Grzegorz Kasdepke w swych książkach zachęcał dzieci, by "szły w pedofilię i homoseksualizm". Joanna Olech nachalnie promowała gender, bo bohaterka jej powieści prowadziła męża w tańcu i była od niego bardziej zaradna życiowo. J.K Rowling i jej Harry Potter to wiadomo - okultyzm, czarna magia i tym podobne. Niektórzy rodzice w Polsce walczą z lekturowymi wyborami nauczycieli.
O małym Zespole Szkolno-Przedszkolnym w śląskim Lisowie zrobiło się głośno pod koniec 2019 roku. To wtedy lokalne media napisały, że szkoła pod wpływem rodziców zrezygnowała z omawiania na lekcjach książek o Harrym Potterze.
Rodzice byli stanowczy. W petycji do dyrektorki Katarzyny Adamik napisali: "My niżej podpisani, rodzice uczniów klas V, IV i III w związku z naszymi przekonaniami religijnymi wnosimy petycję o podjęcie działań, w celu całkowitego zniesienia lektury "Harry Potter i Kamień Filozoficzny" J.K. Rowling, z zajęć lekcyjnych języka polskiego w naszej szkole. Jest to książka, która dokładnie opisuje praktyki okultystyczne, inicjacyjne, ezoteryczne, a nawet satanistyczne. Są to opinie wielu hierarchów kościelnych takich jak: ks. egzorcysty Aleksandra Posackiego, kardynała Josepha Ratzingera (późniejszego papieża Benedykta XVI), rzymskiego egzorcysty ojca Gabriela Amorta, jak i wielu innych".
Rodzice z Lisowa nie mieli problemu z baśniami czy fantastycznymi powieściami Lewisa i Tolkiena, bo tam "magią nie zajmują się ludzie, tylko postaci fantastyczne: dobre (wróżki, skrzaty, elfy) lub złe (czarownice, czarnoksiężnicy i tym podobne), co oznacza pewnego rodzaju przenośnie, domniemanie niektórych faktów i zdarzeń". Ale młody czarodziej uczy się w Hogwarcie ich zdaniem "prawdziwych sztuk okultystycznych, takich jak: numerologia, wróżbiarstwo i wiele innych".
A że Pottera nie ma na liście lektur obowiązkowych czy uzupełniających, to rodzice uznali, że nie ma powodu, by na niego "marnować godziny lekcyjne". Poprosili za to dyrektorkę, by napisała im, "jakie cele dydaktyczne i wychowawcze zostaną osiągnięte po przeczytaniu Harrego Pottera". Dyrektor Adamik zwołała grono pedagogiczne. A nauczyciele napisali do rodziców: "Uważamy, że ‘Harry Potter i Kamień Filozoficzny’ to wartościowa książka podkreślająca rolę rodziny, przyjaźni i dobra w życiu, zachęcająca do czytania, pomagająca uczniom uzyskiwać lepsze stopnie, a także wyniki podczas egzaminów zewnętrznych". Jednocześnie ubolewali, że "rodzice nie doceniają nauczycielskiej troski o wszechstronny rozwój uczniów".
Ale koniec końców poddali się, książki z dziećmi omawiać nie będą.
Harry Potter? Niech płonie!
Nastoletni czarodziej nie ma w Polsce łatwego życia, choć od premiery pierwszej książki o jego przygodach mija 20 lat (w Polsce po raz pierwszy ukazała się wiosną 2000 roku). Żeby daleko nie szukać, wiosną 2019 roku, po niedzielnej mszy księża, ministranci i wierni z parafii NMP Matki Kościoła i Świętej Katarzyny Szwedzkiej w Gdańsku książki o Potterze po prostu spalili. Znalazły się na stosie "przedmiotów magicznych", gdzieś obok "Zmierzchu" Stephenie Meyer, hinduskich figurek i różowej parasolki Hello Kitty.
- Jestem konserwatywnym chrześcijaninem i dlatego od początku wiedziałem, jak bronić książek J.K.Rowling. Wiara jest dla niej ważna, dla mnie też – mówił mi przed laty Robert D. Gamble, założyciel wydawnictwa Media Rodzina, które w Polsce wydaje Pottera. I tłumaczył: - Każdy, kto czyta te książki, wie, że mamy tam do czynienia z odwieczną walką dobra ze złem. Ale wszyscy też wiemy, że to fantazja, a Hogwart nie istnieje. Rowling nie chce, żeby jej czytelnicy wierzyli w magię, ale stworzyła wspaniały świat, w którym ona istnieje. Sama mówi, że wierzy w siłę wyobraźni. Ja też.
