- Jeśli zostanie pani wybrana, mój mąż nigdy więcej mnie nie uderzy – miała usłyszeć wiele lat temu w czasie kampanii Michelle Bachelet, walcząca wtedy o prezydenturę w Chile. Jeszcze niedawno oprócz niej kobiety rządziły także w Argentynie, Brazylii i Kostaryce, reprezentując w pewnym momencie 40 procent ludności regionu bardziej od feminizmu kojarzonego z kulturą machismo. Wraz ze zwycięstwem Sebastiana Pinery w drugiej turze wyborów prezydenckich w Chile era kobiet w Ameryce Łacińskiej dobiega końca.
Kiedy w 2006 roku Michelle Bachelet – samotna matka i pediatra z wykształcenia - po raz pierwszy wygrała wybory prezydenckie w Chile, oczekiwania były ogromne. Choć nie była pierwszą kobietą na tym stanowisku w Ameryce Łacińskiej, to właśnie jej sukces zapoczątkował falę zwycięstw, które przyniosła optymizm i nadzieje na rozbicie szklanego sufitu. Wkrótce do władzy doszły Cristina Fernandez de Kirchner w Argentynie, Laura Chinchilla w Kostaryce i Dilma Rousseff w Brazylii. W pewnym momencie pod rządami kobiet znajdowało się 40 procent ludności regionu.
Wraz ze zwycięstwem Sebastiana Pinery w wyborach w Chile era presidentas dobiega końca. W Ameryce Łacińskiej po raz pierwszy od ponad dekady na najwyższym stanowisku w żadnym państwie nie będzie kobiety. W jednym z wywiadów Bachelet podkreślała, że nie chce postrzegać tego jako kroku wstecz. Oceniła jednak jednocześnie, że w wielu miejscach na świecie kobiety wycofują się z walki o władzę, bo nie podoba im się kurs, jaki obiera polityka.
Trudna końcówka
Bachelet, Fernandez de Kirchner i Rousseff doszły do władzy w okresie popularności lewicowych partii obiecujących pracę na rzecz bardziej egalitarnych społeczeństw. Cieniem na ich dorobku położył się jednak negatywnie wpływający na gospodarki regionu koniec boomu surowcowego i skandale, które – w różnym stopniu – podważyły ich uczciwość i zdolności przywódcze. Wszystkie trzy zostały wybrane na kolejne kadencje, ale pod koniec rządów cieszyły się mniejszym poparciem niż zajmujący to stanowisko mężczyźni na przestrzeni ostatnich 20 lat.
Rousseff została odsunięta od władzy w 2016 roku za łamanie przepisów budżetowych i w atmosferze gigantycznej afery korupcyjnej, która pogrążyła wielu przedstawicieli brazylijskiej klasy politycznej i biznesowej. Fernandez de Kirchner została dwa lata temu zastąpiona przez Mauricio Macriego. Nie wytrzymała długo bez polityki – jest obecnie senatorem – jednak sąd chce odebrania jej immunitetu w związku z oskarżeniami o rzekome tuszowanie roli Iranu w śledztwie w sprawie zamachu na ośrodek żydowski AMIA w Buenos Aires w 1995 roku.
W Chile popularność Bachelet została nadszarpnięta oskarżeniami o korupcję pod adresem jej syna i synowej. Pod koniec sprawowania mandatu jej poparcie znów zaczęło rosnąć, jednak do poziomu w okolicach 40 procent - dla porównania pod koniec swojej pierwszej prezydentury w 2010 roku cieszyła się poparciem 80 procent.
"Żegnaj, kochanie"
Bez względu na ocenę wszystkich ich błędów i sukcesów, trzeba przyznać, że Rousseff, Fernández i Bachelet nie miały przed sobą łatwego zadania i często stawały się ofiarami mizoginii. Popisem seksizmu był proces impeachmentu prezydent Brazylii w złożonym w niemal 90 procentach z mężczyzn kongresie. Przeciwnicy wyrażali zadowolenie z kłopotów Rousseff hasłem "żegnaj, kochanie", a niektórzy umieszczali na samochodach naklejki z jej wizerunkiem – z rozłożonymi nogami okalającymi wlew paliwa. Wielokrotnie nazywana była "krową". W październikowej rozmowie z "New York Timesem" skarżyła się na inne standardy stosowane wobec kobiet i mężczyzn zajmujących najwyższe stanowiska.
– Oskarżali mnie o bycie trudną i surową, podczas gdy mężczyzn w takiej sytuacji uznano by za silnych i stanowczych. W innych momentach zarzucano mi natomiast, że jestem zbyt emocjonalna i krucha, podczas gdy mężczyzn uznano by za wrażliwych. Byłam postrzegana jako osoba, która ma obsesję na punkcie pracy, podczas gdy mężczyzn postrzegano by po prostu jako pracowitych – opowiadała.
