"Jesteśmy zmuszani do pracy mimo kwarantanny" – twierdzą lekarze i ratownicy, którzy są na pierwszej linii walki z koronawirusem. Brakuje sprzętu, ludzi i pieniędzy – wyliczają, a w rozmowie z reporterem "Czarno na białym" Marcinem Gutowskim mówią wprost: jesteśmy już na skraju wyczerpania, choć szczyt zachorowań dopiero przed nami.
Doktor Łukasz Tomasik z mokrą głową wybiega do karetki. Po drodze wrzuca na siebie odblaskową kurtkę. Liczył na to, że zdąży wziąć choć krótki prysznic. Nie tym razem. Od czterech tygodni pełni obowiązki dyrektora medycznego w niewielkim szpitalu na Mazowszu. Teraz jest na dyżurze w innej placówce. W kilku kolejnych, jak sam mówi, "zasuwa na karetce". Ktoś musi, a rąk do pracy brakuje. Skoro sam ustala grafiki, czuje się zobowiązany, by je łatać. Od siedmiu dni nie był w domu. Tak jak koledzy z ratowniczego, prześpi się czasem w dyżurce, na oddziałowym łóżku albo w pogotowiu.
Marek (imię zmienione na prośbę rozmówcy) właśnie wyszedł z dyżuru. Chce wrócić do domu, ale się boi. W ciągu kilku godzin miał kontakt z sześcioma pacjentami z podejrzeniem zakażenia. Jest doświadczonym lekarzem w dużym szpitalu na Pomorzu. Nie chciał mówić o tym, co dzieje się w jego placówce, bo dwie osoby straciły już za to pracę. Jednak złość na sytuację okazała się silniejsza niż strach.
Sylwia (imię zmienione na prośbę rozmówcy) to ratowniczka medyczna. Podobnie jak kilkudziesięciu innych pracowników szpitala została odesłana na kwarantannę. Dyrekcja placówki nakazała jej jednak powrót do pracy już po kilku dniach, choć do dziś nie dostała oficjalnej informacji o zakończeniu kwarantanny. Gdy zgłaszała zastrzeżenia do decyzji szefostwa, zagrożono jej zwolnieniem. - Tak wygląda rzeczywistość ukryta za zapewnieniami o tym, że wszystko jest pod kontrolą" – mówi z goryczą.
Bezradność
Dr Tomasik: Człowiek ledwo żywy, ale proszę pytać. Jak jest? Dyplomatycznie odpowiem, że ciężko. Wczoraj zjadłem cokolwiek dopiero wieczorem. Bieganina, stres, praca… Teraz to jest służba zdrowia. Służba! Bez taryfy ulgowej. Tydzień temu okazało się, że mamy pacjenta z COVID-19. Musieliśmy zamknąć SOR i Oddział Internistyczny. 8 lekarzy i 14 pielęgniarek wylądowało w kwarantannie. Oddziałowa przeraziła się, gdy miała skompletować obsadę. Dla takiego małego szpitala, jak nasz, to katastrofa. Na dłuższą metę nie sposób uzupełnić te nieobecności. A sytuacja staje się coraz mniej ciekawa.
Sylwia: Cztery dni czekałam na wynik testu po kontakcie z zakażonym. Szefostwo szpitala poinformowało mnie mailem, że jest ujemny. Oficjalnie do dziś nie dostałam jednak ani wyniku, ani pisma z sanepidu o zwolnieniu z kwarantanny. A do pracy kazali wracać.
Marek: Część osób zawrócili z kwarantanny, choć nie było jeszcze wyników testów. Było za to polecenie służbowe powrotu do pracy. Wyniki testów wysyłane są do spółki prowadzącej szpital, a nie bezpośrednio do badanych. Zarząd wzywa do stawienia się w pracy, choć oficjalnie kwarantannę może zdjąć tylko sanepid.
Sylwia: Trafił do nas pacjent z intensywnym krwawieniem. Nie miał objawów charakterystycznych dla koronawirusa. Po badaniach okazało się jednak, że jest zakażony. Osoba, która robiła mu tamponadę nosa, na którą pacjent dosłownie pluł krwią - według sanepidu nie kwalifikowała się na kwarantannę. Pracowała dalej, jak gdyby nigdy nic.
