Jako jeden z pierwszych Polaków zetknął się z koronawirusem. Na własne oczy widział wybuch pandemii i panikę w chińskim Wuhanie. Cały czas robił zdjęcia. Przeżył ewakuację do Europy i kwarantannę, ale nie miał dosyć. Pojechał do Mediolanu, by zobaczyć, jak w czasach choroby zachowują się Włosi.
Z Arkiem Ratajem, fotoreporterem, od czterech lat mieszkającym w Chinach, rozmawia Łukasz Karusta, reporter "Czarno na białym".
Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z koronawirusem, w Polsce jeszcze prawie nikt o nim nie słyszał. Jak to wyglądało?
To był początek stycznia. W Wuhanie pracowałem jako wykładowca komunikacji wizualnej na Jianghan University. Zhang - jeden z moich studentów - powiedział mi o tajemniczej chorobie, która rozwija się w innej dzielnicy miasta. "To nas nie dotyczy" - uspokajał. To było kilkanaście kilometrów od mojego uniwersytetu. W tym czasie hospitalizowano tylko kilka osób. Oficjalnie nie było jeszcze żadnych zgonów.
"To tylko grypa czy coś podobnego" – przekonywał Zhang.
Ale gdy poczytałem, że jest to nowy szczep wirusa i ten patogen jest całkowicie nieznany, wiedziałem, że mamy do czynienia z czymś bezprecedensowym. Usłyszałem też, że Huanan Seafood Market, targ uznawany za epicentrum wirusa, został zamknięty, zdezynfekowany i poddany kwarantannie. Zhang pomógł mi zlokalizować to miejsce na mapie i po kilku dniach zdecydowałem się tam pojechać.
Po co? Z ciekawości?
Tak, żeby na własne oczy zobaczyć "ground zero". Po wyjściu z metra na dworcu kolejowym w Hankou zatrzymałem taksówkę i pokazałem kierowcy zdjęcie zamkniętego targu. Zauważyłem, że twarz taksówkarza zbladła. Nie chciał tam pojechać. Poprosiłem, by przynajmniej wskazał kierunek. Po drodze natknąłem się na studenta z walizką, który najprawdopodobniej wyjeżdżał z miasta z okazji nowego roku. "Ale wiesz, co się tam wydarzyło?!" - zapytał z troską i precyzyjnie wskazał drogę. Wreszcie po 10 minutach zobaczyłem, niesławny już wtedy, targ. Wyglądał jak jakieś miejsce zbrodni, oddzielony policyjnymi taśmami. Wokół roiło się od ochroniarzy, policjantów i tajnych agentów.
W tych pierwszych dniach, gdy słyszałeś o rosnącej liczbie chorych, nie chciałeś od razu wyjechać?
Nie miałem pojęcia, jak to się dalej potoczy. Wtedy jeszcze nikt nie myślał na przykład o totalnym zamknięciu miast. Nikt nie był w stanie przewidzieć nadchodzącej katastrofy.
Jak wtedy zmieniło się miasto?
Kiedy przyjechałem z żoną do Wuhanu, byłem pod wrażeniem rozmiaru i miejskiej przestrzeni. Nie miałem pojęcia, że pod koniec stycznia taka metropolia stanie się więzieniem. Prawdziwa panika zaczęła się 23 stycznia (miesiąc po wykryciu pierwszych zakażonych – przyp. red.), kiedy na dwa dni przed chińskim Nowym Rokiem stanął transport publiczny. Zamknięto metro, linie autobusowe i lotnisko. Ludzie byli przerażeni. Nagle ponad 10 milionów mieszkańców, w tym ja, znaleźliśmy się w zamknięciu. Miasto zostało odizolowane od reszty kraju. Jeszcze przez kilka dni można było poruszać się po samym mieście, choć były apele, by robić to tylko w uzasadnionych przypadkach.
Ile już było wtedy chorych osób?
W czasie, gdy zamykano miasto, oficjalne statystyki mówiły o około ośmiuset zakażonych. Było już też kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Te liczby z dnia na dzień rosły.
Jak psychicznie to znosiłeś?
