W PiS widać pierwsze problemy partii władzy: wojenki o dostęp do państwowej spiżarni i bitwy między koteriami. Wygłodniali działacze masowo szturmują gabinety partyjnych kolegów, domagając się synekur dla siebie, swoich rodzin i współpracowników. Obecnie największym zagrożeniem dla rządów tej partii jest implozja – zapadnięcie się pod wpływem własnej potęgi, klęska spowodowana napływem cwaniaczków i żądzą władzy własnego aparatu. Widzi to Kaczyński, stąd jego ostatnie decyzję, w tym dymisja ministra skarbu.
Nie zrozumie się sytuacji wewnętrznej w PiS, łącznie z dymisją ministra skarbu Dawida Jackiewicza, bez uchwycenia tego, jak Jarosław Kaczyński postrzega największe zagrożenie dla swojej partii i rządu.
Prezes PiS boi się tego, co pogrążyło wszystkich jego poprzedników – czyli politycznej implozji pod wpływem sprawowania władzy. Wie, że prawdziwym zagrożeniem dla niego jest załamanie się pod własnym ciężarem, uduszenie się swoją potęgą.
Wyścig po stołki
O co chodzi? Za chwilę upłynie rok od czasu, gdy obóz zjednoczonej prawicy doszedł do władzy. I jako taki zaczyna mieć problemy charakterystyczne właśnie dla partii sprawujących władzę – napływ karierowiczów, pokusa korupcji, walki frakcyjne w boju o państwowe frukta, wojny podjazdowe pomiędzy poszczególnymi ministrami i poszczególnymi regionami. To właśnie dziś najbardziej zagraża Kaczyńskiemu. Nie groźby odejścia czy jakieś ideowe frondy – na to obecnie nikt nie ma ochoty, bo PiS jest u władzy i nie ma powodów do niezadowolenia. Nikt dziś w partii nie myśli też o tym, że może mu się nie podobać taki czy inny postulat ideowy lub też taka czy inna zmiana programu.
Wszyscy zajęci są wyścigiem do państwowych stanowisk, spółek skarbu państwa i innych profitów wynikających ze sprawowania władzy. Nie ma czasu na inne kwestie – jest ostra i bezpardonowa bitwa o to, co daje renta władzy.
Zwłaszcza że partia była wygłodniała. Przez osiem długich lat pozostawała w opozycji i nie za bardzo mogła karmić wielkie apetyty swoich działaczy. Jedynie samorząd na poziomie gminnym i powiatowym dawał im jakieś szanse zarobienia. Jednak już na poziomie sejmikowym było gorzej niż źle – PiS rządzi bowiem tylko w jednym z 16 województw. Odcięty od władzy wykonawczej, przyczajony jedynie na niskim poziomie władzy samorządowej (gdzie pieniędzy zawsze brakuje) aparat pisowski czekał jak kania dżdżu zwycięstwa w wyborach parlamentarnych.
Wybory przegrane przez ośmiorniczki
I doczekał się go. Teraz więc masowo szturmuje gabinety swoich partyjnych kolegów, domagając się stanowisk i synekur dla siebie, swoich rodzin i współpracowników. A to jest śmiertelnym zagrożeniem dla każdej formacji rządzącej. Te tabuny niekompetentnych i pazernych partyjniaków i ich totumfackich łypiące pazernym okiem na państwowe i publiczne posady to najgorszy z możliwych obrazków, który może zobaczyć elektorat. Wówczas bowiem może sobie pomyśleć, że w sumie ci nowi wcale się tak bardzo nie różnią od tych starych i że w całej tej polityce nie za bardzo chodzi o Polskę i jej naprawę, ale raczej o to, by jednych u żłobu zastąpili inni.
Dokładnie w tym kontekście należy rozumieć przebieg ostatniego Komitetu Politycznego, na którym prezes PiS ostro zaatakował tych, którzy, powołując się na niego, załatwiają sobie jakieś ciepłe posadki. Kaczyński podobno grzmiał, że do partii ciągną różnego rodzaju cwaniaczki, które chcą dobrać się do państwowych fruktów. Przestrzegał, że to może być zgubne dla partii i zakończy się jej klęską w najbliższej elekcji parlamentarnej.