Ewie, polonistce z warszawskiej Białołęki też kiedyś zarzucono, że nieświadomie może wpędzać dzieci w objęcia szatana. - Kilka lat temu jedna z mam grzecznie zgłosiła swój problem z Harrym Potterem i wymieniałyśmy maile na ten temat – opowiada. - Pani przesłała mi opinię jakiegoś ojca na temat okultyzmu i szatańskich elementów w cyklu Rowling. Ja, po zasięgnięciu języka u katechetki, wysłałam jej opinię innego duchownego. Lekcje się odbyły, dzieci były zachwycone, dziewczynka, o ile pamiętam, miała w te dni usprawiedliwioną nieobecność, choć zaproponowałam, by przeczytała inną książkę.
Ewa o dyskusji z mamą uczennicy opowiedziała też dyrektorowi szkoły. – Nie brałam pod uwagę tego, że mogłabym się wycofać z wybranej lektury, ale to było ważne, że od dyrekcji dostałam wsparcie. Usłyszałam, że to ja tu jestem przecież specjalistką i nie mogę pozwolić, żeby rodzice to podważali. Wiem, że nie zawsze nauczyciele mają to szczęście – podkreśla.
Ale powodów, by nie lubić Pottera Polacy potrafią znaleźć więcej i wcale nie muszą być związane z religią. Komu nie przeszkadza magia, temu mogą nie podobać się kwestie... społeczno-polityczne. Na przykład prof. Andrzej Waśko z Uniwersytetu Jagiellońskiego, lider zespołu tworzącego nowe podstawy programowe z języka polskiego twierdził w rozmowie z "Gazetą Wyborczą", że "ta książka propaguje szkodliwą wizję społeczeństwa podzielonego na kasty. Może być czytana jako bajka polityczna przez pryzmat tego, co dzisiaj dzieje się w Polsce. Mamy w niej podział na czarodziejów, którzy reprezentują wszystkie wartości, i mugoli, którzy zasadniczo są na straconej pozycji, nic nie rozumieją, nie nadążają za czymś, są tępi i niewrażliwi. Modeluje i rozszerza uprzedzenia społeczne".
I choć każda dyskusja o wpływie Pottera na dzieci z miejsca staje się głośna, to nie tylko czarodziej wzbudza rodzicielskie obawy. Pod koniec 2019 roku w Warszawie odbyło się spotkanie z dziennikarzami zajmującymi się literaturą: Justyną Sobolewską ("Polityka") i Michałem Nogasiem ("Gazeta Wyborcza"). Sobolewska mówiła wówczas: - Czeka nas, czytelników nowa, niespodziewana rola - wspierania nauczycieli, którzy chcą z dziećmi czytać. Bo wszystko można dziś oprotestować - doszły mnie dwa niepokojące głosy: klasa pierwsza liceum, uczeń zgłasza, że "Prawiek" jest niewłaściwą lekturą. Nie uzasadnia nawet. Nauczycielka chce go wycofać. Uczniowie nie zgadzają się, więc ostatecznie mają przeczytać "ci, którzy chcą". Druga klasa podstawówki: rodzice protestują przeciwko powiastce Leszka Kołakowskiego "Kto z was chciałaby rozweselić pechowego nosorożca", że jest to lektura "niewłaściwa", zawiera "nieodpowiednie słownictwo". Część rodziców musi bronić nauczycielki na zebraniu. - To książki są teraz zagrożeniem dla dzieci? A nie pornografia czy przemoc, z którą już w podstawówce się spotykają? – dopytywała dziennikarka.
O rodzicielską cenzurę czytelniczą pytamy więc nauczycieli. Lista lektur wyklętych jest dłuższa, jak by się mogło wydawać.
Ten niebezpieczny wegetarianizm
Na przykład taki Miziołek, który jest niesfornym chłopcem i narratorem książki "Dynastia Miziołków", też ciągle sprawia nauczycielom problemy. Swoje przygody, np. przestawienie wszystkich zegarów w domu, by rodzina mogła dłużej pospać, chłopiec opisuje w pamiętniku. A że jest bystrym obserwatorem z poczuciem humoru, wiele dzieci lubi czytać o jego perypetiach.
