieoficjalnie wiemy, że śledczy w tym postępowaniu sprawdzają, jak długo policjant i biznesmen działali wspólnie. Jedna z prześwietlanych spraw, w których brał udział ten sam funkcjonariusz, dotyczy brutalnego pobicia rolnika z okolic Gorzowa Wielkopolskiego przez wynajętych bandytów. Przestępcy pocięli go siekierą i zmusili do odsprzedania 200 hektarów ziemi. Kupującym była kobieta związana z biznesmenem. Policjant prowadził to dochodzenie i nie znalazł zleceniodawcy.
Krajewskiemu za niesłuszne aresztowanie sąd przyznał odszkodowanie: 25 tysięcy złotych za niemal 90 nocy za kratkami. Działoszyński wygrał prawomocnie z dziennikarzami, którzy przedstawili go jako wspólnika przestępców. – Sprawiedliwość przywrócą dopiero wysokie wyroki dla członków grupy, której padliśmy ofiarami – mówią zgodnie.