Niewiele łatwiej miała w Argentynie Cristina Fernandez de Kirchner, nazywana przez przeciwników między innymi "yeguą", słowem oznaczającym klacz, a w języku potocznym – dziwkę.
Na podwójne standardy, mimo dużej popularności w czasie pierwszej kadencji, narzekała także Bachelet. Jak opowiadała w jednym z wywiadów, kiedy jej poprzednik dławił się ze wzruszenia, chwalono go za wrażliwość.
– Jeśli ja stawałam się emocjonalna, zaczynały szklić mi się oczy, byłam postrzegana jako osoba, która nie potrafi kontrolować swoich emocji – mówiła. Złościło ją, gdy dziennikarze krytykowali jej decyzję, a następnie oceniali, że na pewno działała pod wpływem złych rad męskich doradców. – Dla niektórych zrozumienie, że kobiety są zdolne do samodzielnego myślenia i podejmowania autonomicznych decyzji, wciąż stanowi problem – podkreślała.
Małe kroki
Feministki zarzucają latynoamerykańskim presidentas, że zbyt mało skupiały się na ważnych dla kobiet kwestiach. Nawet Bachelet, która promowała je z o wiele większym zapałem niż koleżanki, nie do końca spełniła wysokie oczekiwania. Tak naprawdę bowiem walka o prawa kobiet w Ameryce Łacińskiej wciąż dotyczy sprawy najbardziej podstawowej: przemocy, która jest problemem w całym regionie.
Kirchner zbyt mocno skupiała się na ostrej walce politycznej, by uczynić z ważnych dla kobiet kwestii swój priorytet. W gabinecie Rousseff znalazło się więcej kobiet niż w przypadku jej poprzedników, za czasów jej prezydentury więcej zostało też sędziami. Promowała skierowane do kobiet programy socjalne. Krytycy zarzucają jej jednak, że nie walczyła o złagodzenie restrykcyjnych przepisów dotyczących aborcji. Brazylijski kongres wciąż pozostaje jednym z najbardziej "męskich" w regionie - tylko 11 procent parlamentarzystek to kobiety. Gdy po Rousseff władze obejmował jej następca, w jego gabinecie znaleźli się sami mężczyźni.
W ciągu swojej pierwszej kadencji Bachelet skupiła się na walce z dyskryminacją w pracy i rozszerzeniu opieki zdrowotnej dla kobiet. W 2010 roku nie mogła ubiegać się o kolejny mandat, stanęła więc na czele założonej wtedy agendy ONZ na rzecz Równości Płci i Wzmocnienia Kobiet (UN Women).
Do krajowej polityki wróciła, wygrywając wybory prezydenckie w 2013 roku. W czasie drugiej kadencji stworzyła ministerstwo ds. kobiet i równości płci, walczyła o reformę kodeksu wyborczego i zapewnienie kobietom co najmniej 40 procent miejsc na listach. Tuż przed oddaniem władzy zabrała się za zmianę przepisów dotyczących aborcji, narażając się na surową krytykę ze strony środowisk konserwatywnych. W sierpniu w Chile zniesiono absolutny zakaz przerywania ciąży, zezwalając na zabieg w trzech przypadkach: gwałtu, nieusuwalnej wady płodu i zagrożenia dla życia matki. Zwycięzca tegorocznych wyborów prezydenckich Sebastian Pinera już zasugerował jednak, że przepisy mogą zostać zmienione.
Sama Bachelet przyznaje, że zostało wiele do zrobienia. Tylko 16 procent członków chilijskiego parlamentu to kobiety. Różnica między zarobkami obu płci wciąż jest duża, kobiety są bardziej podatne na bezrobocie, a banki mniej chętnie udzielają im pożyczek.
Szansa na powtórkę na razie niewielka
Choć w przyszłym roku w Ameryce Łacińskiej wybory odbędą w sześciu krajach: Kostaryce, Paragwaju, Kolumbii, Wenezueli, Meksyku i Brazylii, szanse na powtórzenie ery presidentas są niewielkie. W Meksyku prowadzący w sondażach Andres Manuel Lopez Obrador już teraz redukuje swoją kontrkandydatkę Margaritę Zavalę do miana "żony Felipe Calderona" – byłego prezydenta tego kraju.
W Brazylii do wyścigu dołączyła Marina Silva, która już dwukrotnie przegrała walkę o prezydenturę. I tym razem sondaże na razie nie wróżą jej sukcesu.