Co innego część rodziców. Na przykład na prawicowym portalu prawy.pl można było przeczytać, że ta książka "służy do formowania dzieci za pomocą ideologii gender". Jak? A na przykład tak: "Mama Miziołków jest zwolennikiem ekologii oraz wegetarianizmu. Prezentuje model feministyczny kobiety. Podciąga się na drążku i prowadzi tatę w tańcu", a do tego: "Żona przeważa nad mężem zaradnością z sprawach życiowych".
Pisarka Joanna Olech, która Miziołka i jego rodzinę stworzyła, podobno manipuluje czytelnikami: "Nie pochwala wprost okultyzmu, czy feminizmu, ale umiejscawia go w kolejnych wpisach z dziennika. Relacjonuje wydarzenia w tonie obiektywnym i przyjmuje rolę dziecka, łatwą do zaakceptowania dla czwartoklasisty. Działa niczym inżynier społeczny metodą ‘małych kroczków’, aż przez oczytanie dziecko przyjmie jej system wartości, pozna i zaakceptuje gender".
Ale i bez mieszania "ideologii" do literatury książka wywołuje rodzicielskie oburzenie.
Ewa, nauczycielka z 20-tysięcznego miasta na Lubelszczyźnie przyznaje: - U mnie kiedyś jeden rodzic oprotestował książkę, bo jego zdaniem to niedopuszczalne, żeby o rodzicach pisać Mamiszon i Papiszon, a o siostrze Kaszydło. Strasznie był zbulwersowany, a że był przewodniczącym rady rodziców, to lekturę odstawiono na półkę.
Marta Wieczorek na co dzień uczy licealistów na Śląsku, ale jednego roku trafiła na zastępstwo do podstawówki. Tam "Dynastia Miziołków" była na liście lektur uzupełniających, które zaplanowano dla dzieci. I też wzbudziła opór. – Musiałam odpowiadać na piśmie na długą listę kuriozalnych zarzutów, które pod adresem tej książki sformułowali rodzice – opowiada. – Nie podobało się, że narrator o matce mówi Mamiszon, ale wyjątkowo doczepili się do tego, że w książce pada słowo "rzygać". Od tej pory zwykłam mówić, że w Zabrzu nikt nie rzyga, tylko wszyscy mają torsje.
Miziołek, czyli jak podpaść… wszystkim
Joanna Olech, autorka książki, na wieść o torsjach tylko się śmieje. – Tej książce oberwało się już z wszystkich stron – mówi. – Na początku, a pamiętajmy, że to wczesne lata 90., była atakowana przez gremia kościelne. Dostałam nawet kuriozalny list, w którym jakaś bardzo pobożna osoba analizowała tę historię zdanie po zdaniu: a to, że matka pali papierosy w toalecie, a to, że bohaterowie nie chodzą w niedziele do kościoła. Książka była atakowana jako nieobyczajna. Na jednych z targów książki podeszła do mnie jakaś babcia, która kupiła wnukowi książkę i poprosiła o autograf. Pół godziny później wróciła i cisnęła we mnie tą książką, bo była "absolutnie niedopuszczalna". Byłam w szoku.
Kilkanaście lat później Olech dostawało się już nie tylko od "obrońców literatury tradycyjnej", ale i od… feministek. Środowiska lewicowe krytykowały ją za zdanie, że dziewczyna nie może być jednocześnie ładna i mądra, a prawica za to, że książkowa matka uprawia okultyzm i jest wegetarianką.
- Zawsze uważałam się za kobietę wyemancypowaną, a tymczasem dowiedziałam się, że stworzony przeze mnie Mamiszon taki nie jest. Do tego Miziołek miał pewne seksistowskie zachowania, bo wszystko, co babskie wydawało mu się fe, fuj i zwyczajnie głupie. A przecież takie pomysły miewają chłopcy w tym wieku, pisałam bez cenzury – mówi Olech. I przypomina: – Miziołki powstawały w odcinkach do jednego z czasopism. Dopiero później złożyła się z tych odcinków książka. I o rany, jak tu widać upływ czasu! Przecież gdy zaczynałam pisać, mój syn, który mnie inspirował, był młodszym nastolatkiem, a dziś dobiega czterdziestki! Upłynęła cała epoka. Dlatego przyznaję - część tej krytyki wzięłam sobie do serca i kolejne wydania "Dynastii" już są poprawione.