Dr Tomasik: U nas dochowujemy procedur. Etatowi pracownicy siedzą w domach i czekają na koniec kwarantanny. Kłopot mają ci na kontraktach. Przez dwa tygodnie są pozbawieni możliwości zarabiania.
Sylwia: Kierownictwo części oddziałów w panice kazało robić testy wszystkim. Absurd! Każdy wie, że trzeba odczekać co najmniej 5-7 dni od kontaktu, żeby wirus się namnożył, inaczej to bez sensu. Tak pobiera się setki próbek. Przez to ci pracownicy, którzy naprawdę mogą mieć kontakt z wirusem, muszą czekać na wyniki dużo dłużej.
Marek: Władza na Twitterze pisze, że jest szerszy dostęp do testów, ale to fikcja. U nas jest jedno laboratorium, które obsługuje dwa województwa. Owszem, można namiętnie pobierać próbki, ale co z tego, skoro nie ma gdzie sprawnie wykonać testów.
Sylwia: Lekarz kierując na wymaz zaleca kwarantannę, ale to tylko zalecenie, decyzję musi wydać sanepid. Bywa, że koledzy czekają na pobranie materiału do badania po 4-5 dni. W tym czasie pracują z pacjentami. Szefostwo naciska na powrót - przecież to nic takiego, skoro nie ma decyzji o kwarantannie. A że lekarz zaleca? Cóż.. Nie wierzymy już kierownictwu, że wszystkie procedury dotyczące testów i kwarantanny są zachowywane.
Marek: Nie wiem, na jakiej podstawie nasza dyrekcja twierdzi, że lekarzom czy ratownikom wystarczy 7 dni kwarantanny. Po takim czasie nie można być pewnym, że pracownik nie jest chory, nawet jeśli wynik testu jest ujemny. To może oznaczać tylko tyle, że w chwili pobrania próbki wirus nie rozgościł się w organizmie. Rzeczywistość pokazuje, że objawy zaczynają występować nawet po kilkunastu i więcej dniach.
Sylwia: Zdecydowano, że wymaz od pracownika można pobrać tylko za zgodą prezesa szpitala lub kierownika oddziału. W innym wypadku nie mogę tego zrobić, nawet jeśli miałam kontakt z zakażonym. Wczoraj na jednym dyżurze przyjęłam sześć osób z podejrzeniem koronawirusa. Ale to nie wystarczy, bo na testy są kierowani tylko ci, którzy dokonują intubacji. Pobieranie krwi, podłączanie do aparatury medycznej, badania, opatrywanie ran to - zdaniem szefostwa - za mało, by narazić się na zakażenie. Tu, na pierwszej linii frontu, nie czujemy wsparcia naszych przełożonych. Atmosfera w placówce jest fatalna. Zamiast mobilizacji i pracy drużynowej - zarządzanie strachem.
Gniew
Marek: Jeden z ratowników w naszym szpitalu publicznie powiedział, że personel czekający na wynik testów dalej zajmuje się pacjentami. Za te słowa został zwolniony dyscyplinarnie. Pracę straciła też położna, która ośmieliła się przyznać, że na porodówce brakuje środków ochrony osobistej dla rodzących kobiet.
Sylwia: Koledze grożono zwolnieniem, jeśli nie usunie z prywatnego konta w serwisie społecznościowym wpisu o długim oczekiwaniu na wyniki. Postawiliśmy się w końcu. Albo dostaniemy oficjalne wyniki lub decyzje sanepidu, albo nie przychodzimy do pracy. Dyrekcja zamknęła wtedy SOR, zasłaniając się rzekomą nielojalnością pracowników. Zastraszano nas, że mamy wracać, bo będą wyciągane konsekwencje. Teraz pracujemy.
Dr Tomasik: Podejrzewam, że takie decyzje dyrekcji i zastraszanie personelu mogą wynikać ze strachu przed jeszcze wyższymi czynnikami. Gdy nad placówką wisi na przykład widmo kary finansowej za brak ciągłości w świadczeniu usług, zdesperowane kierownictwo może podejmować nieodpowiednie naganne decyzje, próbować ukryć niedostatki personalne dopóki to możliwe, według zasady: jak ty powiesz prawdę, to ciebie ukarają.
