Jeśli zgodzą się na twój przyjazd, musisz pozbyć się telefonu i komputera, by nikt cię nie wyśledził. Po drodze nie robisz zdjęć i zmienisz samochody, które wiozą cię wysoko w góry. W końcu jesteś w obozie kurdyjskich partyzantów. Zachodni świat uważa ich za terrorystów. Mają jeden cel i jednego głównego wroga - to Turcja i jej prezydent Recep Erdogan.
Cmentarz jest ukryty w górach. W równych rzędach ciągnie się na nim ponad sto grobów. Wszystkie wyglądają tak samo. Białe, granitowe nagrobki z miejscem na zdjęcie, którego na żadnym nie umieszczono. Tuż obok wygrawerowany proporzec w kolorach zielono-żółtym i biała gwiazda. Pierwszy pochowany zmarł w 1983 roku, a ostatni w 2015. Przeważają ludzie młodzi – nasto- i dwudziestolatkowie. – To nasi bracia i siostry, którzy polegli w walce – mówi mi Zagros z Partii Pracujących Kurdystanu. Znanej także jako PKK. To akronim od kurdyjskiej nazwy Partiya Karkerên Kurdistan.
„Zagros” cały czas rozgląda się czujnie, ale nie po pustym cmentarzu, tylko po niebie. Wypatruje tureckich dronów regularnie latających nad górami. Polują na partyzantów. – Najpierw przylatuje dron, a potem myśliwiec i strzela, dlatego lepiej uważać – twierdzi. Zagros pokazuje mi, co zostało z okolicznych wiosek, które w minionych latach miały nieszczęście trafić pod ogień samolotów. Żaden dom nie ocalał, nawet kamień na kamieniu. Ruiny leżą tak trochę dla przestrogi, a trochę z braku pomysłu, co z nimi zrobić.
Sytuacja jest szczególnie niebezpieczna w ostatnich miesiącach, bo walki znowu się nasiliły.Są najintensywniejsze od dwudziestu lat. Kurdowie w miastach na terenie Turcji stawili zbrojny opór i walczą z armią uzbrojeni w karabiny i granatniki ręczne. Zginęło kilkaset osób, ucierpiały kurdyjskie miasta. Obrazki stamtąd coraz bardziej przypominają te znane z Syrii. Turecka armia wykorzystuje do operacji nie tylko jednostki naziemne, ale i samoloty, które mają bombardować pozycje PKK. Kurdyjscy bojownicy wykorzystują zaś zamieszanie wywołane puczem i wyprowadzenie części wojsk z południowo-wschodniej Turcji. 10 sierpnia dokonali dwóch ataków na siły policji. W ich rezultacie zginęło przynajmniej osiem osób, a trzydzieści siedem zostało rannych. O kolejnym zawieszeniu broni póki co nie ma mowy.
Dlatego partyzanci starają się, aby ich prowizoryczne obozy były jak najmniej widoczne. Wiele czasu spędzają pod przykryciem gałęzi drzew, bo jeden nieuważny ruch może ściągnąć na nich atak z powietrza. W mniej więcej dwudziestoosobowych grupach szykują się do walk.
Naród bez państwa
Dwadzieścia pięć od trzydziestu milionów Kurdów jest rozsianych po różnych państwach Bliskiego Wschodu, z największym skupiskiem w Turcji. Gdy po pierwszej wojnie światowej rozpadła się Turcja osmańska i zwycięskie mocarstwa europejskie wyznaczały nowe granice na Bliskim Wschodzie, Kurdom – podobnie jak Palestyńczykom – nie przypadło żadne państwo. Przez lata walczyli o to, co inne narody dostały bez specjalnych zabiegów: o prawo do posługiwania się własnym językiem, uczenia dzieci w szkołach własnej historii, a także o prawa polityczne. W epoce państw narodowych i oni chcieli móc sami o sobie decydować.
