Mazanie krwią zabitego zwierzęcia po twarzy, krwawe pokoty, również z udziałem dzieci, wróżenie z psiej kupy i łapanie kobiet za kolano przed polowaniem mogą stać się naszym dziedzictwem kulturowym. Zabiegają o to myśliwi. Jeśli się uda, będzie im jeszcze łatwiej szerzyć prołowiecką propagandę. Twierdzą, że polują z dbałości o ojczystą przyrodę i z obowiązku. Tymczasem polują po prostu dlatego, że lubią. A jeszcze nieźle zarabiają na swoim krwawym hobby.
Dla Magazynu TVN24 piszą Ludwika Włodek, aktywistka Warszawskiego Ruchu Antyłowieckiego i Tomasz Zdrojewski z koalicji 40 organizacji przyrodniczych i pro zwierzęcych Niech Żyją!
Polski Związek Łowiecki złożył wniosek do Narodowego Instytutu Dziedzictwa o wpisanie tradycji łowieckich na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Rada ds. Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego ma go rozpatrzyć w środę, 10 lipca. Oceni zgodność wniosku z Konwencją UNESCO, na mocy której powstają takie krajowe listy dziedzictwa. W myśl konwencji chronione dziedzictwo powinno "przyczyniać się do pokoju, równości, szacunku i refleksji nad odpowiedzialnością za kształtowanie warunków życia przyszłych pokoleń".
Pomysł myśliwych wzbudził sprzeciw społeczny. Petycję i list do ministra kultury o odrzucenie wniosku podpisało w ciągu zaledwie kilku dni ponad 20 tys. osób.
To już drugie podejście myśliwych. Za pierwszym razem, w 2015 roku, próbowali nadać status dziedzictwa łowiectwu w całości, włącznie z samym polowaniem. Wtedy jednak działająca przy ministerstwie kultury Rada wniosek odrzuciła. Tym razem myśliwi pozornie ograniczyli go do "kultury łowieckiej", ale nie powinno to zwieść członków Rady. Wszystkie zwyczaje łowieckie przecież, bez względu na to, czy to gwara łowiecka, muzyka myśliwska, kult św. Huberta, czy ceremoniały i zwyczaje praktykowane podczas polowań i poza nimi, jak ślubowanie myśliwskie czy pokot, nierozerwalnie związane są z zabijaniem zwierząt, z ich cierpieniem i okrucieństwem polowań.
Język łowiecki opisuje zabijanie konkretnych osobników, odwraca uwagę niewtajemniczonych od podobieństw między zabijanymi zwierzętami a ludźmi.
Obrzęd ślubowania myśliwskiego, czyli pasowania na myśliwego, polega dziś na napawaniu się przewagą uzbrojonego w nowoczesny sprzęt myśliwego nad bezbronnym zwierzęciem. Myśliwi nie tropią już godzinami swoich ofiar, podjeżdżają na polowanie wygodnymi, klimatyzowanymi samochodami i czekają aż przywiezieni ciągnikiem z przyczepką naganiacze przepłoszą im przerażone zwierzęta prosto na linię strzału. W takiej sytuacji ceremoniał smarowania krwią zwierzęcia twarzy nowego adepta tego krwawego hobby jest nie tylko okrutny, ale zwyczajnie odrażający.
Z kolei świętowanie przez myśliwych dnia św. Huberta jest o tyle bezzasadne, że Hubert z Liège stał się kapłanem wtedy, kiedy przestał polować. Przyłączył się do Kościoła jako misjonarz brzydzący się zabijaniem zwierząt. Czcząc św. Huberta poprzez organizowanie w całym kraju odświętnych, zmasowanych polowań zbiorowych i mszy hubertowskich, ze składanymi na oczach wiernych, również tych najmłodszych, pod ołtarzem ofiarami krwawych łowów, myśliwi, co należałoby w końcu uznać, obrażają cnotę świętego i sens jego duchowej przemiany.