Niepewność
Marek: Kilka dni temu przyszedłem na dyżur i dowiedziałem się, że w ciągu jednego popołudnia mamy przenieść cały oddział do innego budynku. Wszystko: pacjentów, dokumentację, sprzęt - także ten zabiegowy. Komunikat był krótki: o godzinie 19 wjeżdża tu inny oddział z pacjentami COVID-19, do tego czasu ma was tu nie być. To polecenie służbowe, odmowa jest równoznaczna ze zwolnieniem z pracy. Do pomocy w przeniesieniu całego oddziału przydzielono nam dwóch panów z firmy transportowej.
Dr Tomasik: Nasz dyrektor medyczny się rozchorował, od początku marca pełnię jego obowiązki. Odpowiedzialność jest ogromna, ciągle przychodzą nowe nakazy, wytyczne, procedury, obostrzenia. Bywa, że jest ich dużo. Nic z tego, co teraz trzeba wcielać w życie, nie było wcześniej przerabiane. Czy czuję się rzucony na głęboką wodę? Raczej na sztorm pomieszany z tsunami. To misja samobójcza, tak mówią mi inni moi koledzy. Brak tu poczucia wsparcia ze strony decydentów.
Sylwia: W naszym szpitalu, w ramach SOR, powstał oddział buforowy, do którego trafiają pacjenci z podejrzeniem koronawirusa. Do pracy w nim skierowano pielęgniarki z dermatologii i interny. Jak się dowiedziały, gdzie trafią, to aż 90 procent spośród etatowych przyniosło zaświadczenia lekarskie o niezdolności do pracy, a kontraktowe oświadczyły, że nie będą w tym czasie świadczyły usług. Oczywiście, że to bulwersuje, jesteśmy po to, by ratować zdrowie i życie, ale taka jest przykra rzeczywistość.
Dr Tomasik: 10-15 procent personelu jest na zwolnieniach lekarskich. To nadzwyczaj dużo. Można się tylko domyślać, że to ze strachu przed zarażeniem, bo testy wykonywane są tak, jak są. Do tego dochodzą, zrozumiałe skądinąd, zwolnienia na opiekę nad dziećmi, kwarantanny. Osiągamy, nie - już osiągnęliśmy granicę wydolności. W naszym szpitalu połowę nocnych i weekendowych dyżurów obstawiali lekarze wojskowi. W obecnej sytuacji zostali wezwani do jednostek. Sporo też mamy dorabiających emerytów. Oni teoretycznie mogliby dalej pracować, ale rodziny im zabroniły, bo są w grupie ryzyka. Po ponownym uruchomieniu oddziału chorób wewnętrznych, dyżurują w nim 2 osoby. Jedna to młoda lekarka - matka karmiąca, drugim jest starszy pan doktor. We dwójkę ciągną obsadę już trzecią dobę. Są na skraju wydolności fizycznej.
Marek: To, co się dzieje, to istny rollercoaster. W ubiegłym tygodniu grafik był domykany z dnia na dzień. Co chwila wpadała jakaś kwarantanna, a pracownicy wypadali z dyżurów. Tak już będzie, a nawet gorzej. Nie wiem, kto będzie leczył pacjentów. Wszyscy będziemy "dodatni" i będziemy leczyć? Emerytów zmuszą do pracy? Można, ale przecież oni są w grupie ryzyka, poza tym często nie mieli nigdy styczności z systemem komputerowym czy nowoczesnym zaopatrzeniem.
Sylwia: Na grafiku, w który normalnie wpisanych jest około 20 osób, w ubiegłym tygodniu było sześć. Tymi siłami trzeba było zając się wszystkimi trafiającymi na SOR w dużym miejskim szpitalu. Nie było ani jednego sanitariusza, który mógłby przewieźć pacjentów na niezbędne badania. Poza wykonywaniem czynności medycznych zmuszeni do tego byli ratownicy, których i bez tego brakowało na oddziale. Zdarzyło się, że pacjentowi po udarze nie miał kto podać leków. Czekał na podanie na sali reanimacyjnej, aż wróci ktoś, kto będzie w stanie się nim zająć.
Dr Tomasik: Nie mamy rezerw personalnych, materiałowych ani finansowych. Skąd je wziąć po latach doprowadzania systemu do skraju wydolności? Na razie ratuje nas wyrozumiałość i dyscyplina społeczeństwa, ale nie ma się co łudzić, że w Polsce uda się zapanować nad pandemią tak skutecznie, jak w Chinach.
