Przez ostatnie trzydzieści lat wolności Polska rodziła się na nowo, finalnie rodząc się tylko po części. Spojrzało to dziecko wokół i zobaczyło Europę, świat, kosmos. Głosy matki i akuszerek zaczęły mu się mieszać w głowie: "wychodź, tu jest bezpiecznie, to twój świat" i "broń Boże, nie wychodź, cofnij się do łona" - mówi Tymon Tymański w rozmowie z Magazynem TVN24. - I to nasze ogłupiałe dziecko tkwi w tej macicznej matni do dzisiaj, w połowie narodzone, a w połowie nie - dodaje.
Kompozytor, wokalista, multiinstrumentalista. Poeta, prozaik i scenarzysta. Dziennikarz radiowy i telewizyjny. Założyciel takich zespołów, jak Miłość czy Kury. Jego najnowszy zespół nazywa się MU i właśnie zadebiutował płytą "Free Energy!", czyli "Wolna energia!". W rozmowie z Magazynem TVN24 Tymon Tymański mówi o polityce, kryzysie wartości i potrzebie pielęgnowania pamięci polskiej inteligencji.
Tymon Tymański: Możemy rozmawiać o wszystkim. Choćby o Gombrowiczu i naszym biseksualizmie, bo tak naprawdę wszyscy jesteśmy bi.
Estera Prugar: Rozwiniesz tę myśl?
Mam od tego zacząć? OK. Myślę, że jesteśmy tym, co nam w duszy gra, a człowiekowi gra w niej wszystko. Był taki amerykański profesor Kinsey, który napisał, że seksualność ludzka na skali 1-6 plasuje się – w zależności od przypadku – pomiędzy 2 i 5 lub 3 i 4. Nikt nie jest w stu procentach hetero lub homo, to wszystko jest kwestią kultury seksu, braku wstydu i hipokryzji, jakiejś uczciwości wobec siebie. Tak samo jest z byciem lewicowym czy prawicowym, z kobiecością i męskością. Jakby się głęboko i uczciwie zastanowić, zawsze jesteśmy trochę pomiędzy. Zresztą nawet patrząc na nasz kolor skóry, upraszczamy. Właśnie patrzę na mą rękę: czy ja jestem biały? Nie bardzo - jestem różowy z brązowym.
Z czego wynikają te uproszczenia?
Myślę, że ludzkość ma odwieczny problem z widzeniem całego spektrum barw. Mówię oczywiście o tym bardziej w kategoriach etyczno-estetycznych niż wizualnych. Łatwiej jest wszystko widzieć w kategorii bieli i czerni - to jest dobre, a to jest złe. Dlaczego upraszczamy? Bo tak łatwiej ocenić, obwinić, zdyskredytować. Weźmy taką Polskę, jej wewnętrzny posmoleński konflikt, który podzielił nas na pół. Mam wrażenie, że jesteśmy narodem, który się urodził jakby tylko do połowy. Przez ostatnie trzydzieści lat wolności Polska rodziła się na nowo, finalnie rodząc się tylko po części. Spojrzało to dziecko wokół i zobaczyło Europę, świat, kosmos. Dostrzegło również starych bogatych ludzi i uchodźców w potrzebie, chrześcijaństwo, islam, hinduizm i buddyzm. Nogi i miednica naszego dziecka zostały w macicy. Głosy matki i akuszerek zaczęły mu się mieszać w głowie: "wychodź, tu jest bezpiecznie, to twój świat" i "broń Boże, nie wychodź, cofnij się do łona! Wracaj do Polski Piastów, do powstań, do I i II RP, żyj przeszłością! Nie ma potrzeby nigdzie wychodzić!". I to nasze ogłupiałe dziecko tkwi w tej macicznej matni do dzisiaj, w połowie narodzone, a w połowie nie.