Co ciekawe, w trakcie rządów PiS książka Olech znalazła się na pierwszej liście lektur dla zreformowanej przez Annę Zalewską szkoły podstawowej. Mieli ją czytać obowiązkowo czwartoklasiści. Ale po konsultacjach społecznych tytuł z listy znikł. Bez dodatkowego komentarza. Nauczyciele mogą ją omawiać, jeśli chcą i kiedy chcą, ale obowiązku nie ma.
Ideologia! Jaka ideologia?
Marta Wieczorek w swojej nauczycielskiej przygodzie miała problem nie tylko z "Dynastią Miziołków", ale też np. z książką "Yellow bahama w prążki", bo "za bardzo lewacka". – A ostatnio usłyszałam od innej nauczycielki, że ona się nie zgadza, żeby jej dziecko "czytało książkę jakiegoś geja". Chodziło o "Za niebieskimi drzwiami" Marcina Szczygielskiego – wzdycha. – Koleżanka zwykła mawiać, że jest konserwatystką. Powiedziałam jej, że między konserwatyzmem a homofobią nie ma znaku równości – dodaje.
Aldona Dymek, nauczycielka z Wielkopolski, od rodziców usłyszała, że "Łowcy wilków" Jamesa Olivera Curwooda to lektura "zbyt krwawa". - To był mój pierwszy rok w szkole, piąta klasa. Cierpliwie tłumaczyłam rodzicom, że dzięki tej książce możemy rozmawiać o ekologii, historii Ameryki, literaturze faktu. W tamtej klasie pomogło, dzieciom książka bardzo się podobała. Ale przyznaję, że więcej już po nią nie sięgnęłam - wspomina.
Nauczyciel z Małopolski chciał omówić z piątoklasistami "Sen Alicji, czyli jak działa mózg" prof. Jerzego Vetulaniego. Jego wybór oprotestowała koleżanka po fachu, mówiąc, że "to ideologia". Jaka? Nauczyciel się nie dowiedział.
Tymczasem na okładce jedynej książki znanego profesora dla dzieci zamieszczono poradę dla rodziców: "Przeczytaj tę książkę, zanim zrobi to Twoje dziecko. W przeciwnym razie wyprzedzi Cię w neuronauce o kilka długości!". Ceniony autor książek dla dzieci Grzegorz Kasdepke zachęcał do lektury: "Gdybym przeczytał taką książkę w dzieciństwie, chciałbym zostać neurobiologiem, a nie bajkopisarzem!". A jak już przy Kasdepkem jesteśmy, to i jego książki wciągnięto w ideologiczny spór. – Najbardziej przykrą w konsekwencjach jest dla mnie sprawa sprzed kilku lat, gdy zaczynało się genderowe szaleństwo – opowiada pisarz. – Pewna pani w przedszkolu na Śląsku postanowiła wykorzystać z dziećmi książkę, którą napisałem wspólnie z Anną Onichimowską: "Gdybym był dziewczynką, gdybym była chłopcem". Niewinna książka pisana w pierwszej osobie. Zastanawiam się w niej, co by było, gdybym był dziewczynką. Snuję opowieść o tym, że pewnie miałbym inne imię, może inne marzenia, zabawki, przyjaciół. To miał być punkt wyjścia do rozmów o stereotypach związanych z płcią. Jakaś "czujna" mama uznała, że zachęcamy tam do tego, żeby dzieci "szły w pedofilię i homoseksualizm", a sprawę nagłośnił na kazaniu ksiądz. I zaczęło się piekło. Nieszczęsną nauczycielkę wzywał na dywanik burmistrz, była atakowana w internecie. A ja zupełnie nie wiedziałem, jak jej pomóc – wspomina. I przyznaje, że choć wcześniej dostawał mnóstwo sygnałów od nauczycieli, że korzystają z tej książki, to po aferze na Śląsku korzystać przestali.