W rezultacie walk z kolejnymi reżimami, w Turcji, w Syrii i w Iraku, zginęło kilkaset tysięcy osób. Do najbardziej krwawych starć między kurdyjską mniejszością a siłami rządowymi doszło pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Iraku. Z rozkazu dyktatora Saddama Husajna wojsko mogło zabić - jak się szacuje - nawet 180 tysięcy Kurdów. Powszechnie wykorzystywano gaz bojowy. Zaciekły opór Kurdów zmusił jednak iracki reżim do ustępstw. Na północy Iraku ogłoszono kurdyjską autonomię. To tam, kilka lat później, schronienie znaleźli kurdyjscy bojownicy z sąsiednich państw, czyli właśnie PKK.
Turecka armia po ciężkich walkach wyparła ich z południowo-wschodniej Turcji, a syryjskie władze zerwały z nimi współpracę. Przyjęli ich kurdyjscy bracia zza południowej granicy. I pozwolili tutaj zakładać obozy szkoleniowe. Oczywiście nie pytając o zgodę Bagdadu.
Obóz ukryty w górach
W jednym z takich obozów, w dzikich i niedostępnych górach Qandil na terenie Iraku, znajduje się cmentarz, po którym przechadzam się z Zagrosem. Większość pochowanych tutaj to właśnie partyzanci zabici w potyczkach z armią turecką. Liczba ofiar konfliktu między PKK a Ankarą już dawno przekroczyła 40 tysięcy. Turcja uznaje PKK za terrorystów; wszystkie próby uładzenia wzajemnych stosunków kończą się niepowodzeniem.
PKK powstała jako sprzeciw wobec dyskryminacji największego narodu bez państwa. Partyzanci twierdzą, że walczą o równe prawa dla Kurdów, którym w Turcji przez lata odmawiano nawet miana narodu, uważając ich za „Turków z gór”. PKK chciałaby takiej autonomii w ramach Turcji, jaką mają Kurdowie iraccy. Twierdzą, że ta kurdyjska autonomia mogłaby być zalążkiem federacji demokratycznych państw na Bliskim Wschodzie. Dziś taki pomysł wydaje się utopią.
Zagros oprowadza mnie po cmentarzu. Jest ubrany w tradycyjną kurdyjską szatę – szerokie spodnie przypominające szarawary, marynarkę i koszulę, przepasane szerokim materiałowym pasem. Swój pseudonim wziął od pasma górskiego w Iranie, gdzie także mieszkają Kurdowie. O kwestiach ideologicznych i partyzantce może rozmawiać bez końca, ale o sobie nie mówi praktycznie nic. Kiedyś był nauczycielem angielskiego. To pewnie dlatego wyznaczono go do kontaktów z mediami. Partyzanci często pochodzą z mniejszych miast lub ze wsi, nie mają dobrego wykształcenia. Znajomość angielskiego to rzadko spotykana umiejętność w obozie. Nawet tłumacz przywieziony z irackiego Kurdystanu niewiele by pomógł, bo dialekty po obu stronach granicy bardzo się różną. Kurdowie z Iraku ledwo rozumieją swoich ziomków w Turcji.
Dlaczego Zagros dołączył do bojowników? Tego nie chce powiedzieć. Prosi, aby nie robić mu zdjęć. Sprawia wrażenie człowieka smutnego, a gdy na ciebie patrzy, wydaje się, że przeszywa cię na wylot. Jednocześnie jest bardzo uprzejmy i wygląda na zdeterminowanego.
Zostaw telefon, by nikt cię nie namierzył
W górach Qandil leżących przy granicy z Iranem i Turcją partyzanci z PKK zadomowili się na dobre. To tutaj znajduje się ich główna siedziba. To stąd wysyłani są bojownicy do Turcji, ale także do Iraku i Syrii, gdzie walczą z tzw. Państwem Islamskim.