Człowiek ma tendencje do cyklofrenii. Ja czuję się czasem Polakiem, ale jednocześnie nim w ogóle nie jestem. Jestem człowiekiem Wschodu, praktykującym buddystą i taoistą, od małego zafascynowanym inną kulturą. Jestem też kosmitą i biorobotem, co w tych czasach może być nawet bardziej przydatne. Jestem mężczyzną, ale mam w sobie kobiecość. Jestem ojcem, ale dla swoich dzieci niekiedy bywam matką. Myślę, że problem wielu ludzi polega na tym, że za bardzo się utożsamiają z tym, co uważają za słuszne, co wynika z ignorancji, braku edukacji, egoizmu, niechęci do introspekcji – jakkolwiek się to nazwie. Jeśli widzisz człowieka z innej kultury, w którym dostrzegasz brata lub siostrę, to znaczy, że dysponujesz pewną empatią i wrażliwością. To jest ludzkie. Jeśli widzisz w nich przeciwnika, rywala, złodzieja, petenta - masz problem, to raczej postrzeganie zwierzęce. Jeśli spojrzymy na to zero-jedynkowo, faktycznie: świat oferuje nam dwa rozwiązania. Albo się rozwijamy, albo się zwijamy.
Polska się zwija czy rozwija?
Mam wrażenie, że Polska liberalna prze do przodu. Mało tego, ta prawicowa też jest do zaakceptowania. Zakładając, że szklanka jest do połowy pełna, polski dyskurs jest o tyle zasadny, że my się dopiero uczymy indywidualizmu politycznego. Wcześniej nie było wiadomo, kto jest na prawo, kto na lewo – dzisiaj już wiemy i nawet słyszymy, że ten czy ów prawicowiec często mówi sensowne rzeczy. Mówiąc o takich przedstawicielach prawicy, jak Margaret Thatcher, myślę o politykach z kulturą myśli i słowa, co u nas niestety rzadkie. Kiedy toczą się dyskusje na temat wolności obywatelskich, budżetu czy przyjęcia uchodźców, taki prawak może słusznie stwierdzić: "na to nas nie stać – możemy przyjąć tyle i tyle osób, ponieważ trzeba zapewnić im edukację, miejsce do spania i wikt, trzeba nadzorować, czy się uczą języka i jeśli się nie zaadaptują, po roku odesłać". Jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować takie dictum. Czyli widzę to tak, że mądra lewica i mądra prawica, sterowana humanizmem, empatią i rozsądkiem, to właściwe światopoglądowe centrum, bliskie buddyjskiej Drogi Środka.
Natomiast plagą cywilizacji są radykalizmy, komunizm i faszyzm, a nad tym wszystkim, jak smród po gaciach, unosi się tandetny populizm. Komunizm i faszyzm są napędzane ideologią, a nie empatią. Natomiast populizm jest badziewiem, w którym nie ma nawet ideologii, a chodzi jedynie o władzę i kasę, o pozostanie za wszelką cenę u koryta. Kiedy ktoś mi mówi, że mieliśmy już rządy liberalne, więc przyszedł czas na prawicowe, to odpowiadam: kochani, to nie są żadne rządy prawicowe, to są g****ne rządy populistów. Wysyp wszelkiej maści nieudaczników, dyletantów, karierowiczów, cyników, prostaków i psycholi. Ludzi, którzy zrobią wszystko, żeby trwać przy władzy, zachachmęcić, zarobić, ukryć pewne fakty, zantagonizować – i to jest przerażające. Oczywiście ten proces w Polsce jest związany z tendencją ogólnoświatową i nie można o tym kontekście zapominać. Świat nam się psuje, chociaż może nigdy nie był zdrowy.
W jaki sposób się psuje?