Nie było łatwo. Bardzo dziwne uczucie. Trochę niepewności, bo nikt się jeszcze nie zetknął we współczesnych czasach z podobną sytuacją. Nie wiesz, co będzie jutro, więc nie można mówić o komforcie psychicznym. Dodatkowo byliśmy bombardowani wiadomościami ze świata – wszystkie oczy zaczynały być skierowane na Wuhan. O wielu rzeczach dowiadywaliśmy się z mediów, a przekaz to było pomieszanie z poplątaniem, dużo sprzecznych informacji.
Byłem przemęczony. Sypiałem po cztery godziny. To był najbardziej popieprzony styczeń mojego życia. Do tego doszedł niepokój, jeśli chodzi o ewakuację mojej żony, która jest Filipinką i nie było pewności, czy dostanie wizę do strefy Schengen.
Czułeś realnie zagrożenie?
Początkowo nie. Obawy narastały wraz z doniesieniami o kolejnych ofiarach. Panika rodziny w Polsce tylko potęgowała strach.
Informowałeś ich na bieżąco?
Tak. Żeby funkcjonować, wiedziałem, że muszę być zdrowy. Wszyscy dopiero się uczyliśmy żyć w takich warunkach. Było dużo różnych informacji. Na przykład, że wirus może wisieć w powietrzu i szukać "gospodarza". Nawet jeśli czasem były nieco przesadzone, woleliśmy dmuchać na zimne. Dlatego na przykład po powrocie do domu natychmiast brałem prysznic, a ubrania, które jeszcze przed momentem miałem na sobie, zostawiałem w drugim pokoju za zamkniętymi drzwiami.
Wtedy jeszcze nie mogliście czerpać z doświadczeń innych. Wuhan był pierwszy. Był jakiś moment, w którym poczułeś, że jest źle?
25 stycznia w drodze do sklepu, na przejściu dla pieszych spotkałem faceta, który zauważył mój aparat. Łamiącym głosem zaczął powtarzać: "Idź do domu!". Do dziś pamiętam ten obrazek. Dla mnie to było takie symboliczne ostrzeżenie przed wychodzeniem z domu. Uświadomił mi, że sytuacja jest krytyczna.
Teraz, patrząc z perspektywy, uważasz, że Chińczycy zareagowali dobrze?
Ostatnio rozmawiałem z dziennikarzem Chińskiego Radia, który powiedział, ze Chińczycy chcą dzielić się wiedzą i doświadczeniem z Europą, bo, jak powiedział, "przeżyliśmy każdy etap, na którym byliście i na którym będziecie". Zrobiono dużo, ale jedno dla Europy i Chin jest wspólne - wszyscy zareagowali za późno.
Było jednak też coś, co świat obserwował z podziwem: zbudowano szpital od podstaw w nieco ponad tydzień. Ty widziałeś tę ekspresową budowę?
Kolega z uniwersytetu zaproponował, żebyśmy wsiedli na rowery miejskie i pojechali zobaczyć, jak to wygląda. Szybko przejechaliśmy 10 kilometrów i schowaliśmy rowery w krzakach, kilkaset metrów przed mostem, obok którego trwała budowa. Zaczęliśmy chodzić wokół terenu, na którym pracowało siedem tysięcy ludzi.
Kilka dni wcześniej nawiązałem współpracę z agencją Associated Press, stąd wiem, że byłem jedynym fotografem z Zachodu, który wszedł na teren budowy szpitala Huoshenshan. W agencji usłyszałem, że nie muszę tego robić, bo mają już zdjęcia kupione u Chińczyków. Mimo to zaryzykowałem, deklarując, że robię to na potrzeby własnego dokumentu. Zwyciężył obowiązek informacji. Ostatecznie moje zdjęcia przedrukował między innymi "The New York Times".
Ulice i życie w Wuhanie wyglądały dwa miesiące temu tak jak teraz w Polsce?
Było jeszcze bardziej pusto i cicho. Po 23 stycznia zaczęto wprowadzać coraz bardziej radykalne ograniczenia. Gdybym w Wuhanie został, wkrótce po tym nie mógłbym już w ogóle wychodzić na ulicę. Na początku lutego władze wprowadziły totalny zakaz poruszania się po mieście. Pewnie gdybym został, skończyłoby się tak jak u wielu Chińczyków - na tak zwanej gorączce kabinowej, czyli klaustrofobicznej reakcji na życie w izolacji, czasem kończy się też na depresji. Słyszałem o wielu takich przypadkach, także wśród moich znajomych.