Natomiast obrzędy takie jak pokot polegają na wystawianiu na widok publiczny ciał martwych zwierząt, odzierając je z szacunku należnego każdej żywej istocie. Co istotne, jak wskazuje prof. Dorota Rancew-Sikora z Uniwersytetu Gdańskiego, która opiniowała poprzedni wniosek myśliwych, eksponowanie przez myśliwych aktów okrucieństwa wobec zwierząt przed dziećmi i młodzieżą ma silnie demoralizujący, patologiczny wpływ na inteligencję emocjonalną i wrażliwość młodych pokoleń.
Z kolei tak chwalone przez wnioskodawców myśliwskie "zamawiania" to nic innego jak zbiór seksistowskich przesądów i zabobonów. Aż dziwne, że autorom wniosku nie zadrżała ręka przed wpisaniem takich bzdur jak łapanie kobiet za kolanko przed wyjściem na łowy (w myśl zasady "im większy zwierz, tym wyżej bierz") czy "wróżenia z psiej kupy" do oficjalnego dokumentu.
Gdyby te wszystkie tradycje łowieckie uznać za niematerialne dziedzictwo kulturowe, podlegałyby ochronie na mocy Konwencji UNESCO. Miałoby to opłakane skutki dla wychowania dzieci i młodzieży. Jeszcze trudniej byłoby walczyć z szerzoną przez myśliwych w szkołach i przedszkolach propagandą łowiecką. Konwencja bowiem przewiduje "wzmacnianie i przekazywania dziedzictwa następnym pokoleniom, w szczególności przez edukację formalną i nieformalną". Już teraz myśliwi urządzając pogadanki w szkołach, a nawet w przedszkolach, kształtują u młodych ludzi skojarzenia pomiędzy dbałością o środowisko a zabijaniem. Demonstrując dzieciom trofea myśliwskie i wypchane lisy czy ptaki uprzedmiotawiają dzikie zwierzęta. Jest to sprzeczne z przyjętą przez MEN podstawą programową, która wymaga, aby na wszystkich etapach edukacji podkreślać aspekty etyczne w kontaktach ze środowiskiem naturalnym i wzmacniać szacunek do wszystkich istot żywych. Jednym z celów polityki oświatowej jest bowiem zapewnienie dzieciom wychowania i dorastania bez przemocy w otaczającym świecie.
Kto zarabia na polowaniach?
Wniosek PZŁ na nowo rozgrzał debatę nad rolą współczesnego łowiectwa, które dziś jest obiektem krytyki i protestów społecznych. Myśliwi czują, że są w defensywie. Według badań TNS z 2016 roku aż dwie trzecie Polaków nie akceptuje łowiectwa, a tylko 10 proc. badanych akceptuje łowiectwo w obecnej formie.
Myślistwo takie, jakim chcą je zachować i chronić składający wniosek członkowie PZŁ, dawno straciło rację bytu. Jego podstawowa funkcja, czyli dostarczanie pożywienia, zdezaktualizowała się. Dziś ustawowym celem łowiectwa jest gospodarowanie populacjami "zwierzyny łownej". Ma to odbywać się na dwa sposoby. Po pierwsze, poprzez ich hodowlę, czyli w praktyce masowe dokarmianie dzikich zwierząt. Myśliwi co roku zostawiają w polskich lasach tyle żywności, ile wystarczyłoby do wyhodowania ponad 250 tysięcy świń tuczników. Po drugie, poprzez zabijanie zwierząt. W praktyce oznacza to, że myśliwi strzelają do zwierząt, które uprzednio rozmnożyli, niepotrzebnie je dokarmiając (dziki, zwierzyna płowa) albo do zwierząt, których stanu populacji w ogóle nie znają i których niebezpiecznie ubywa na skutek ich działalności (ptaki, małe gryzonie). Trudno to nazwać zrównoważoną, racjonalną gospodarką.
Myśliwi twierdzą, że polują z obowiązku i z dbałości o ojczystą przyrodę. Tymczasem, jak wykazują prowadzone wśród nich badania, polują po prostu dlatego, że lubią. Zabijanie zwierząt traktują jako specyficzną formę spędzania wolnego czasu. Na dodatek, co już zupełnie przemilczają siewcy prołowieckiej propagandy, myśliwi czerpią wymierne korzyści materialne z uprawiania swojego hobby.