Ja to widzę w tak: jest świat bajecznie bogatych białych ludzi i drugi świat, którego ten pierwszy się boi: czarni, "ciapaci", uchodźcy, geje – wszyscy, którzy przyjdą i "nam" zabiorą nasze pieniądze, hegemonię, zabawę, żony i dzieci, wreszcie miejsce przy korycie. Bogata biała Północ i biedne beżowe Południe, nieco upraszczając. Wystarczy popatrzeć na Stany Zjednoczone, Anglię czy Francję – to dzieje się wszędzie. Zachodnie społeczeństwo jest stare, schorowane, przeżarte błędną samoświadomością, dotycząca przekonania o własnej racji, często opartą na wierze katolickiej czy chrześcijańskiej, która opacznie rozumiana, prowadzi do tego, co dziś obserwujemy – do poczucia, że jesteśmy lepsi, mądrzejsi i z urzędu dostaliśmy prymat, wszechwiedzę i wrażliwość. Dlatego to nie tylko Polskę toczy ten czerw, ten bakcyl narodowego egoizmu - nie podzielę się, nie zrobię nikomu miejsca ani w głowie, ani przy stole. Ta choroba od wieków toczy nasz świat, a teraz następuje jej kulminacja.
Natomiast myślę, że my, Polacy, przeżywamy czas specjalnego testu. Mieliśmy 26, 27 fajnych, kreatywnych i interesujących lat. Ja się momentami bardzo dobrze bawiłem, choć oczywiście czasem się też wkr****em i zżymałem. Jednak, ogólnie rzecz ujmując, miałem wrażenie, że biorę udział w arcyciekawym, demokratycznym happeningu. Nie chciałem nigdzie stąd wyjeżdżać, bo tu się naprawdę działo - nie w Stanach, nie w Anglii, ale właśnie tu. Wszystko budowało się, było przejściowe i płynne, frapujące i inspirujące. Nie miałem powodu stąd uciekać. Bywałem nawet dumny z tego kraju - dziwne uczucie dla kogoś, kto przez całe lata 80. miał poczucie, że jest napiętnowanym niewolnikiem komuny. Teraz przestałem być dumny i znowu się wstydzę. Chociaż to też może być etap rozwoju – wstyd za swoje śmieci i swoje podwórko, za swoją niebotyczna stertę gówna. Dlatego zacząłem się głośno zastanawiać, czy jeszcze w ogóle jestem Polakiem, czy jest mi to potrzebne do szczęścia?
A może jestem już bardziej Europejczykiem, kosmitą, kreatywną mgławicą, która staje się coraz bardziej pusta i przezroczysta? Jeśli moje "polactwo" ma dzielić i antagonizować, wolę je porzucić niczym starą skórę.
Więc nie jestem Polakiem. Jestem człowiekiem, obywatelem świata, który porozumiewa się głównie po polsku i działa lokalnie, wierząc w sens edukacyjnej i kulturotwórczej misji.
A jak było wcześniej, zanim nastał ten demokratyczny happening?
Polska przed 1989 rokiem była skończonym, smutnym g***em. Koniec, kropka. Była szara i depresyjna, opresyjna, straszna, sowiecka, nieludzka. Propaganda i nowomowa, nadzór i inwigilacja, życie w źle oświetlonym pokoju więziennym, z dala od radosnego szumu i gwaru świata, z dala od informacji. Nie dało się w niej godnie żyć. A jednak ludzie żyli w niej godnie - ludzie pokroju Herberta, Tischnera, Michnika czy Kuronia. Właściwie każdy inteligentny człowiek decydował się na emigrację wewnętrzną - uciekał w duchowość, w książki czy filmy. Złośliwi mówili, że dziewczyny na studiach szukały mężów, a faceci uciekali od wojska. To w jakiejś części prawda, ale jednak dużo osób szło na studia, aby mieć poczucie przedłużenia okresu dojrzewania, żeby uniknąć skąpania w szambie niewolniczej codzienności.