Czy w takim razie możemy mówić o innych społecznych skutkach kwarantanny? Teraz my się zastanawiamy, co nas czeka.
Tak. Wszyscy spodziewali się baby boomu, większej liczby urodzeń. Na to musimy jeszcze poczekać, może będzie. Na razie wiemy, że mamy boom, ale rozwodowy.
Przez ostatnie dwa miesiące większość Chińczyków pracowała w domu, spędzając cały ten czas ze swoimi partnerami, często w bardzo małych mieszkaniach. Dlatego już mówi się o fali rozwodowej po COVID-19. W większości miast nie ma już wolnych terminów na rozwody w najbliższym czasie.
Chińczycy to mistrzowie nowych technologii, także takich, które śledzą każdy krok obywateli. To pomogło?
I wciąż działa. Kilka tygodni temu rząd wprowadził nową funkcję w jednej z bardzo popularnych aplikacji przeznaczonych do płacenia w sklepie. Według firmy, która ją obsługuje, korzysta z niej 700 milionów ludzi. Po zarejestrowaniu użytkownikom przydzielany jest kolorowy kod, który wskazuje ich stan zdrowia. Trudno powiedzieć, jak skuteczne to jest, bo kolor jest przydzielany głównie na podstawie odpowiedzi, których udzielasz w kwestionariuszu. Czerwony to potwierdzenie lub podejrzenie zakażenia, żółty to bliskie kontakty z chorym, zielony wyklucza zakażenie. Tylko kolor zielony pozwala na swobodne przemieszczanie się między miastami. Oczywiście jeśli miasta są już otwarte. W Wuhanie blokada zostanie zniesiona dopiero 8 kwietnia.
Jak udało ci się wyjechać z Wuhanu?
25 stycznia podjęliśmy z żoną decyzję o powrocie. Dzięki uruchomieniu Unijnego Mechanizmu Ochrony Ludności dowiedziałem się, że francuscy pracownicy kryzysowi zaczęli przygotowania do ewakuacji. Musieliśmy się zgłosić i czekać. W każdej chwili spodziewałem się telefonu, musieliśmy być gotowi. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kiedy zostaniemy ewakuowani. Wylecieliśmy specjalnie przysłanym przez Francuzów dużym samolotem pasażerskim 2 lutego. W sumie ponad dwieście osób. Wszyscy w maskach, cała obsługa w kombinezonach i rękawiczkach. Ryzyko, że ktoś jest zarażony, było duże. Ponad czterdziestogodzinna ewakuacja była nie lada przeżyciem.
Lot w warunkach kwarantanny, przesiadka, transport…
Byliśmy zmęczeni i trochę wystraszeni. Nie wiedzieliśmy, jakie będą procedury i co nas czeka. Dotarliśmy do Marsylii, potem z grupą Polaków polecieliśmy samolotami CASA do Wrocławia. Później szybki transport do wojskowego szpitala w tym samym mieście, oczywiście bez kontaktu z żadnymi ludźmi po drodze. To, że jestem w Polsce, tak naprawdę poczułem dopiero po ponad dwóch tygodniach zamknięcia, kiedy skończyła się kwarantanna.
Byłeś też w grupie, która jako pierwsza w Polsce została przetestowana na obecność wirusa?
We wrocławskim szpitalu każdego z kwarantannowanych poddano czterem testom. W naszych próbkach wymazu z gardła nie wykryto obecności wirusa COVID-19, choć przy trzecim teście u jednego z ewakuowanych pojawiły się wątpliwości. Stąd konieczność przedłużenia kwarantanny o parę dni, dla wszystkich. Niektórzy byli już tym sfrustrowani.
Potem, zamiast odpocząć, poleciałeś… do Włoch?
Tak. Już w czasie kwarantanny czytałem, że Włochy stają się europejskim epicentrum COVID-19. Bardzo ciągnęło mnie, żeby zobaczyć i sfotografować, jak oni sobie z tym radzą. Poleciałem trzy dni po ogłoszeniu, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Przez pierwsze dwa dni Włosi rzeczywiście trochę się bali, w większości siedzieli w domach. Potem, akurat gdy przyjechałem, panika ustąpiła. Wuhan był światowym epicentrum. Koniecznie chciałem być świadkiem sytuacji, w której Włochy stawały się europejskim epicentrum. Chciałem też lecieć do Iranu, ale konsul ostrzegł mnie, ze mogę długo nie wrócić, bo zamykają połączenia lotnicze.