Przychody Polskiego Związku Łowieckiego z urządzania komercyjnych polowań wynoszą ponad 70 mln zł rocznie. Prawie 150 mln zł rocznie myśliwi zarabiają na sprzedaży ciał zabitych zwierząt (to oficjalne dane publikowane przez koła łowieckie i PZŁ). Tymczasem na wypłatę odszkodowań dla rolników za zniszczone przez dzikie zwierzęta plony koła łowieckie przeznaczają niespełna jedną trzecią wspomnianych przychodów. To czysty biznes.
Polowanie polskich myśliwych
"Myśliwi, wbrew temu co twierdzą o swojej etyce, obchodzą się ze zwłokami zabitych przez siebie zwierząt bez żadnego szacunku
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Pokot odziera zwierzęta z szacunku należnego każdej żywej istocie
Myśliwi robią zatem to, co lubią i jeszcze na tym zarabiają. Nie są zatem zainteresowani zmianami w prawie, które ograniczyłyby skalę polowań. Ich aktywne na najwyższych szczeblach państwa lobby (wystarczy wspomnieć komisję ds. nowelizacji Prawa łowieckiego złożoną w 80 proc. z posłów-myśliwych, polującego byłego ministra ochrony środowiska Jan Szyszkę, a także kilku ministrów z poprzednich rządów czy prezydenta Bronisława Komorowskiego) hamuje prace na rzecz wzmacniania mechanizmów naturalnej samoregulacji populacji dzikich zwierząt, a także wstrzymuje badania nad nowoczesnymi metodami kontroli populacji, jak antykoncepcja. Zamiast tego wmawia się obywatelom, że działalność PZŁ to jedyny sposób, aby sarny i dziki nie zjadły rolnikom upraw.
Coraz więcej Polaków dostrzega, jaką niesprawiedliwością jest to, że myśliwi, stanowiący zaledwie trzy promile obywateli, mają uprzywilejowaną pozycję w dostępie do dobra wspólnego, jakim są dzikie zwierzęta. Myśliwi jednym strzałem dokonują ich "prywatyzacji", pozbawiając nas tysięcy ptaków na niebie, pięknych jeleni na rykowisku i wielu innych zwierząt, które wcale nie muszą ginąć.
Na dodatek polujący ograniczają prawa nas wszystkich do korzystania z lasów, łąk czy obszarów wodnych. Co roku blisko 50 tysięcy polowań zbiorowych organizowanych jest w najcenniejszych przyrodniczo miejscach Polski, na terenach, gdzie inni ludzie wypoczywają, jeżdżą na rowerach czy zbierają grzyby albo jagody. To znacznie zaostrza konflikt społeczny wokół łowiectwa. Jednocześnie koła łowieckie, czerpiąc zyski ze sprzedaży ciał zabitych zwierząt i komercyjnych polowań, nie ponoszą kosztów swojej działalności, takich jak zatrute ołowiem środowisko, wypadki na polowaniach czy wreszcie zakłócenie równowagi przyrodniczej ekosystemów. Ponosi je przyroda i całe społeczeństwo.
Szóste wymieranie
Dyskusja o łowiectwie nabiera szczególnego znaczenia także dlatego, że stoimy w obliczu katastrofy ekologicznej. Najnowszy raport ONZ nie pozostawia złudzeń - stan planety jest alarmujący. Intensywna eksploatacja zwierząt i zanik dzikich miejsc to według dokumentu jedna z pięciu głównych przyczyn zaniku bioróżnorodności. Nasza cywilizacja pilnie potrzebuje zmian, także w podejściu do ochrony przyrody.
Współczesnego myślistwa nie da się pogodzić z ideami przyświecającymi ONZ, takimi jak równość, szacunek pomiędzy wspólnotami ludzkimi. Nie współgra też z promowaną przez Narody Zjednoczone zasadą zrównoważonego rozwoju. Zagrożonych wyginięciem jest około miliona gatunków zwierząt i roślin. Naukowcy nazywają ten proces wielkim szóstym wymieraniem, tym razem spowodowanym działalnością człowieka. Swój udział w nim mają także masowe polowania. Już w przeszłości myśliwi przyczynili się do zmniejszenia bioróżnorodności. Za przykład z Polski niech posłużą niegdyś wybite przez myśliwych tury, żubry oraz dropie albo później doprowadzone na skraj wyginięcia wilki, głuszce i cietrzewie. Obecnie przykładem są od lat zmniejszające się populacje ptaków łownych, takich jak głowienka, czernica czy kuropatwa, na które, mimo dramatycznych spadków ich liczebności na przestrzeni ostatnich trzech dekad - nawet o 75 procent w przypadku głowienek i czernic i o 85 procent w przypadku kuropatw - nadal się poluje.