Pamiętam radio w okresie powstania Solidarności. Było, jakie było, ale coś się zaczęło dziać. Przez więzienne okna prześwitywały jakieś pojedyncze promienie wiosny, obietnicy wolności, pochodzącej z innego świata. Ja miałem 13 lat, byłem wrażliwcem, wychowanym w niewoli, więc ten powiew wolności był dla mnie sporym szokiem. W Trójce wszystko było kontrolowane z góry, ktoś na kogoś donosił, ktoś był szantażowany za orientację i takie tam, ale były również dwie lub trzy osoby, które miały poczucie misji. Byli Kaczkowski i Wiernik, do muzycznych gazet pisał znakomity dziennikarz Jerzy A. Rzewuski, który opowiadając o Cavie, Joy Division czy Pere Ubu, cytował Blake'a, Swedenborga, Kierkegaarda. Był Dr Avane, który pięknie pisał o wolnościowej muzyce grupy Izrael. I to dość paradoksalne - ta niewidzialna, dobrotliwa misja skończyła się po '89. Nastał czas dorabiania, ustawiania się, "dżobików" i łapówek. Ludzie mediów stali się celebrytami, większymi od samych artystów. Stali się zakładnikami swojego sukcesu, czarnymi dziurami, więżącymi światło i informacje. To oni są dziś gwiazdami, a nie my, artyści. Ale może tak ma być.
Nie bronię tamtej Polski, bo była totalnym syfem i za niczym w niej nie tęsknię, ale brakuje mi właśnie tych ludzi z misją. Również w polityce. Nawet ten pierwszy obóz polityczny po przemianach ustrojowych miał swoją misję. Nie mówię o Wałęsie, ale o Tadeuszu Mazowieckim czy Jacku Kuroniu – to byli moi bohaterowie. Chociaż nieskuteczni, bo nie byli sk*****lami.
Co masz na myśli?
Byli zbyt mili i ludzcy. Po nich przyszli nowi, "lepsi". Ten rozłam był już opisywany: kiedy postkomuniści w Polsce robili władzę – i mówię to bez oceny – w pewnym momencie, po 1995 roku, doszło w polityce do podziału na amatorów i zawodowców. Wygrali ci drudzy - gotowi zrobić wszystko, żeby się u władzy utrzymać. Polityka zmieniła się na bezwzględną do tego stopnia, że dziś politycy już razem nie biesiadują, nie piją, ale plują na siebie, oczerniają wzajemnie, dają sobie po ryju. Zrobił się z tego taki podły reality show. Już mało kto ma interesujące poglądy - bardziej liczy się pseudowyrazistość i oszołomstwo. Czy to będzie Kaczyński, czy Biedroń - wszystko jest na pokaz. Ten ch***wy populizm prowadzi do tego, że zanika zdrowy rozsądek prawej i lewej strony. Ważne jest tylko to, kto więcej obieca, a niemądrzy ludzie to kupują.
Dlaczego ludzie to kupują?
Moja opinia jest tylko jedną z wielu pojedynczych. Nie jestem w stanie zbyt długo mówić na temat trzech naczelnych, negatywnych cech rodzaju ludzkiego, czyli ignorancji, chciwości i gniewu. Sam je w sobie kontempluję, analizując swoje działania oraz ich skutki. Z własną ignorancją i gniewem walczę poprzez medytację - ażeby wzbogacić się o pierwiastek nieegotyczny, kosmiczny, empatyczny. Wierzę w medytację, autoedukację, szlifowanie własnego charakteru. Mnóstwo czytam, procesuję, piszę. Uprawiam sztuki walki, wierząc w sens niewalczenia. To zresztą cała filozofia budo - muto dori, świat bez miecza.
Mam kolegę, który jest totalnym fanem PiS-u, mieszka dosłownie za miedzą. Przychodzi do mnie, kłócimy się, przyjaźnimy, wielce szanujemy, pijemy herbatę. Rozmawiając, wymieniamy się informacją i cząsteczkami. Mam świadomość, że przyjmuję do swojego domu kogoś, kto ma zupełnie inne poglądy niż ja, ale nie przeszkadza nam to w prowadzeniu przyjacielskich dyskusji. Tego mi brakuje w dzisiejszym dyskursie, a właściwie w tej pyskówce pełnej chamstwa i złej woli.
Jesteśmy głupim społeczeństwem?
