Za każdym razem, kiedy wyjeżdżał z domu do pracy, zerkał we wsteczne lusterko. Zastanawiał się, czy wróci tu w trumnie. Doskonale wiedział, że rosyjska ruletka to zajęcie w miarę bezpieczne przy tym, na co porywa się co tydzień. Pewnej nocy zaczął liczyć tych, których stracił w wyścigach jak świat długi i szeroki. Zatrzymał się na 57.
John Young Stewart, znany jako Sir Jackie Stewart, był kierowcą Formuły 1. Kierowcą wybitnym, skoro po tytuł mistrza świata sięgnął aż trzykrotnie. Nie to jest jego największym osiągnięciem. Ważne, że przetrwał. Że przeżył. Że mógł się zestarzeć, bawić z dziećmi, a potem z wnukami.
- Ciągle patrzyłem na śmierć przyjaciół. Widziałem, przez co przechodziła moja żona. Syn miał tik nerwowy, kiedyś nie wytrzymał i zapytał, czy ja też zginę. Byłem samolubem. Nie potrafiłem zatrzymać tego szaleństwa. Nie chciałem - mówi Stewart.
On i inni kierowcy granicę zdrowego rozsądku przekraczali raz za razem. Bo byli wybrańcami. Bo kochali adrenalinę. Bo brakowało im piątej klepki.
Poczucie winy
Te wszystkie straszne myśli dopadły go dopiero po latach, kiedy był dojrzałym człowiekiem. Kiedy na przeszłość zaczął patrzeć zupełnie inaczej. Przez osaczające go wspomnienia nie mógł spać. Pewnej nocy zaczął liczyć tych, których stracił w wyścigach na całym świecie. Zatrzymał się na 57. Zaczął liczyć ponownie, ale wynik nie uległ zmianie. W wypadkach, w ciągu 11 lat, zginęło 57 jego przyjaciół lub kolegów. Mało tego, większość tych dramatów widział z bardzo bliska, był tuż obok nich.
Wreszcie pojawiło się to przeszywające mózg pytanie, wywołane poczuciem winy - "dlaczego to ja przeżyłem? Cholera, dlaczego właśnie ja?"
Dlaczego to ja przeżyłem? Cholera, dlaczego właśnie ja?
Jackie Stewart
Jedna iskra i zostałby pochodnią
O śmierć otarł się wielokrotnie. Jak inni nie używał pasów bezpieczeństwa, co dziś wywołuje szok. W roku 1966, gdy pędził podczas ulewy po torze Spa-Francorchamps w Belgii z prędkością 265 km/h, jak pocisk wypadł na pobocze. Najpierw huknął w słup telefoniczny, potem wyrżnął w szopę i inne budynki gospodarcze, bo tak wyglądało w tamtym latach otoczenie torów wyścigowych. Kokpit zaczęło zalewać paliwo. Jedna iskra i kierowca zostałby pochodnią. Na szczęście zatrzymali się dwaj jego konkurenci, Graham Hill i Bob Bondurant. Co z tego, skoro nie mieli narzędzi, żeby pomóc Stewartowi. Wydostali go z kokpitu dopiero wtedy, kiedy jeden z kibiców rzucił mi klucz ślusarski.
Skończyło się na popękanych żebrach i złamanym obojczyku. Czyli miał kupę szczęścia. Mógł wrócić do czekającej żony, pięknej Helen, swej młodzieńczej miłości. Poznali się w kawiarni w Dumbarton, szkockim mieście w hrabstwie West Dunbartonshire, kiedy byli nastolatkami.
Innym razem, na amerykańskim obiekcie Watkins Glen, jego bolid obróciło przy prędkości 225 km/h. Wpadł między przęsła mostku, nie dotykając żadnego z nich. Przypadek. Szczęście. Dotknięcie Boga.
Znowu cały i zdrowy wrócił do Helen.
Z ginekologiem na wyścig
W swojej autobiografii "Winning is Not Enough" Stewart opowiada o latach 1963-1973. Wciąż są tacy, którzy wspominają je jako okres romantyczny, w którym koło w koło walczyli twardziele.
A gdyby romantyzm cisnąć w kąt? Gdyby zapytać, jak to możliwe, że dopuszczano do takiego szaleństwa? Kto pozwolił, by na jednym z wyścigów funkcję głównego lekarza pełnił ginekolog? To prawda, że był wielkim fanem Formuły 1, ale wiedzę na temat neurologii, oparzeń i urazów ortopedycznych na pewno miał niewystarczającą.
Suche i brutalne statystyki mówiły, że kierowca, który ścigał się przez pięć sezonów lub dłużej, był właściwie skazany na śmierć. Do diabła, każdy z nich wiedział, że czekała na niego na którymś z zakrętów. A statystyki to tylko cyferki. Co po każdej z tych tragedii działo się w padoku, gdzie nie docierały kamery? F1 to mała społeczność, związana ze sobą na dobre i na złe.
- Byliśmy czymś więcej niż niewielką grupą zawodowych kierowców. Czymś znacznie więcej. Razem podróżowaliśmy, razem balowaliśmy. Wspólnie spędzaliśmy święta, przyjaźniły się nasze żony i dzieci. Jedna wielka rodzina - twierdzi Stewart.
Kołami do góry
Najbardziej lubił Jima Clarka, Jochena Rindta i Francois Ceverta.
Jim był u szczytu kariery, kiedy podczas wyścigu Formuły 2 na torze Hockenheim roztrzaskał się o drzewo. Skręcił kark, miał poważne uszkodzenia czaszki.