Iraccy Kurdowie nie przepadają za bojownikami, ale nie mają dość sił, aby ich zmusić do opuszczenia tych terenów, a turecka armia ma problemy z wykurzeniem partyzantów z wysokich gór i to jeszcze położonych poza terytorium swojego państwa. Bojownicy, którzy wzięli na sztandary hasła m.in. ochrony środowiska i obcowania z przyrodą, czują się tam jak ryby w wodzie.
W irackim Kurdystanie wszyscy doskonale wiedzą, gdzie szukać PKK, ale to nie znaczy, że można przyjechać do nich ot tak. Trzeba umawiać się przynajmniej kilka dni wcześniej. Jeśli jest zgoda, to Zagros wszystko zorganizuje. Najpierw kierowca przywiezie cię w odpowiednie miejsce, gdzie zostawisz telefony i komputery, aby nikt cię nie namierzył. Potem zmienisz samochód i pojedziesz jeszcze wyżej w góry, na pozycje partyzantów. Po drodze nie będziesz mógł robić zdjęć, aby nikt nie dowiedział się, gdzie dokładnie się wybierasz.
Po wymianie maili i telefonów Zagros zgodził się, abym odwiedził bojowników PKK. Z samego rana, o umówionej godzinie, kierowca przyjechał do hotelu w Sulejmaniji – dużym mieście na terenie irackiej autonomii Kurdów. Miasto od gór Qandil dzieli raptem 150 kilometrów z naprawdę dobrymi drogami, ale czekają nas trzy godziny drogi. Kierowca wiezie mnie to w górę, to w dół, a potem znowu po niekończących się serpentynach wśród niesamowitej przyrody.
Chwilę po wyjeździe z miasta na horyzoncie wyłaniają się pierwsze góry, te najwyższe pokryte śniegowymi czapami. U ich stóp i na podejściu piękna zieleń, której jeszcze nie zdążyło wypalić słońce. W Kurdystanie temperatury latem dochodzą nawet do 50 stopni Celsjusza. Pasterze ze swoimi trzodami owiec zapuszczają się wtedy coraz wyżej, aby znaleźć trochę zielonej trawy. Gdy przejeżdżamy obok jeziora Dukan, już wiadomo, że jesteśmy blisko. Kierowca z wioski kontrolowanej przez partyzantkę PKK, mimo że jest bardzo wcześnie, nareszcie się ożywia. Jest jednym z ich zwolenników i to właśnie na ich prośbę przyjechał po mnie.
Tuż obok jeziora Dukan, zaraz za prowizorycznym metalowym mostem nad rzeką Mały Zab, pojawiają się emblematy partyzantów i portrety ich lidera, a także ideologa Abdullaha Öcalana. Tutaj mozaiki, plakaty, zdjęcia w ramkach przedstawiają tylko jego. Öcalan od 1999 roku przebywa w tureckim więzieniu. Początkowo został skazany na karę śmierci, ale wyrok zamieniono mu na dożywocie ze względu na protesty ludności kurdyjskiej i presję międzynarodową. Oskarżono go o śmierć blisko 30 tysięcy osób, które zginęły w trakcie konfliktu.
Przeciw wszystkim
Partyzanci z PKK z coraz większym przekonaniem powtarzają, że ich głównym wrogiem nie są dżihadyści, tylko prezydent Turcji Recep Erdogan i jego reżim.
– On marzy o władzy i dominacji jak za czasów Imperium Osmańskiego. To my, Kurdowie, jesteśmy największą przeszkodzą w realizacji tych celów, dlatego chce nas zwalczyć za wszelką cenę – mówi jeden z liderów PKK Serhat Varto.
To mężczyzna w wieku średnim, może o dekadę starszy od Zagrosa. Na spotkanie ze mną także przychodzi w tradycyjnym stroju kurdyjskim. Przed wywiadem wyciąga zza pasa pistolet i odkłada go na bok. Zanim dojdzie do rozmowy, ktoś znajduje nam miejsce, gdzie drzewa rosną na tyle gęsto, że z nieba nie widać, co dzieje się na ziemi. Stawia krzesła, wbija flagi, przynosi owoce i wodę.