Trudno o tym nie mówić w kontekście tego, co straciliśmy w związku z powstaniami, rozbiorami, wojnami i niewolą sowiecką. To spowodowało, że wszystko rodzi się w Polsce na nowo. Dobrym porównaniem może być konstytucja Anglii, która nie jest książką, tylko biblioteką. Mówię to jako niedoszły anglista, który studiował ten temat. Anglia, jako kraj ze swoim ustrojem, jest pewną całością, pewnym kontinuum. Z drugiej strony - wieki imperializmu, terroru, arogancji i pychy wykończyły ten wielki kraj. Niegdyś hegemona, dziś bardziej - jak to złośliwie ujął Frank Zappa - tę głupią małą wysepkę obok Francji. Wszystko przemija, karma jest faktem duchowym i fizykalnym. Wczorajszy tyran jest jutrzejszym niewolnikiem. Nie warto się puszyć, trzeba się dzielić, być empatycznym i uważnym.
Wracając do Polski, owszem, mamy w swojej historii piękne karty, ale jest to historia smutnej nieciągłości, rozpieprzenia i zdziesiątkowania. Stąd, skracając, kiedy słucha się ludzi w Sejmie, to czuć, że wystaje im słoma z butów. Powinni pójść na studia i się uczyć. Najlepiej, żeby czytali polskich Żydów, żeby ostatecznie zrozumieli, ile polska kultura im zawdzięcza. Mnie - jako artyście, który czuje, że w jakiś sposób odziedziczył schedę po formacji zwanej inteligencją polską - pozostaje tylko o tym pisać. Piętnować z humorem i dystansem, raczej śmiać się z tego lub płakać, mając świadomość, że w dzisiejszych czasach ludzie dalej potrzebują moralitetów. Tylko moralitetów cholernie przenikliwych, inteligentnych. Oczywiście mam podobne poczucie, o którym wspominał Wojciech Młynarski w wywiadzie dla "DF", gdzie przyznał, że czuje się prostakiem w stosunku do myśli literackiej satyrycznej czy kabaretowej z lat 30., a którą kontynuował choćby Jeremi Przybora. No cóż - bez korzeni, arystokracji i polskich Żydów wylądowaliśmy w głębokiej d**ie świata. Ale nie ma tego, co by na dobre nie wyszło. Większość wielkich idei - chrześcijaństwo, anarchia, punk rock, jazz itp. - wyszło z ludowej myśli i intuicji. Można jechać na mieszance tradycji, dawnej kultury i sztuki, posiłkując się punkiem i sowizdrzalskim zdrowym chamstwem. Robią to na przykład Maleńczuk i Skiba. Też pracuję nad tym połączeniem. W kulturze i sztuce nie można uderzać tylko w tony wysokie, bo człowiek się wyalienuje. Punk rock i prostota to jest coś.
Jak wygląda ta twoja praca?
Medytacja dla oczyszczenia zwojów. Niekończąca się autoedukacja. Sporo czytam: Konfucjusza, Sun Zi, Musashiego Miyamoto, mistrza zen Dogena, Joyce'a, Woolf, Vonneguta, Gombrowicza,
Hawkinga. Ważne jest dzielenie się wiedzą i nieustanna aktualizacja danych. Niestety tego w Polsce brakuje. Jest dużo gadania, piany i złości, a kultury jak nie było, tak nie ma. Dlatego warto
przypominać ludziom o misji polskiej inteligencji, o kulturze i sztuce. To po nas zostanie, a nie głupkowate celebryctwo, instagramowa gwiazdorka i chamstwo w Sejmie.
Masz misję podtrzymywania tej spuścizny polskiej inteligencji przy życiu?
Sam obserwuje tę swoją potrzebę z ciekawością. Wychowałem się na Gombrowiczu, Witkacym, Schulzu, Lemie, Mrożku i Hłasce, na Starszych Panach, Demarczykowej, Niemenie, Grechucie, Młynarskim, Ciechowskim, Janerce.