- Najtrudniej mają autorzy, których teksty trafiają, choćby we fragmentach, do podręczników. Pamiętam, jakie burze wywoływały teksty Anny Onichimowskiej czy Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, bo pojawiały się u nich niepełne rodziny i rozwody. Część rodziców komentowała tak, jakby ten temat w prawdziwym świecie nie istniał. Jak jesteś polskim autorem, to musisz być świętszy od papieża, a i tak zawsze się komuś narazisz. Zagraniczni mają łatwiej, ich ten święty gniew dotyka rzadziej. Na przykład Astrid Lindgren dzięki swojej międzynarodowej sławie została literacko beatyfikowana. Polacy na takie względy liczyć nie mogą – ocenia Joanna Olech.
Ale klasyce też się dostaje. Np. w Bielsku-Białej, gdzie od 12 lat języka polskiego uczy Małgorzata, rodzice próbowali oprotestować "W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza. - Rodzice piątoklasistów zgłosili wychowawcy obawy, że książka jest za trudna i za długa – opowiada nauczycielka. – Byli przekonani, że jej wybór to przerost moich ambicji i nie dowierzali, że to kwestia podstawy programowej. Sama bym chętnie z tego tytułu zrezygnowała, no ale nie mogę! Napisałam do rodziców za pośrednictwem e-dziennika, spokojnie tłumacząc im, dlaczego czytamy Sienkiewicza. Nikt nie odpisał, ale lekturę przeczytało może troje uczniów – wzdycha. I wspomina, że inną książką, która wzbudziła wątpliwości, była "Czy wojna jest dla dziewczyn?" Pawła Beręsewicza. – Z góry założyli, że jak o wojnie, to straszna i za poważna dla piątej klasy, i na pewno nieodpowiednia dla dzieci. Choć przecież pisana jest z perspektywy małej dziewczynki właśnie. Ale myślę, że to było jakieś nieporozumienie związane z tym, że nikt ze zgłaszających obawy zwyczajnie nie widział tej książki. Może im się pomyliła z "Kamieniami na szaniec" albo jakąś inną lekturą dla starszych uczniów – przypuszcza.
Podręczniki pod lupą
Zdanie Joanny Olech o szczególnej cenzurze okołopodręcznikowej zdaje się potwierdzać inna historia, która spotkała Grzegorza Kasdepkego. - Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne w jednym ze swoich podręczników zamieściły opowiadanie z mojej książki "Kacperiada" – wspomina. – Wydawało mi się dotąd, że to raczej przykład dobrych relacji rodzinnych, ale jednak nie. Jest tam historia o tym, że ojciec i syn wracają z przedszkola. Bawią się tak, że tata udaję mamę, a syn tatę. No i dowiedziałem się, że to relatywizm i rodzice z niedużej miejscowości żądają zaprzestania korzystania z tego podręcznika w szkole. Potrzeba niebywałej wręcz wyobraźni, by dopatrzeć się w tej historii czegoś złego, ale jednak to się udało. We wznowieniu ten fragment usunięto – dodaje.
Co ciekawe, Kasdepke otrzymał za "Kacperiadę" Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego, a w laudacji napisanej przez Joannę Papuzińską podkreślano, że z książki bije ciepło, a relacje między głównym bohaterem Kacprem a jego rodzicami są wzorcowe.
Kilka lat temu podobne zamieszanie wybuchło wokół ćwiczeń dla szóstoklasistów z serii "Między nami", wydanych przez Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe. Zaczęło się od wzmianki na facebookowym profilu miesięcznika "Egzorcysta". Ilustrację, na której widać, jak dziewczynka sprzedaje duszę diabłu w zamian za zdrowie brata, wysłała redaktorom czytelniczka.
"Tego wieczoru diabełek siedział pod sosną. Właśnie zjadł kilka okruchów ciasteczka, które dał mu piekarz. Zaczął nasłuchiwać - w pobliżu płakała jakaś dziewczynka. Diabełek postanowił ją namówić, by oddała mu duszę. Podszedł do niej. - Jesteś taka smutna. W zamian za twoją duszyczkę obdarzę cię wszystkim, co zechcesz. - Mój braciszek jest chory, cały czas leży w łóżku, a lekarz nie daje nadziei. Uzdrów go, a oddam ci duszę i pójdę z tobą choćby do samego piekła. Diabełek wymamrotał zaklęcie. Zaszumiały drzewa. - Braciszku! Wyzdrowiałeś! Masz zdrowe nóżki! Możesz chodzić!” - na tym fragmencie zdjęcie strony ćwiczeniówki ucięto. Nie było wiadomo, co z diabełkiem i dziewczynką działo się dalej.
