Wydawałoby się, że pomysł na taką broń mógł się zrodzić tylko w latach 50. Wielka rakieta z reaktorem jądrowym, pędząca na małej wysokości, niszcząca domy falą uderzeniową, zasypująca okolicę silnie radioaktywnym pyłem, a na dodatek rozrzucająca głowice termojądrowe. Broń tak szalona, że Amerykanie nawet nie wiedzieli, jak ją przetestować. Teraz Rosjanie chwalą się czymś podobnym, a Władimir Putin z nieukrywanym zadowoleniem pokazuje nagranie próbnego lotu.
Słowa rosyjskiego prezydenta wygłoszone pierwszego marca, że Rosja testuje rakietę dalekiego zasięgu z napędem jądrowym, były tak zaskakujące, iż większość ekspertów nie mogła w nie początkowo uwierzyć. Nie dlatego, że to jakaś kosmiczna technologia wskazująca na zaskakujące możliwości Rosjan, ale z powodu tego, iż pół wieku temu podobny pomysł odrzucono jako zbyt szalony.
Spekulowano, że może prezydent się przejęzyczył podczas swojego dorocznego wystąpienia przed parlamentem albo media źle przekazały jego wypowiedź. Jednak w oficjalnych komunikatach Kremla i ministerstwa obrony nie ma wątpliwości - Rosja pracuje nad rakietą napędzaną przez reaktor jądrowy. Nad latającym Czarnobylem - jak mówią eksperci.
Owoc szalonych czasów
Nie ma informacji o tym, jak dokładnie ma działać nowa rosyjska rakieta. Dotychczas próbowano stworzyć coś takiego tylko raz, na przełomie lat 50. i 60. w USA. Pentagon szukał wówczas nowych pomysłów na rakiety dalekiego zasięgu, które pozwolą atakować ZSRR. Pojawiło się dużo oryginalnych koncepcji. Lata 50. były okresem gwałtownego postępu w lotnictwie i broni rakietowej. Nie było jeszcze wiadomo, co jest słusznym kierunkiem, a co ślepą uliczką, i dopiero trzeba było to ustalić. Pojawiały się więc pomysły, które dzisiaj włożylibyśmy na półkę z science fiction w przegródce o szalonych naukowcach.
W latach 50. energia atomowa była traktowana z wielkim entuzjazmem. Dostrzegano właściwie tylko jej zalety i potencjalnie gigantyczne możliwości. Był to czas, kiedy nie przejmowano się specjalnie takimi sprawami, jak skażenie radioaktywne i jego wpływ na ludzi oraz środowisko. Wydawało się, że przyszłość należy do atomu i cała cywilizacja będzie napędzana energią z reakcji łańcuchowych.
Nie może więc dziwić, że podczas rozważań nad nowymi rakietami jedną z propozycji było zastąpienie silnika odrzutowego reaktorem jądrowym. Teoretycznie pozwalał on osiągnąć nieograniczony zasięg. Tak długo, jak działał reaktor, tak długo rakieta mogła lecieć. Można było ją wystrzelić i kazać krążyć nad oceanem w oczekiwaniu na rozkaz do ataku. Wydawało się to atrakcyjne z punktu widzenia wojskowych, bo taką rakietę bardzo trudno byłoby zniszczyć na ziemi. Na sygnał o możliwym wybuchu wojny startowałaby i znikała w przestworzach.
Bóg zaświatów sieje zniszczenie
Prace nad nową rakietą rozpoczęto formalnie w 1957 roku w ramach tajnego programu Pluton (ang. Pluto). Nie wiadomo, jakim kluczem kierowano się, wybierając nazwę, ale imię mitologicznego rzymskiego boga zaświatów można uznać za adekwatne. Cała koncepcja rakiety (nazywanej też Supersonic Low Altitude Missile - Naddźwiękowa Rakieta Niskiego Pułapu) może się wydawać z dzisiejszej perspektywy szalona.
Pluton miał mieć 26 metrów długości i około półtora metra średnicy, czyli około dwóch-trzech razy więcej od współczesnych rakiet manewrujących. Miał latać z dużymi prędkościami rzędu trzech machów, czyli około 3,6 tysiąca km/h, rozgrzewając się miejscami do czerwoności. Większą część trasy miał pokonywać na dużej wysokości - kilkunastu kilometrów. Dopiero po otrzymaniu rozkazu ataku miał nurkować w kierunku ZSRR, nabierać maksymalnej prędkości i pędzić na małej wysokości (do 300 metrów), wyrzucając z siebie do 14 bomb termojądrowych o mocy megatony (bomba zrzucona na Hiroszimę razy 40). Na końcu miał się gdzieś rozbijać.