Może nie słychać tych odniesień w przypadku mojej najnowszej płyty grupy Mu, bo ona jest bardziej rodzajem zakorkowanej butelki z informacją dla świata o tym, że my tu również myślimy humanistycznie, buddyjsko i taoistycznie, ponadczasowo i uniwersalnie. Jest napisana po angielsku i bardziej przypomina styl i brzmienie nowych nowojorskich kapel. Robię to celowo, aby moja sztuka mogła czasami wyjść z tego polskiego grajdołka. Moja następna płyta - polityczne, obrazoburcze i autorefleksyjne "Paszkwile" - będzie powrotem do moich literackich korzeni.
Jako dwunastolatek słuchałem kasety z przebojami pana Wojtka Młynarskiego. Analizowałem po dziecięcemu te mądre, odważne i zdystansowane teksty, a potem przyszła rewolucja: Republika, Brygada Kryzys, Dezerter, Tilt, De Press, Klaus Mitffoch, Brak, Śmierć Kliniczna. Pojawił się nawet Kaczmarski, choć z jego twórczością nie zawsze było mi wtedy po drodze. Pracowałem z tekstami pana Jacka w teatrze. Kiedy odrzeć jego dzieło z barokowo-gitarowego aranżu i tego namolnego krzyku à la tenorowy Wysocki, zostaje czysta, piękna, historyczna poezja. Warto się z tym zaznajomić. Cały czas wracam do ludzi pokroju Jonasza Kofty czy Agnieszki Osieckiej. Nie chcę ich oceniać lub klasyfikować, ale doceniam tę twórczość, to ulotne, mądre i głębokie polskie haiku, które dzisiaj powoli umiera. Jakkolwiek by pozycjonować tamtą sztukę, to ten rodzaj klasy jest dziś nie do podrobienia, co widać w większości dzisiejszych tekstów, okraszających - jak to nazywam na własny użytek - rodzimy wyrób muzykopodobny. Ja po prostu stoję na straży tego, abyśmy pamiętali i mieli świadomość tego, jak się porządnie i twórczo pisze po polsku.
Nie lubisz współczesnej polskiej sztuki?
Często mi się zarzuca, że jestem malkontentem i biczem na polską kulturę, ale chyba to nie jest do końca prawda. Pamiętam, że kiedy pracowałem w telewizji z Jackiem Dehnelem i Maćkiem Chmielem, zdarzało mi się być w szoku, że tak mało artystów w Polsce mówi z głębokiej potrzeby, mądrze i szczerze – wyrażając prawdę osobistą czy też uniwersalną. Mamy kilku Smarzowskich, Jakimowskich, Pieprzyców, mamy też całe tłumy Bromskich i ich akolitów. Ci ostatni z reguły odcinają się od informacji, które akurat dla mnie są najbardziej istotne. Po prostu boją się, że pan Władziu, pani Jadzia i kuria tego nie zaakceptują.
Dowód? Poszedłem na film o generale Nilu. W jednej ze scen pan Łukasiewicz (Olgierd Łukasiewicz – red.) leży z żoną w łóżku i uprawia jakieś dramatycznie drętwe gadki na temat Syberii. Potem idzie do kina z córką i na megasztywniacki sposób udaje żartownisia, przedrzeźniając piosenkę Dymszy. Wszystko to strasznie drętwe, nieprawdziwe. Następnie na ekranie pojawia się mój kolega Adam Woronowicz, nawiasem świetny aktor, grający ubeka, który wyrywa paznokcie Nilowi-Łukasiewiczowi. Pojawia się typowy polski dramat i jest pięknie, bo mamy powtórkę z "Przesłuchania" i wreszcie są emocje, leje się krew. Wszyscy wołają: "cudowna polska historia, a szczególnie to bicie po mordzie!". Wychodzę z kina i nie mogę tego przetrawić - dla mnie to totalny gniot. Kolejna szansa na zrobienie filmu o ciekawej postaci, szansa zmarnowana. Usłyszałem wtedy od Dehnela, którego oczywiście lubię i szanuję: "Bo wiesz co, Tymonie, ty masz jakiś problem z polską sztuką – jesteś do niej zwyczajnie uprzedzony". Kilka miesięcy później przeczytałem artykuł, w którym napisano, że generał Nil był pranksterem, cholernie dowcipnym facetem. Potrafił na przykład przez dwie godziny siedzieć i robić dziury w kieliszkach, żeby dowództwu podczas picia lała się wóda po rękach. No i kto tu nie doczytał, kto przekłamał? Gdzie jest ta cała złożona prawda w tym filmie? Umysł reżyserski tego nie objął, bo był za mały, za ciasny, nie dysponował poczuciem humoru. A przecież szalone poczucie humoru jest najistotniejszą, "błyszczącą" częścią naszego intelektu.