Myśliwi co roku zabijają także wiele zwierząt prawnie chronionych, biorąc je za gatunki łowne. Oprócz wilków ich ofiarą padały łabędzie nieme, mewy białogłowe, śmieszki, perkozy dwuczube i cyranki. Zdarzało im się zabijać tak rzadkie gatunki kaczek, jak hełmiatka czy podgorzałka, których w Polsce występuje kilkadziesiąt par. Omyłkowo lub specjalnie celują także do psów i innych zwierząt domowych. Z upodobaniem zabijają jelenie w czasie godów na rykowisku. Żeby zyskać lepsze trofeum, celują do najmocniejszych samców, przenoszących najlepszy materiał genetyczny. Tym samym osłabiają populację tych ssaków.
Wyeliminować okrucieństwo
Myśliwi zabijając zwierzęta - ponad milion rocznie, jak wynika z oficjalnych statystyk - zadają im cierpienia fizyczne oraz psychiczne. Łatwo sobie wyobrazić stres, na jaki narażone są wszystkie zwierzęta w terenie, na którym odbywają się polowania zbiorowe z naganką. Na dodatek prawie każde polowanie daje pokaźną liczbę tzw. "postrzałków", czyli zwierząt trafionych, ranionych, ale nie zabitych przez myśliwych. Szacuje się, że to rocznie nawet kilkaset tysięcy sztuk. Według prawa strzelający ma obowiązek odszukać i dobić takie zwierzę. W praktyce jednak jest to albo niemożliwe, albo myśliwy rzadko zadaje sobie trud, żeby to zrobić.
Kontrowersje wokół myślistwa wzmagają wypadki towarzyszące polowaniom, choćby ostatni, gdy myśliwy nad ranem zastrzelił człowieka tłumacząc, że pomylił go z dzikiem. W ostatnich latach myśliwi zabili przez pomyłkę kilkanaście osób, a jeszcze więcej ranili.
Nowoczesne społeczeństwa dążą do eliminowania okrutnych praktyk. W Katalonii uchwałą parlamentu zakazano w tym roku korridy, wcześniej Wielka Brytania zakazała polowań na lisy z użyciem psów gończych. Szwajcarski kanton Genewa zakazał polowań całkowicie, a Albania ogłosiła na nie moratorium. Kolumbia i Kostaryka zakazały polowań rekreacyjnych. Również polski parlament przyczynił się do eliminowania okrucieństwa, nowelizując w ubiegłym roku ustawę Prawo łowieckie. Zakazał ćwiczenia psów myśliwskich na żywych zwierzętach oraz zabronił udziału dzieci w polowaniach. Wpisanie tradycji łowieckich na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego stałoby w sprzeczności ze wspomnianą tendencją do eliminowania niepotrzebnego cierpienia.
Nie każda tradycja zasługuje na ochronę i pielęgnowanie. Tak jak nie domagamy się wpisania na listę niematerialnego dziedzictwa pańszczyzny czy bicia dzieci, tak nie możemy zgodzić się na wpisanie na nią tradycji łowieckiej. Jest ściśle związana z zabijaniem. Z perspektywy zwiększającej się wrażliwości człowieka na cierpienie zwierząt i dążeń do eliminowania wszelkich form okrucieństwa nie zasługuje na miano polskiego dziedzictwa kulturowego.
Przeciwko pozytywnemu rozpatrzeniu wniosku PZŁ protestują naukowcy: antropolodzy, etycy i przyrodnicy. Powstała też petycja wzywająca do odrzucenia wniosku myśliwych, pod którą podpisało się już ponad 11 tysięcy osób.
Kilkanaście tysięcy osób wysłało mail protestacyjny do ministerstwa kultury.