Zakładano, że Pluton będzie zabijał i niszczył nie tylko przy pomocy owych 14 bomb, ale również przy pomocy fali uderzeniowej i promieniowania. Lecąc na małej wysokości z dużą prędkością, tworzyłby tak silną falę ciśnienia, że zakładano "znaczące zniszczenia w zabudowie" w okolicy trasy przelotu. Obliczono, że rakieta będzie generować hałas o natężeniu około 150 decybeli, kiedy 130 jest uznawane za próg bólu dla człowieka. Domy mogły pękać i walić się, a ludzie wić z bólu po samym przeleceniu rakiety nad nimi.
Ślad zniszczenia
Co jednak najbardziej przerażające, rakieta byłaby w praktyce latającym Czarnobylem. Nie było sensu w żaden sposób osłaniać reaktora, więc podczas jego pracy pocisk byłby rozgrzaną do czerwoności kulą silnego promieniowania neutronowego. Jego skala miała być szacowana na tak dużą, że naukowcy pracujący przy projekcie ironicznie mówili, iż podczas przelotu na małej wysokości rakieta "usmaży ci kurczaka w zagrodzie".
Dodatkowo reaktor nie miał mieć tak zwanego drugiego obiegu. Oznacza to tyle, że zagarniane przez wlot pod kadłubem powietrze wlatywałoby pomiędzy pręty paliwowe, było gwałtownie podgrzewane przez promieniowanie i wyrzucane z tyłu przez dyszę. Byłoby nie tylko gorące, ale też skażone cząsteczkami radioaktywnymi, które następnie opadałyby na okolicę, czyniąc ją niebezpieczną dla ludzi.
Wszystko razem daje broń z koszmarów. Nie dość, że powodującą kilkanaście silnych eksplozji termojądrowych, to jeszcze zostawiającą za sobą pas zdewastowanej i skażonej ziemi.
Udane testy
Prace nad SLAM przez pierwszych kilka lat szły bardzo dynamicznie. Stworzeniem kluczowego elementu, czyli układu napędowego z reaktorem, zajmował się zespół około stu naukowców Narodowego Laboratorium Lawrence Livermore (LLNL). Mieli oni do pokonania wiele problemów, głównie związanych z faktem, że wszystko musiało działać przy wielkich temperaturach. Reaktor miał rozgrzewać przelatujące przezeń powietrze do około 2,6 tysiąca stopni C, co wystarczałoby do stopienia stosowanych wówczas w samolotach materiałów.
Większość problemów została jednak pokonana. W 1961 roku na specjalnie zbudowanym stanowisku badawczym na pustyni w stanie Nevada uruchomiono prototypowy pomniejszony reaktor rakiety, nazwany Tory-IIA. Działał tylko kilka sekund. Trzy lata później przetestowano znacznie ulepszony i już o docelowym rozmiarze reaktor Tory-IIC. Ten działał przez pięć minut i jego próbę uznano za wielki sukces. Osiągnął moc 500 megawatów, co odpowiada mniej więcej połowie mocy pojedynczego reaktora czarnobylskiej elektrowni jądrowej. Jak na coś, co mieściło się na jednym małym wagonie kolejowym, był to świetny wynik. Teoretycznie można było składać rakietę i zacząć próby w locie. Pierwszą planowano na 1967 rok.
Choć test drugiego reaktora był takim sukcesem, to w tym czasie wokół programu Pluton narosło już wiele wątpliwości. Na przykład nie potrafiono wymyślić, w jaki sposób przeprowadzić konieczne próby w locie. Rakieta przecież skaziłaby całą okolicę, a gdyby jeszcze doszło do awarii i spadła na tereny zabudowane...?
Byłaby to potężna katastrofa. Zastanawiano się nad odpaleniem jej w rejonie małych wysepek na Pacyfiku, gdzie testowano wcześniej broń jądrową. SLAM miał tam latać w kółko, a potem zostać celowo rozbity w miejscu, gdzie ocean jest bardzo głęboki. To rozwiązanie też uznano za zbyt ryzykowne. Promieniowanie niesione przez wiatry wysoko w atmosferze rozniosłoby się po całym globie, a w połowie lat 60. już dobrze rozumiano, jakim niebezpieczeństwem jest to dla ludzi.