Widziałem również film o Popiełuszce i było równie źle. Kolejny nieprawdziwy pomnik dla pani Jadzi, pana Tadka Jedermanna, polskiej mentalnej wsi i rzeczonej kurii. Filmy dla wszystkich to filmy dla nikogo. Potem dowiedziałem się, że w scenariuszu była początkowo scena, kiedy ksiądz Jerzy siedzi z młodzieżą i pali pety, podczas gdy z głośników nap*****la płyta Oddziału Zamkniętego. Wszyscy się cieszą z tej krótkiej chwili wolności, aż tu nagle "puk, puk" – wchodzi Glemp. Pety wyrzucone, muzyka szybko wyłączona, ksiądz Jerzy i młodzież stają na baczność. Glemp pyta: "Co się tu wyrabia?". Genialna scena, kluczowa dla przedstawienia Popiełuszki jako świetnego gościa, duchowego brata młodzieży, a nie rozmodlonego klechy, szykującego się do rychłego zmartwychwstania.
I to jest właśnie kapitalna scena filmowa, która w Polsce nie powstanie. Bo nie wolno. Dużo jest tej nieprawdy w kinie - 90 procent. No i potem mamy te klopsy za państwowe pieniądze.
Ty chciałbyś stworzyć taki prawdziwy film?
Spróbuję. Jestem w trakcie pisania fabuły na kanwie "Trans-Atlantyku" Gombrowicza. Pojechałem do pani Rity Gombrowicz, żeby przedstawić jej swą szaloną wizję i dostać jej bezpośrednie pozwolenie. Wymyśliłem scenariusz, który ma przywrócić ten rodzaj mentalnej rewolucji, jaką wnosi myśl wujka Witolda. Mam nadzieję, że ten film niebawem powstanie i będzie rodzajem tarana, który rozwali tę wielką polską d**ę. Nie pupę, wujku Witoldzie, ale d**ę. Takie czasy, nie ma co owijać w bawełnę. W taki sposób, aby wielka polska rzyć na smutnym niebie Europy choć na chwilę pękła, zniknęła. Sczezła, po czym wreszcie wróciła do naturalnych proporcji. Cytując Gombrowicza – "Polska i Polacy - to musi zostać rozebrane do naga, przynajmniej w sztuce".
Tej prawdy brakuje też w muzyce?
Powiem w ten sposób: ma w sobie coś ciekawego choćby taki Dawid Podsiadło. Fajny głos, fajny fryz i wąsy, jakaś tam minimalna charyzma. Generalnie jest w porządku, sympatyczny prawdziwek z prowincji i dalej. Ale z drugiej strony, ilu jest takich Podsiadłów, jeszcze niewypromowanych? Może i 50, ale miejsce jest tylko dla jednego. Musi wygrać talent show, zgodzić się na warunki szołbizowej ściemy, possać to i owo. Taki Domagała, który jest śpiewającym aktorem, głosu i stylu ma trochę mniej od Podsiadły, ale też chce pośpiewać, a przecież śpiewać każdy może, cytując pana Jonasza K. Albo taki Kortez, autentyczny prawdziwek i drwal, ubóstwiany przez tłumy, polski Cohen i Cave, któremu zawodowcy piszą pseudoalternatywne teksty.