Marek: Koleżanka na pierwszym dyżurze na oddziale buforowym miała do dyspozycji tylko swoje ręce, stetoskop i jedną pielęgniarkę. Tyle. Kroplówki? Leki? Glukometr? Podstawowy osprzęt do monitorowania. To wszystko było organizowane w popłochu.
Sylwia: Brakuje sprzętu. Sala infekcyjna to cztery łóżka oddzielone parawanami. Otwarta, ze wspólną wentylacją dla całego piętra w szpitalu. To, co się zassie, nie wiadomo przez jakie filtry przechodzi i gdzie jest wypuszczane.
Marek: Minister zdrowia zapewnia, że mamy respiratory, ale gdy wysłano do niego pismo z pytaniem, ile ich jest, okazało się, że minister nie wie. Zresztą mówi o maszynach do znieczulania przy planowych zabiegach. Owszem, one wtłaczają i wyciągają powietrze, ale to nie jest rozwiązanie permanentne. Zabieg trwa godziny, a nie tygodnie. Te maszyny mają swoje ograniczenia. Żaden kraj nie jest przygotowany na epidemię, ale jak już do niej dochodzi, to państwa przystępują chociażby do unijnego przetargu na środki zabezpieczeń osobistych. Polska nie przystąpiła. Nie jestem w stanie pojąć, jak to się stało. My możemy permanentnie narażać się na zachorowanie, ale nie jest nas nieskończenie wiele. Zresztą przecież całkiem niedawno nie byliśmy potrzebni - mówiono: "niech jadą". To wielu pojechało. Pomagają gdzie indziej.
Smutek
Dr Tomasik: Pacjenci z oddziału, na którym zarządzono kwarantannę, trzeci dzień czekają na przewiezienie do innych placówek. Obawiam się, że tu za chwilę nie będzie się miał nimi kto opiekować. Serce się kraje, gdy patrzy się na ich niepokój i bezbronność. - Zaraziłem się, czy nie? Przewiozą? Dokąd? - te dramatyczne pytania widać w ich oczach. To jest najtrudniejsze. Jesteśmy gotowi wejść w pakt z diabłem, żeby w końcu znalazło się dla nich bezpieczne miejsce, bo bezlitosna prawda jest taka, że nasze możliwości opieki się wyczerpały (po ukończeniu tekstu ostatecznie pacjenci zostali ewakuowani do innych placówek - red.).
Sylwia: Wczoraj na dyżur trafiła pacjentka z krwotokiem wewnętrznym. Wywiad epidemiologiczny był negatywny, nic nie wskazywało, że może być zakażona. Obraz płuc po prześwietleniu klatki piersiowej był jednak charakterystyczny dla nosicieli nowego koronawirusa. Personel oddziału ratunkowego spędził z nią wcześniej kilkadziesiąt minut bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Na koniec dyżuru każdy zadawał sobie pytanie - wracać do domu, czy nie. Proszę mi wierzyć, że to nie jest łatwa decyzja. Niektórzy nie mają wyjścia. W naszym mieście nie przygotowano żadnych lokali zastępczych dla medyków walczących z epidemią. Nasze rodziny są ciągle narażone na zakażenie.
Dr Tomasik: To wszystko odbywa się gigantycznym kosztem życia rodzinnego. U mnie ostatnio po prostu go nie ma. Cierpią najbliżsi, ale cierpi też nasze zdrowie. Choroba wrzodowa - bo ciągły stres i napięcie, bruksizm - wytarte zęby od ciągłego szczękościsku z powodu stresu, choroby układu krążenia - można jeszcze długo wymieniać.
Wdzięczność
Sylwa: Robimy zrzutki na sprzęt. Przynosimy z miasta, co się da. Firmy przywożą posiłki dla całego oddziału. Piekarnie - wypieki. Kilka dni temu dostaliśmy od jednej firmy 12 opakowań rękawiczek. Osoby prywatne przynoszą przyłbice, gogle własnej produkcji. Tym ludziom trzeba dziękować! To dzięki nim nie jesteśmy pozostawieni sami sobie. Szpital nie pomaga, więc tak sobie radzimy.