– To nasze przenośnie studio – uśmiecha się Zagros i wyjaśnia, że wszystko po to, aby Varto nie został wypatrzony przez tureckiego drona.
W obozie spotkałem też Welata. Ma 21 lat. Jako 14-latek trafił do więzienia. – Byłem gnębiony i bity przez turecki reżim, tylko za to, że sprzedawałem kurdyjskie gazety. To dlatego wstąpiłem do PKK – mówi. Od pięciu lat służy w szeregach partyzantów z gór Qandil. Welat opowiada to wszystko spokojnym i opanowanym głosem, nie czuć w nim nienawiści ani złości. Jeśli już, to smutek. Jak twierdzi, poza zadaniami militarnymi, o których nie chce wiele mówić, muszą tu sprzątać czy gotować. Poza tym czytają, słuchają ideologicznych wykładów o narodzie kurdyjskim i jego oporze w Turcji, Syrii, Iraku i Iranie.
– Oni są dla mnie jak rodzina. To moi bracia i siostry – mówi o współtowarzyszach. Partyzanci zdają się nie widzieć dla siebie innej przyszłość niż walka. Holenderski profesor Erik J. Zürcher popularności PKK upatrywał właśnie w tym, że jako jedyna kurdyjska organizacja zwróciła się z prostym programem do młodych, ubogich i słabo wykształconych, którzy czuli się wykluczeni.
Jak twierdzi Zagros, PKK kontroluje 60 wiosek w górach Qandil, zamieszkałych przez około 5 tysięcy cywilów. Wiele z wiosek jest jednak opustoszałych. Ich mieszkańcy uciekli, obawiając się nalotów. Turecka władza chciała tym samym pozbawić partyzantów zaplecza.
Taktyka "spalonej ziemi"
Podobną strategię stosuje się na terytoriach zamieszkałych przez Kurdów w Turcji. Pisze o tym Zürcher. „Tradycyjną taktyką antypartyzancką, z której turecka armia coraz częściej korzystała we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, była technika spalonej ziemi: ewakuowano ludność z wiosek w górach, po czym niszczono je, próbując w ten sposób pozbawić PKK jej baz. Do końca 1993 roku opustoszało w ten sposób około 500 wiosek. W 1994 roku wyludniono kolejnych 900. W 1996 roku ich łączna liczba sięgała 3000”. Ile wiosek wysiedlono w górach Qandil? Zagros tego nie wie. Mówi tylko, że bardzo dużo.
Starcia w miastach kurdyjskich na terenach Turcji coraz bardziej przypominają makabryczne obrazki, które znane są z Syrii. Kurdyjscy partyzanci jednak też nie pozostają bez winy. Już w latach dziewięćdziesiątych prowadzili działania odwetowe, w rezultacie których umierali niewinni cywile. Podejrzewani są o zamachy terrorystyczne, jak chociażby ten z marca 2016 roku w Ankarze, gdy zginęło 35 osób, czy z czerwca w Stambule, w rezultacie którego śmierć poniosło 11 osób. To właśnie za zamachy partyzanci zostali wpisani także przez USA i UE na listę organizacji terrorystycznych.
PKK używa coraz to nowej broni. W maju bojownicy mieli zestrzelić turecki helikopter. Do tego potrzeba nowoczesnej broni przeciwlotniczej. Prawdopodobnie posłużyli się rosyjskim zestawem 9K38 Igła. Skąd go wzięli? Podejrzenie pada na składy broni, które został zajęte przez kurdyjskich bojowników w trakcie walk w Syrii.
Broń dostarczają im także syryjscy Kurdowie związani z PKK. Oni, jako istotna siła walcząca z dżihadystami, są dozbrajani m.in. przez Zachód.