Jochen Rindt urodził się w 1942 r. w Moguncji w Niemczech, ale reprezentował Austrię. W czasie bombardowania Hamburga zginęli jego rodzice, a wychowaniem osieroconego chłopca zajęli się mieszkających w Grazu dziadkowie. - Ci, którzy stawiają na pieniądze i ścigają się za długo, zazwyczaj giną. Ja chcę odejść na własnych warunkach – powtarzał Rindt.
Nie dożył czterdziestki. Zginął w roku 1970 podczas treningu przed Grand Prix Włoch na torze Monza. Jego Lotus tuż przed zakrętem Parabolica lewym przednim kołem huknął w bandę. Rindt zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.
Na barierze rozbił się też Cevert - trzy lata później w czasie Grand Prix USA. Siła uderzenia była tak wielka, że potężną barierę wyrwało z ziemi. Bolid zawisnął na niej kołami do góry.
Żył wtedy ten czwarty, Graham Hill. Ten, który ratował Stewarta na Spa, też przyjaciel. Dwa lata później odszedł i on. Zginął w katastrofie awionetki, wracając z testów.
67 razy obok miejsca wypadku
Smutne to, ale Stewart podróżował z pogrzebu na pogrzeb. Nie płakał nigdy, był wyzuty z emocji. - Znałem niestety te wszystkie procedury, wiedziałem, co za granicą należy robić z ciałem, jak je przewieźć do ojczyzny. Musiałem dzwonić do rodziny zabitego kierowcy, a następnego dnia wsiadać do samochodu i startować w wyścigu. Kiedy w sobotę zginął Jochen, w niedzielę przejeżdżałem przez miejsce jego wypadku 67 razy. Śmierć była częścią mojego życia. Szybko trzeba było zapomnieć o jednej, bo nadchodziła druga. Wydaje mi się, że gdzieś w środku siedziało we mnie coś, co ten ból łagodziło i pozwalało przetrwać - wspomina.
To coś z każdym rokiem się wypalało. Aż powiedział "dość". Został ambasadorem walki o poprawę bezpieczeństwa. Razem z kolegami zaczęli się domagać, by każdy z nich był wyposażony w ognioodporną bieliznę, kombinezony, rękawice i skarpety, certyfikowane kaski oraz sześciopunktowe pasy. Dziś to podstawa, wtedy była to fanaberia.
Dzięki Stewartowi do świata F1 trafił profesor Eric Sidney Watkins, wybitny neurochirurg z Royal London Hospital. Kierowcy nazywali go "Professor Sid". Jego zasługi dla bezpieczeństwa na torach są nieocenione.
Władze F1 miały tego powyżej uszu. "Sugerujemy, byś zakończył karierę, a wyścigi zostawił prawdziwym mężczyznom" - napisały oficjalnie do Stewarta.
Sugerujemy, byś zakończył karierę, a wyścigi zostawił prawdziwym mężczyznom.
władze F1 do Stewarta
"Pomyślałem, że z bolidu Kubicy wyciągną trupa"
Czas nie leczy ran. – Ciągle myślę o Francois, Jimie, Grahamie i Jochenie. Czuję, że oni wszyscy tu są, obok mnie – mówi Stewart.
Całe lata po jego batalii o bezpieczeństwo, całkiem niedawno, bo w roku 2007, Robert Kubica miał bardzo groźny wypadek w czasie Grand Prix Kanady w Montrealu. Prowadzony przez niego bolid wyleciał z trasy i z potężną siłą odbił się od betonowej bandy. Koziołkował, wydawało się, że bez końca. Kiedy już przestał, kierowca się nie ruszał, a maszyna była w strzępach. Ludzie z teamu BMW Sauber, którego barwy reprezentował Polak, byli przerażeni. Tak samo widzowie.
Okazało się, że kierowca wyszedł z tego bez żadnych poważnych obrażeń. Szef Kubicy Mario Theissen powiedział wtedy do kamer i mikrofonów, że gdyby taki wypadek wydarzył się 10 lat wcześniej, zawodnik by nie przeżył. 10 lat wcześniej, a co dopiero w latach 60.
Rozmawiałem o tym wypadku z Sir Stewartem. - Pomyślałem, że ten człowiek nie żyje, że wyciągną z bolidu trupa. Byłem w szoku, nie wierzyłem, że znowu patrzę na śmierć na torze - mówił.
- Przeżył dzięki temu, że tacy ludzie jak pan walczyli o poprawę bezpieczeństwa kierowców.
- Niewiarygodne, fantastyczne. Do tego nic mu się nie stało, od razu był w tak dobrej formie. To pokazało, jak bardzo poprawiło się bezpieczeństwo w F1. Że warto było o to walczyć. Ale bezpieczeństwo bezpieczeństwem - Kubica miał szczęście, przede wszystkim. Z takich wypadków nie wychodzi się cało. Mam nadzieję, że ta generacja, że ci chłopcy nigdy nie będą przechodzić przez to, przez co ja przeszedłem - powiedział Stewart.
Udało się, wyścigi przestały przypominać rosyjską ruletkę. Niestety, 5 października 2014 roku znowu doszło do tragedii. Kierowcy rywalizowali w Grand Prix Japonii. Bolid Julesa Bianchiego wypadł z toru i uderzył w dźwig wyciągający z pobocza inny bolid. Francuz przeszedł skomplikowaną operację. Do śmierci był w śpiączce. Zmarł 17 lipca 2015 roku w klinice w Nicei. Nie dożył 26. urodzin.