- Nie było żadnej gwarancji, że wystrzelony Pluton nie wymknie się pod kontroli i nie stanie się ślepą niszczycielską siłą o napędzie jądrowym, powietrznym Frankensteinem, latającym Czarnobylem - mówił w 1990 roku w wywiadzie dla "Air and Space Magazine" Jim Hadley z LLNL, który pracował nad rakietą. Jego wypowiedź zamieszczono w pierwszym artykule, który szeroko opisywał program Pluton.
Ostatecznie SLAM okazał się jedną ze ślepych ścieżek w rozwoju broni. W połowie lat 60. było już jasne, że znacznie tańszym, mniej drastycznym i bardziej niezawodnym rozwiązaniem do atakowania ZSRR będą rakiety balistyczne - takie, jakie dzisiaj są podstawą wszystkich arsenałów jądrowych. Przy ówczesnej technologii nie było przed nimi obrony. SLAM można było natomiast próbować zestrzelić jak samolot. Co więcej, pojedyncza wielka rakieta z reaktorem miała kosztować nawet 50 milionów dolarów, co w dzisiejszych warunkach oznaczałoby nawet około miliarda dolarów. To kilkanaście razy więcej niż rakieta balistyczna.
Kilka miesięcy po próbie drugiego reaktora program Pluton oficjalnie zamknięto.
Co planują Rosjanie?
Temat rakiet napędzanych reaktorami wydawałoby się, że został zakończony i pogrzebany. Tymczasem nagle Putin ogłasza, że Rosja jest już w trakcie zaawansowanych prac nad czymś podobnym.
Tak naprawdę nie wiadomo, na jakim etapie tworzenia nowej rakiety są Rosjanie. Twierdzenia Putina należy traktować bardzo ostrożnie, przez pryzmat propagandy i kampanii przed wyborami prezydenckimi. Ujawniono jedynie bardzo skąpe informacje. Nowa rakieta ma być wielkości już wykorzystywanych bojowo klasycznych rakiet manewrujących Ch-101, mieć "nieograniczony" zasięg i unikać systemów antyrakietowych. Według Putina pod koniec 2017 roku przeprowadzono udany test w Arktyce.
Niedługo po wypowiedzi rosyjskiego prezydenta w amerykańskich mediach pojawiły się anonimowe komentarze rzekomych informatorów ze służb wywiadowczych i Pentagonu. Mieli oni przyznać, że USA od jakiegoś czasu rzeczywiście obserwują rosyjskie prace nad rakietą z napędem jądrowym i że przeprowadzono kilka jej testów w Arktyce. - Kilka razy się rozbiła. Pomyślcie o skutkach ekologicznych - powiedział rozmówca "Fox News". Amerykanie twierdzą, że wbrew deklaracjom Putina prace nad rakietą są w bardzo wstępnej fazie badawczej.
Nieoficjalne informacje z anonimowych źródeł pojawiły się też w rosyjskich mediach. Dziennik "Wiedomosti" twierdzi, iż według jego informatorów próbny lot pod koniec 2017 roku rzeczywiście się odbył, jednak na pokładzie rakiety nie było reaktora. Zamiast tego było jakieś inne "źródło energii elektrycznej".
Są alternatywy, ale mało kuszące
Jest możliwe, że Rosjanie w swojej rakiecie zastosowali inne rozwiązania niż Amerykanie w SLAM. Dzisiaj taka broń, jak ta projektowana ponad pół wieku temu w USA, byłaby trudna do przyjęcia przez opinię publiczną w Rosji i na świecie. Zwłaszcza wobec bardzo daleko posuniętej ostrożności, jeśli chodzi o promieniowanie.
Teoretycznie w rosyjskiej rakiecie reaktor może nie podgrzewać powietrza bezpośrednio, ale pośrednio, przez tak zwany drugi obieg. Tak jak to robią wszystkie współczesne reaktory. W ten sposób gazy wylatujące z silnika nie byłyby skażone. Takie rozwiązania testowano w USA i ZSRR w bombowcach napędzanych energią atomową. Jednak te również okazały się ślepą ścieżką.
Odpowiednio osłonięte reaktory z drugim obiegiem były zbyt ciężkie i mało wydajne, aby mieć praktyczne zastosowanie w samolotach. Może pół wieku później Rosjanie potrafią skonstruować już taki reaktor, który ma sens. Eksperci od rosyjskiej broni strategicznej i przemysłu jądrowego twierdzą jednak, że w żadnych oficjalnych dokumentach nie ma śladu po pracach nad jakimś zminiaturyzowanym reaktorem. W ocenie znanego specjalisty na tym polu, Pavla Podviga, całkowite ukrycie tak skomplikowanego programu badawczego byłoby niemożliwe.