Demokratyczny Turcja, wolny Kurdystan
Varto, w naprędce zaaranżowanym przenośnym studiu, podkreśla w rozmowie ze mną, że celem PKK nie jest tworzenie nowego państwa. – To jeszcze bardziej zdestabilizowałoby sytuację na i tak już niestabilnym Bliskim Wschodzie. Stworzyłoby więcej problemów niż rozwiązało. Oznaczałoby nową falę przemocy. Naszym celem krótkofalowym jest demokratyczna Turcja z wolnym Kurdystanem – mówi.
Jaki jest cel długofalowy? Zdaniem Varto to konfederacja ludów Bliskiego Wschodu, gdzie "demokracja i poszanowanie różnic religijnych i narodowościowych zostanie przekute w atut, a nie powód do ciągłych konfliktów".
Walczące Kurdyjki
Partyzanci przekonują, że swoje ideały wcielają w życie. – Nasza partyzantka to awangarda społeczeństwa, które chcemy stworzyć – mówi Zagros. Twierdzi, że ich ideologia opiera się na trzech filarach: demokracji, emancypacji kobiet i ekologii, które nie mogą bez siebie wzajemnie istnieć. Zaskakujące są opowieści partyzantów z gór o tym, jak współczesny kapitalizm niszczy naszą planetę. Podobnie jak postulaty równości kobiet i mężczyzn, w tym w walce zbrojnej, wygłaszane na Bliskim Wschodzie (chociaż nie brakuje też głosów, że cały ten program to umizgi do Zachodu, pod którymi tak naprawdę skrywa się kolejny zamordyzm).
– Nie można stworzyć demokracji, gdy połowa społeczeństwa jest zniewolona – uważa Zagros. Kobiety walczące w szeregach partyzantki zasłynęły szczególnie w trakcie walk w Syrii, gdzie ramię w ramię z innymi bojownikami, odbiły otoczone przez dżihadystów miasto Kobane znajdujące się przy granicy z Turcją. Wtedy to walczące Kurdyjki stały się sławne na całym świecie.
W oddziale, do którego zabiera mnie Zagros, nie ma ani jednej kobiety. Zapewnia jednak, że w innych jest ich dużo. – Przynajmniej 40 procent – przekonuje. Dla nich nie ma jednak różnicy, kto jakiej jest płci, bo miłość na wojnie jest zakazana. Każdy przysięga, że nigdy się nie zakocha, bo – jak mówią – jedyną miłością darzą swój naród.
W obozie, do którego trafiam, jest dziewiętnastu mężczyzn. Samodzielnie gotują i dbają o porządek. To tam też słuchają pogadanek ideologicznych i trenują strzelanie. Regularnie patrolują okolice i sprawdzają samochody na posterunkach. Skąd na to wszystko mają pieniądze? Na to nikt nie ma dobrej odpowiedzi. Przedstawiciele PKK mówią, że dostają wsparcie od Kurdów mieszkających za granicą i innych osób, które chcą ich wesprzeć. Turcja oskarża ich o handel narkotykami i przemyt, ale nigdy nie przedstawiono na to dowodów.
Varto nie ma wątpliwości, że dzisiaj głównym wrogiem Kurdów jest Turcja. Dlatego zapowiadają kontynuację walki na kilku frontach – irackim, syryjskim, ale przede wszystkim tureckim. Jak dotąd jednak pozostają w obozach w irackich górach i czekają na rozwój sytuacji. Welat siedzi na ściętym drzewie przy szałasie, w którym mieszkają. Przy płonącym ogniu popija herbatę wraz z innym bojownikami. Spartańskie warunki go nie zniechęcają, bo właśnie z nimi kojarzy się PKK. Partyzanci wciąż mają nadzieję, że los się do nich nareszcie uśmiechnie i Kurdowie będą czuć się wolni na ziemiach, które zamieszkują od stuleci.
Tekst powstał dzięki wsparciu Funduszu Mediów.