Okazało się, że zadania są luźno inspirowane książką szwedzkiego pisarza Ulfa Starka "Mały Asmodeusz". Mały diabełek jest dobry i jego ojciec wysyła go z piekła na Ziemię, by w końcu stał się zły i przyniósł mu jakąś duszyczkę. I tu część, która podbiła internet - diabełek spotyka smutną dziewczynkę. Ona obiecuje mu oddać duszę. Razem idą do piekła. Tam, owszem, ojciec diabeł jest bardzo dumny z diabełka, ale do czasu. Bo gdy dowiaduje się, jak duszę zdobyto, mówi, że tak nie można - nie można oddać duszy, by zrobić coś dobrego. Dziewczynka wraca na ziemię, wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Ćwiczenie w podręczniku mimo licznych protestów zostało.
O śmierci nie mówimy
Natalia Bielawska, która od 7 lat uczy polskiego w warszawskich podstawówkach i prowadzi popularnego bloga "622 pomysły na lekcje języka polskiego", wspomina: - Jeden z rodziców zgłosił dyrekcji, że w lekturze znajdują się przekleństwa - chodziło o "Osobliwy dom pani Peregrine" Ransoma Riggsa. Inny się poskarżył, że czytamy zbyt mroczne książki, a córka boi się pająków. To było o "Władcy Lewawu" Doroty Terakowskiej. Były też prośby o zrezygnowanie z omawiania utworów podejmujących tematykę śmierci.
Dlatego Bielawska, gdy szykuje się do omawiania lektur, najpierw "odrabia lekcję z rodzicami". – Bardzo ważne jest ich odpowiednie nastawienie – podkreśla nauczycielka. – Jeśli rodzic jest źle nastawiony do lektury na przykład ze względów ideologicznych, ale czasem też w wyniku własnych szkolnych traum, to koniecznie trzeba z nim porozmawiać. Inaczej z dużym prawdopodobieństwem przeniesie to nastawienie na dzieci, zwłaszcza te młodsze. Staram się więc przekonać rodziców, że jestem specjalistką i naprawdę wiem, co robię, gdy rozmawiam z dziećmi o książkach. I ja, i oni chcemy przecież dobrze dla dzieci, dlatego muszą mi zaufać – dodaje.
O tym, jak duża jest rola rodziców, Natalia Bielawska przekonała się na samym początku pracy w szkole. Poprosiła uczniów o prowadzenie "dzienników lektury". Zeszytów, w których dzieci miały notować swoje emocje w czasie czytania, zapisywać ważne dla nich fragmenty czy rzeczy, które uznają za ekscytujące lub głupie. – Rodzice byli negatywnie nastawieni. Nie podobało im się, że dzieci przerywają lekturę, niektórzy uważali, że to może zabijać chęć do czytania – wspomina. – Ich wpływ był tak duży, że przez pierwsze dwa miesiące dzieci w ogóle nie uzupełniały dzienników. Dopiero rozmowy pomogły. I dzienniki sprawdziły się świetnie.
Dziś co drugą lekturę wybierają u niej sami uczniowie. Na lekcjach prezentują książki całej klasie, Bielawska też im coś proponuje. W tym miesiącu to jej propozycja wygrała. Dzieci czytają "Rok, w którym nauczyłam się kłamać" Lauren Wolk.
- Ciągle słyszę historie o rodzicach oburzonych podręcznikami czy lekturami, ale takiego zacietrzewienia jak w ostatnich latach wcześniej nie widziałem – przyznaje Kasdepke. – Internet sprawił, że każdy może opublikować swoje przemyślenia i zostać ekspertem od edukacji dzieci. Te internetowe burze oczywiście szybko gasną, ale bolesne ślady potrafią zostawać na długie lata. Pisanie dla dzieci nie jest łatwe i niewinne, bo ciągle się jest na cenzurowanym. To, co ostatnio martwi mnie najbardziej, to fakt, że zaczęliśmy bardziej dbać o narządy płciowe dzieci niż o ich mózgi – dodaje.
***
Na początku tego roku dyrektorka z Lisowa poinformowała, że w lutym w jej szkole odbędą się zajęcia pozalekcyjne z książek o Harrym Potterze.