Prezes PiS ma całkowitą rację – wybory wygrywa się lub przegrywa nie dlatego, że się dobrze czy źle rządzi, ale dlatego, że ludzie uważają sprawujących władzę za uczciwych i kompetentnych lub odwrotnie. To mit, że AWS straciła władzę, bo przeprowadziła wraz z Unią Wolności bolesne reformy. Straciła ją, bo ludzie zauważyli, że w niczym nie różni się od SLD, czyli od tych, których złe rządy miała poprawić. Podobnie po 2001 r. SLD tracił z miesiąca na miesiąc nie dlatego, że wyniki ekonomiczne kraju były złe, lecz dlatego, że elektorat zobaczył – przy okazji afery Rywina – cynizm i kombinatorstwo tamtej ekipy. Bardzo podobny był mechanizm w odsunięciu od władzy PiS w 2007 r. oraz – szczególnie – PO w 2015 r. To nie jakość polskiej gospodarki decydowała o być albo nie być ekip rządzących, ale to, czy jedli oni ośmiorniczki, pili wino za kilka tysięcy złotych i rozbijali się drogimi samochodami.
Napiszę coś bardzo brutalnego: większość elektoratu nie jest w stanie ocenić tego, czy jakaś partia rządzi dobrze czy źle. Ma za mało wiedzy na ten temat, a jeśli nawet tę wiedzę posiądzie, to nie za bardzo wie, co z nią zrobić. Dla przeciętnego wyborcy "dziura budżetowa na poziomie 60 miliardów złotych" brzmi dokładnie tak jak "dziura budżetowa na poziomie 60 bilionów" czy 60 milionów. Dla niego te sumy są po prostu nie do ogarnięcia. Podobnie jak terminy "per capita", "PKB" czy "dług publiczny". Dopóki jeżdżą autobusy, działa telewizja i wypłacane są mu co miesiąc uposażenia (mniejsze czy większe), to różnica między dobrym a złym rządem jest dla niego nie do odgadnięcia.
Najczęściej swoją wiedzę czerpie on z mediów. I jeśli zaczyna się w nich coraz częściej mówić źle o akurat rządzących, to i on zaczyna powoli skłaniać się do negatywnej ich oceny. Zwłaszcza jeśli krytyka dotyka czegoś dla niego zrozumiałego – nienależnej premii w wysokości 10 tysięcy, zatrudnienia kuzyna lub kochanki, kolacji za dwa tysiące. To jest w stanie zrozumieć, ocenić i negatywnie skomentować.
I dlatego właśnie doniesienia o Bartłomieju Misiewiczu, który w wieku 26 lat dostaje medal za nic, a za noszenie teczki za Antonim Macierewiczem otrzymuje miejsce w spółce skarbu państwa, czynią partii rządzącej większą szkodę niż zadłużenie państwa na kilkadziesiąt miliardów złotych. Bo każdy pracujący ciężko człowiek może sobie powiedzieć: "kurczę, to mój syn skończył studia, a pracuje za dwa tysiące na stacji benzynowej, podczas gdy jakiś niedouk bez licencjatu, ale za to z partyjną legitymacją, kosi kasę w spółkach należących do państwa!".
Podobnie buńczuczne i chamskie wypowiedzi Patryka Jakiego są o wiele bardziej szkodliwe niż nawet najmocniejsze słowa Kaczyńskiego o Trybunale Konstytucyjnym. Bo o ile w tym drugim przypadku wyborca może sądzić, że lider PiS robi to, by źli sędziowie nie odebrali mu 500 plus, o tyle w tym drugim słyszy tylko pełne buty i pychy chamskie teksty.
Samiec alfa Kaczyński
W tym właśnie kontekście należy rozumieć to, co dzieje się obecnie w PiS – łącznie z czwartkową dymisją ministra Jackiewicza. Musiał odejść, bo przyczyniał się do budowania obrazu partii Kaczyńskiego jako wcale nie lepszej niż PO czy PSL. Swoimi działaniami wzmacniał przekonanie, że jednych cwaniaczków zastąpili inni. Oczywiście nie bez znaczenia było także i to, że prezes PiS chciał wysłać jasny sygnał do swoich ludzi, że samcem alfa w tym stadzie jest on, a nie minister skarbu.
Zwłaszcza że Jackiewiczowi zdarzały się nominacje, które nie musiały zachwycać Kaczyńskiego i mogły być interpretowane jako budowanie własnego zaplecza politycznego przez młodego ministra. A tego prezes PiS bardzo nie lubi – pokazał więc w brutalnym i tak charakterystycznym dla siebie stylu, kto tu rządzi i kto jest prawdziwym liderem. Chyba zbyt szybko Jackiewicz uwierzył w to, że jest samodzielnym graczem, który może rozdawać państwowe posady "po uważaniu" i według koleżeńskiego klucza. Zapomniał, że jest jedynie małym trybikiem w maszynie, którą kieruje się jednak z Nowogrodzkiej, a nie z gabinetu ministra skarbu.