Teoretycznie rosyjski prezydent mógł też celowo wypowiedzieć się nieprecyzyjnie i tak naprawdę rakieta ma nie mieć reaktora, ale generator wykorzystujący pluton (RTG). Takie urządzenia montuje się na przykład w pojazdach kosmicznych, a w ZSRR montowano też w latarniach morskich. Problem w tym, że dają one stosunkowo małą moc, choć mogą działać bardzo długo. Z tego powodu nie są szerzej stosowane. Nie ma informacji o tym, aby któreś z mocarstw próbowało je wykorzystywać do napędu broni, choć generatory RTG są znane od dekad.
Pokaz słabości czy siły?
Niejasności pozostaje wiele. Przemówienie Putina mogło być specjalnie tak przygotowane, aby ujawnione informacje wywołały zaniepokojenie na świecie, ale jednocześnie stworzyły wiele wątpliwości co do możliwości oraz zamiarów Rosji. Całe wystąpienie prezydenta na tematy wojskowe można by zawrzeć w zdaniu: "Musicie nas szanować; patrzcie, jacy jesteśmy silni i groźni". Przy aplauzie zebranych polityków Putin powiedział między innymi: "Nikt nie chciał z nami rozmawiać. Teraz nas słuchajcie".
- Na konferencji wyraźnie było widać, przez większość czasu, znudzenie na widowni. Jednak kiedy pojawił się temat nowych systemów uzbrojenia, wywołał wyraźne poruszenie. Rosjanom takie przesłanie o ich własnej sile się podoba - mówi tvn24.pl Witold Rodkiewicz, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich.
W rosyjskich mediach państwowym pojawiło się wiele artykułów z wypowiedziami ekspertów, według których, w obliczu nowych rosyjskich broni, siły zbrojne USA są bezbronne i bezużyteczne. - Amerykanie muszą sobie to wszystko uświadomić i usiąść przy stole negocjacyjnym, uzgodnić kompleksowe bezpieczeństwo - twierdzi anonimowy ekspert, cytowany przez portal Sputnik. W innym tekście pada stwierdzenie: "Demonstracja nowych rakiet [...] zrobiła ogromne wrażenie na zagranicznych mediach. Większość nagłówków światowej prasy była poświęcona właśnie nowej broni strategicznej, zaprezentowanej przez prezydenta Rosji".
- Wystąpienie Putina było wyraźnym sygnałem zaostrzenia polityki wobec Zachodu - mówi Rodkiewicz. - Na Kremlu wyraźnie doszli do wniosku, że nie ma co liczyć na odprężenie z administracją Donalda Trumpa. Wręcz odwrotnie - że relacje mogą się zaostrzyć - dodaje.
Tego rodzaju postawę można jednak interpretować jako słabość Rosji. Jej ostatnim filarem mocarstwowości, pozwalającym stawiać się w jednym szeregu z Chinami, USA czy UE, jest arsenał jądrowy. Putin nie mówił: patrzcie na to, jak dobrze żyje się naszym obywatelom, ilu mamy noblistów i ile państw blisko z nami współpracuje, to wymaga szacunku. Putin groził i domagał się uznania z pozycji siły.
- Najlepszym słowem na opisanie tego jest "farsa". Problem w tym, że ta "farsa" może nas zabić - stwierdził Podvig, komentując wystąpienie rosyjskiego prezydenta. - Starania Putina, aby dysponować większą siłą geopolityczną, niż pozwala na to rosyjska gospodarka czy wpływy kulturowe, muszą polegać na brutalnej sile, blefowaniu i ingerencji w sprawy wewnętrzne innych państw - uważa natomiast Mark Galeotti, uznany ekspert zajmujący się Rosją.
- Putin nie ma żadnej recepty na to, że jego kraj w światowych zestawieniach spada coraz niżej, jeśli chodzi o standard życia, innowacje i gospodarkę. Kieruje krajem od 18 lat. To za długo, by można było wierzyć w jego zapewnienia o prawdziwej modernizacji. Putin to obecnie uosobienie zastoju, ale zwycięstwo nad starym rywalem - USA - nadal pociesza, nawet jeśli odnoszone jest tylko na symulacjach komputerowych - skomentował niemiecki dziennik "Sueddeutsche Zeitung".