Marek: Społeczeństwo bardzo pomaga. Firma taksówkarska przewozi lekarzy za darmo, przyjaciele szyją maseczki, drukują przyłbice na drukarce 3D. Dla wielu z nas to ratunek. Według przydziału na okulistyce jest jedna maseczka. Na cały oddział. Ale dyrektor publicznie zapewnia, że niczego nie brakuje. Certyfikowane maski z filtrem HEPA mamy na oddziale tylko dlatego, że przekazał je anonimowy darczyńca. Inaczej mielibyśmy 9 chirurgicznych na cały personel. Pielęgniarki w innych częściach szpitala nie zdejmują jednej przez cały dyżur, a jednorazowe kombinezony teraz są wielorazowego użytku.
Sylwa: W kontakcie z zakażonym pacjentem na SOR przysługuje mi czepek, fartuch fizelinowy i maseczka chirurgiczna, która - jak wiadomo - nie zabezpiecza przed wirusem, bo cząsteczki płynu, na których się przenosi, są kilkakrotnie mniejsze od porów w materiale.
Strach
Marek: Jesteśmy z kolegami przerażeni, a najgorsze przecież dopiero nadchodzi. Mówiąc wprost, to nie może się udać. Tylko karne pozostanie ludzi w domach może nas uratować. Im mniej chorych na raz do nas trafi, tym większa szansa, żeby ich uratować. Modlimy się, żeby ludziom nie znudziła się kwarantanna.
Dr Tomasik: To rzeczywiście jest wojna. Walczymy o to, żeby przypadków nie było aż tak dużo. Wiemy, że kołdra jest za krótka.
Sylwia: Jeśli nie będziemy przestrzegać wytycznych dotyczących izolacji, za tydzień albo dwa polegniemy jak Włosi czy Hiszpanie. My, medycy, będziemy zmuszeni dokonywać dramatycznych wyborów, odmawiać świadczeń osobom powyżej 60. roku życia, żeby nie zabrakło respiratorów dla młodych w stanach ciężkich.
Dr Tomasik: Bardzo się boję. Zwłaszcza tego, że będę musiał stanąć przed tak okrutnym wyborem. Chcę wierzyć, że jakoś się uda, ale prawda jest taka, że sytuacja na pewno przekroczy możliwości systemu opieki zdrowotnej, który i bez tego był doprowadzony do skraju wydolności.
Marek: Mrożą mnie doniesienia o tym, że liczba lekarzy, którzy zmarli w walce z epidemią we Włoszech się zwiększa. To napawa lękiem. Każdy ma nadzieję, że - mówiąc wprost - to nie na niego padnie.
Dr Tomasik: Żona ciosa mi kołki na głowie - dlaczego nie mogę mieć jednego etatu jak każdy normalny człowiek, zadbać o siebie i swoją odporność w tym wymagającym okresie. Przecież nie chcę polec na tej pierwszej linii.
Marek: Nie wyobrażam sobie nawet, co się dzieje poza dużymi miastami, skoro nawet w dużych ośrodkach karetki stoją w kolejce do szpitali jednoimiennych. W pozostałych placówkach oddziały tymczasowe czy buforowe też są już prawie pełne. Niebawem może się okazać, że zakażeni będą trafiać na SOR, gdzie dowiedzą się, że nie ma dla nich miejsc. Co zrobić z takimi pacjentami? Na razie nie ma propozycji rozwiązań.
Determinacja
Dr Tomasik: Bez chwili oddechu, w ciągłym stresie walczymy o zapewnienie ciągłości funkcjonowania oddziałów i szpitali. To nie są wydumane deklaracje, ale realna walka realnych ludzi, którzy wyczerpani zostają na dyżurach, na których już nie powinno ich być, ale obowiązek każe zostać.
Sylwia: Tak, nasze rodziny są w ciągłym zagrożeniu. Znam przypadki lekarzy, którzy pracują z zakażonymi, mimo że ich najbliżsi w domach cierpią na dysplazję szpiku czy białaczkę. Jesteśmy świadomi odpowiedzialności, jaka na nas ciąży. To nasze zadanie - robić swoje i żyć nadzieją.
Dr Tomasik: Taka nasza rola, szeregowych żołnierzy na pierwszej linii frontu - nie opuszczać posterunku, dopóki ktoś z niego nie odwoła.