K**wa, ludzie - gdzie wy macie uszy? Posłuchajcie Ciechowskiego, Janerki, Świetlickiego. Ale ja mówię o kulturotwórczym pumperniklu, a polscy melomani wolą pszenne bułeczki. Tylko w tych bułeczkach nie ma już nic. Za parę lat się ockniecie wy, śpiący polscy buddowie, i powiecie może: "mamy dość towarów i targetów, mamy dość muzykopodobnej muzy... Przeżywamy życiowe dramaty, chcemy prawdy i piękna, chcemy mięsa, krwi i flaków, a nie matriksowego plastyku". Oczywiście Podsiadło, Domagała i Kortez są śpiącymi buddami, a budda ma to do siebie, że co pewien czas się budzi. Pamiętasz "Diunę"? "Śpiący musi się przebudzić". To świetny cytat. Może dotyczyć przebudzenia do życia w prawdzie, sztuce, kulturze, empatii. Musimy przejść od bycia zwykłą egotyczną cząsteczką do bycia empatyczną falą. Wtedy umierają nasze małe "żyćka", a rodzą się: Tesla, Einstein i Diesel, Coltrane, Lennon, Strummer i Marley.
Jakiś czas temu widziałem film o Czesławie Niemenie – o, pan Czesław to był ktoś. Był samotnikiem trochę na własne życzenie, muzycznym szaleńcem - w sensie bycia opętanym swoją wizją muzyki. W Stanach odmówił nagrania piosenki "Dziwny jest ten świat" po angielsku, przez co stracił możliwość zrobienia wielkiej kariery, ale był i jest wielkim mitem polskiej sceny. W 1981 roku wywiad z nim został zmontowany w taki sposób, że wyszedł na sługusa komuny, a mimo to w '89 poparł Okrągły Stół, choć wcześniej dostawał kopy od jednej i od drugiej strony. Aż na koniec uznano go za jednego z najwybitniejszych. Czesław Niemen, Grzesiek Ciechowski - to byli goście. A Dawid Podsiadło, Domagała, Kortez? Że co?
Nie dorównują swoim poprzednikom?
Takich gości, jak oni jest w każdym mieście pięciu, tylko że na polskim podium są obecnie tylko trzy wolne miejsca. Mówię to z bólem, bo Dawida lubię i to jest po prostu nieszczęśliwa sytuacja, w której zajął miejsce "jedynego zdolniachy polskiej muzyki". To nieprawda. Gość ma spory potencjał, ale czy zostanie Niemenem, czy raczej Krawczykiem... zależy tylko od niego. Jest zdolny, ale takich jak on jest stu i śpiewają lepiej, a do tego piszą własne piosenki. Natomiast brakuje kogoś, kto by za nimi stanął. Nie ma na to czasu, pieniędzy i atencji, bo muzyka po prostu nie jest już istotna. Dawidzie, zobacz dokumentalny film o Lady Gadze, która szuka utraconej siebie. Ciebie też to czeka, jeśli chcesz żyć własnym żylastym życiem, a nie skończyć jako maskotka salonów.
Porównując obecną scenę do Ciechowskiego lub Ewy Demarczyk, to zupełnie nie jest ten format. To byli ktosie, a to wszystko, czym się dziś ekscytujemy, jest tylko "takie se". Życzę tym wszystkim młodym ludziom, aby coś przeżyli, stracili miłość swego życia czy duży palec u nogi, żeby się rozpili, rozpięli i oświecili jak Ionesco, Coltrane czy Cohen. Żeby ich sztuka mogła stać się ważka, esencjonalna, głęboka i prawdziwa. Wtedy będzie miała prawdziwą siłę pocieszania, otwierania serc i ubogacania życia. Póki co - jest małostkowym, głupkowatym smędzeniem i pitoleniem na tle warszawskiej ścianki. I co, obrażeni? Pie****cie się i obudźcie, mili ludzie.