Nie bałeś się?
Dopiero, kiedy widziałem niemal pusty samolot, lecąc do Włoch, a potem na miejscu tłumy, które odlatywały - pojawiły się obawy i adrenalina. No, ale zostałem. Z lotniska w Bergamo pojechałem do zrelaksowanego i pełnego ludzi Mediolanu. Wynająłem mieszkanie i zacząłem szukać kontaktów z dziennikarzami. Jeden z nich uprzejmie dał cynk, że za dwie godziny odbędzie się dezynfekcja domu dla bezdomnych. Zaczęliśmy z Marco Cremonese, fotoreporterem z "Corriere della Sera", odwiedzać żółte strefy i tereny blokujące dostęp do czerwonych, których strzegła policja i wojsko. Mimo że było już tam bardzo źle, byliśmy świadkami rozluźnienia. Tego, które później przyniosło fatalne skutki.
Był początek marca, kiedy Marco wyjawił, że dostał instrukcje z redakcji, żeby przestać skupiać się na temacie wirusa, który napawa ludzi strachem. Chodziło o to, żeby Mediolan, który jest ekonomiczną stolicą Włoch, nadal zarabiał i tętnił życiem. "Jeśli upadnie Mediolan, upadnie cały kraj" - powtarzali Włosi. Jak wielkim błędem była ta decyzja, Włochy przekonały się już po tygodniu.
Patrząc teraz na to, jak reaguje Europa w porównaniu do chińskich działań, sądzisz, że to się skończy za dwa, trzy miesiące?
W 1987 roku Ronald Reagan na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ powiedział, że różnice pomiędzy ludźmi zniknęłyby bardzo szybko, gdybyśmy stanęli twarzą w twarz z obcym zagrożeniem spoza tego świata. Ja w koronawirusie widzę takiego obcego. Odłóżmy na bok polityczny cynizm! Razem ratujmy siebie samych. Teraz. I racjonalnie przygotowujmy się na długotrwały kryzys o nawrotowym charakterze.
Wróćmy jeszcze na moment do Chin. Oni już wyciągnęli jakąś lekcję z tego, co się stało?
Znika na przykład wielowiekowa tradycja handlu i jedzenia dzikich zwierząt. Znikają targi, na których nie przestrzegano żadnych zasad higieny, takie jak ten w Wuhanie. Wiemy już, że to tam wszystko się zaczęło, dlatego takie miejsca muszą zostać zamknięte, bo prędzej czy później historia się powtórzy.
Ale to już się dzieje? Są jakieś odgórne zakazy?
Tak. Pod koniec lutego Komunistyczna Partia Chin wydała zakaz funkcjonowania tych targów. Napisali: "jest konieczne, aby zakazać i karać handel dziką fauną i florą, co stanowi o głównym zagrożeniu dla zdrowia publicznego". Mam nadzieję, że to rozporządzenie nigdy nie zostanie cofnięte.
Mówisz o tradycji i o kwestiach kulturowych. Chińskim zwyczajem było na przykład spluwanie na ulicy. Czy to się zmienia?
Tego nie wiem, bo teraz mnie tam nie ma. Ale nie wyobrażam sobie silniejszego impulsu do zmian niż ta pandemia. I nie dotyczy to wyłącznie Chińczyków.
Wuhan, Mediolan, Chorzów - wszędzie tam, gdzie byłeś, chwilę wcześniej albo później pojawiał się wirus…
Koronawirus goni mnie po świecie. Najpierw światowe epicentrum w Wuhanie. Potem ewakuacja przez Marsylię. Następnie wybuch pandemii w północnych Włoszech. Dzień po moim powrocie do Polski ogłoszono pierwszy przypadek zakażenia w kraju, a tydzień później kolejne dwa w Cieszynie – tuż obok Wisły, w której znowu byłem w kwarantannie. Tym razem takiej, którą sam sobie narzuciłem, po powrocie z Włoch. Koronawirus jest ciągle blisko mnie, nawet teraz w rodzinnym Chorzowie. Niedaleko jest szpital zakaźny z kilkoma chorymi.