W Kolumbii o prezydenturę chce się starać kilka kobiet, jednak badania opinii publicznej wskazują, że to nie pomiędzy nimi rozegra się główna walka. Maria Eugenia Vidal, niezwykle popularna gubernator argentyńskiej prowincji Buenos Aires, nie zamierza kandydować. Bez względu na ocenę dorobku Fernandez de Kirchner, Bachelet i Roussefff, ścieżka dla przyszłych przywódczyń została już mocno przetarta. Doświadczenia poprzedniczek pokazują jednak, że wcale nie będzie łatwo.
Polityczny zwrot?
Tegoroczne wybory prezydenckie w Chile to nie tylko zmierzch epoki kobiet na najwyższych stanowiskach. Dla wielu ich wynik stanowi także kolejną oznakę szerszego regionalnego trendu – końca "różowej fali" lewicowych rządów i zwrotu ku centroprawicy.
To, że wybory w Chile są ważne dla regionu, pokazała końcówka kampanii, kiedy dla Pinery – miliardera, który rządził już krajem w latach 2010-2014 - nagranie z wyrazami poparcia przygotował prezydent Argentyny Mauricio Macri. Przy jego kontrkandydacie – Alejandro Guillierze - pojawił natomiast się Jose "Pepe" Mujica, były prezydent Urugwaju i ważny punkt odniesienia dla latynoamerykańskiej lewicy.
Kres dobrej passy lewicy wieszczony jest w Ameryce Łacińskiej już od kilku lat. W Brazylii po latach rządów Luiza Inacio Luli da Silvy i Rousseff władzę objął Michel Temer. W Argentynie Mauricio Macri zakończył hegemonię Kirchnerów. W Peru prezydentem został Pedro Pablo Kuczynski, ekonomista pracujący wcześniej między innymi w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i Banku Światowym.
Wydaje się, że latynoamerykańska centroprawica korzysta z problemów, z którymi przyszło się zmierzyć lewicowym rządom: końca surowcowego boomu, skandali korupcyjnych (które dotykają przedstawicieli wszystkich opcji politycznych) i idącym za tym rozczarowaniem wyborców. Cieniem kładą się grzechy niektórych wciąż pozostających u władzy przywódców: Nicolasa Maduro, który uparcie pcha Wenezuelę w stronę dyktatury czy – zachowując proporcje – Evo Moralesa, który mimo sprzeciwu wyrażonego przez obywateli w referendum wciąż chce ubiegać się o kolejną kadencję na stanowisku prezydenta Boliwii.
Jednocześnie mieszkańcy Ameryki Łacińskiej wydają się patrzeć bardziej przychylnie niż do tej pory na liberalizm gospodarczy, który tak kwestionowali po serii prywatyzacji i bolesnych reformach z lat 90.
W sondażu Latinobarometro opublikowanym przez dziennik "Miami Herald" ze stwierdzeniem, że gospodarka wolnorynkowa jest jedynym systemem, dzięki któremu kraj może się rozwinąć, zgodziło się w 2017 roku rekordowe 69 procent badanych.
Zmiana, która zachodzi w regionie, nie musi się jednak okazać radykalna. Pinera wygrał wybory w Chile z programem bardziej umiarkowanym niż inni prawicowi kandydaci. W Ekwadorze prezydentem został w tym roku Lenin Moreno, wspierany przez oddającego po władzę po dziesięciu latach Rafaela Correę. W Brazylii w przedwyborczych sondażach prowadzi Luiz Inacio Lula da Silva. Jego plany pokrzyżować mogą jednak oskarżenia o korupcję, które mogą wyeliminować go z prezydenckiego wyścigu. Sporą popularnością cieszy się też na razie jednak skrajnie prawicowy populista Jair Bolsonaro.
To dopiero początek cyklu wyborczego, który potrwa w Ameryce Łacińskiej przez cały przyszły rok. Do końca 2018 roku oprócz Brazylii nowych przywódców wybiorą Kolumbia, Meksyk, Kostaryka, Paragwaj i - być może - Wenezuela.
W regionie, w którym leży 10 z 15 państw o największych nierównościach społecznych na świecie, Salwador, Honduras, Wenezuela, Brazylia, Gwatemala, Kolumbia i Meksyk królują w niechlubnych statystykach dotyczących zabójstw, bohaterami skandali korupcyjnych stają się byli i obecni przywódcy, a do polityki niechętnie dopuszczane są nowe twarze, prawdziwa walka stoczy się jednak o to, by wyborcy nie całkowicie wiary w to, że zmiana jest możliwa.
Katarzyna Guzik