Jego dymisja ma być więc także sygnałem wysłanym do innych działaczy PiS, którzy mogliby zapomnieć o tej prostej prawdzie, że karierę w tej partii robi się dzięki poparciu prezesa, a nie mimo niego lub – zwłaszcza – przeciw jego woli. Kaczyński uderzył w Jackiewicza dla przykładu – by wszyscy politycy tej formacji przypomnieli sobie, jakie reguły w niej panują i kto ostatecznie rozdaje w niej karty.
Jednak ostatnie przesilenie w PiS to raczej nie wojny frakcyjne, nie przygotowania do buntu przeciwko prezesowi, nie spory ideowe o to, w którym kierunku winna iść Polska. To bardziej objawy pierwszych problemów partii władzy, wojenek o dostęp do państwowej spiżarni, bitew między koteriami i tymczasowymi koalicjami w celu wyrwania dla siebie i swojego otoczenia jak największego kawałka państwowego tortu.
Niewątpliwie widzi to sam Kaczyński – stąd jego szybka reakcja i wymuszone na Beacie Szydło wyrzucenie Jackiewicza. Prezes PiS rozumie, że dziś nie grożą mu tak naprawdę partyjne eksplozje, z którymi musiał sobie radzić w przeszłości i które spędzały mu sen z powiek. W ostatniej dekadzie przeżył ich aż trzy, ale żadna nie spowodowała rozpadu PiS ani utraty władzy przez jej prezesa.
Trzy eksplozje
Pierwsza zdarzyła się po przegranych przez to ugrupowanie wyborach parlamentarnych w 2007 r. Zbuntowało się wówczas aż trzech wiceprezesów (Ludwik Dorn, Kazimierz Ujazdowski i Paweł Zalewski), którzy zostali wykluczeni z partii i założyli ugrupowanie Polska Plus (z czasem przekształcone w Polskę XXI). Choć zachwiało to notowaniami formacji Kaczyńskiego, jednak nie spowodowało jej dalszego rozpadu.
Podobnie było z frondą w 2010 r. – część działaczy odeszła lub została wypchnięta z partii i założyła ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza (najpierw pod przywództwem Joanny Kluzik-Rostkowskiej, a potem Pawła Kowala). Sytuacja powtórzyła się rok później, gdy z PiS zostali wyrzuceni Ziobro, Kurski i Cymański – już wkrótce założyli formację o nazwie Solidarna Polska.
Kaczyński wszystkie te eksplozje przetrwał. PiS odbudowało straty sondażowe i w 2015 r. sięgnęło po absolutną większość w Sejmie i Senacie (zresztą duża część poprzednich "puczystów" znalazła się w obozie "dobrej zmiany" i dziś pełni wysokie funkcje polityczne czy też publiczne).
Jak widać, tego typu problemy nie zabiły PiS-u i nie zmarginalizowały Kaczyńskiego. Jednak od prawie roku jest on w innej sytuacji.
Dymisji dla przykładu będzie więcej
Obecnie największym zagrożeniem dla rządów jego partii jest implozja – zapadnięcie się pod wpływem własnej potęgi, klęska spowodowana napływem cwaniaczków, ale też żądzą władzy i pieniędzy własnego aparatu. Bo partyjniacy wszędzie są tacy sami, prawie niczym nie różnią się między sobą. Jeśli ktoś sądzi, że w PiS zgromadziły się aniołki, to srodze się rozczaruje – jego aparat tworzą ludzie tak samo zachłanni i pazerni na wszelkiego rodzaju dobra jak w PO czy PSL. Ani o jotę nie są lepsi – może jedynie są jeszcze bardziej owych dóbr wygłodniali, bo – o czym była już mowa – długie lata pościli.
To oni dzisiaj są największym zagrożeniem dla rządów PiS. Kaczyński to wie. Jeśli nie chce odejść w niesławie i oddać już za trzy lata władzy Schetynie czy Petru, musi znaleźć skuteczne sposoby zapanowania nad tym rwactwem swoich podkomendnych. Jest to o tyle trudne, że jeszcze nikomu w Polsce się to nie udało – co mogą poświadczyć Buzek, Miller, Tusk i Kopacz. Wszyscy oni musieli oddać władzę nie dlatego, że dobrze czy źle rządzili, ale dlatego, że żądza brania pełnymi łyżkami z państwowego kotła była u ich działaczy silniejsza niż strach czy wstyd.
Patrząc na działaczy PiS, nie za bardzo można mieć nadzieję, że w ich przypadku ta żądza jest mniejsza. Wie o tym prezes PiS – wszak zna ich lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego dymisji takich jak w przypadku Jackiewicza oraz burzliwych posiedzeń Komitetu Politycznego, jak w ubiegły weekend, można oczekiwać w przyszłości jeszcze wielu. Wszak to dopiero pierwszy rok sprawowania władzy.