Mam 30 lat, prowadzę zdrowy styl życia, regularnie ćwiczę, na nic nie choruję, a od kilku lat nie dopadło mnie nawet przeziębienie. Tym razem wystarczyło jedno spotkanie z przyjaciółmi w domu, by zachorować na COVID-19. A potem zaczęła się moja droga przez mękę.
4 marca minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski poinformował o pierwszym potwierdzonym przypadku koronawirusa w Polsce. Nie oglądałam tego wystąpienia, bo akurat tego dnia leżałam w szpitalu, czekając na operację nogi. Następnego popołudnia byłam już w domu ze zwolnieniem lekarskim i perspektywą spędzenia w łóżku kolejnych trzech tygodni.
O koronawirusie i jego skutkach wiedziałam już wiele, zanim ten dotarł do Polski. Jako dziennikarka redakcji "Faktów o świecie" TVN24 BiS przygotowywałam materiały od momentu wybuchu epidemii w Wuhanie. Wówczas dla nas wszystkich było to coś bardzo odległego, choć bez wątpienia przerażającego. Codziennie na naszej antenie emitowane były historie odizolowanych od świata mieszkańców prowincji Hubei, później zdjęcia wyczerpanych pielęgniarek i lekarzy pracujących w wybudowanych w zaledwie kilka dni szpitalach zakaźnych, puste ulice najbardziej zatłoczonych chińskich miast, ludzie uwięzieni daleko od swoich domów.
Nadawaliśmy epidemii twarze i imiona, opowiadaliśmy o tragediach konkretnych ludzi i ich lęku o każdy kolejny dzień. Z każdym tygodniem było coraz gorzej, aż w końcu koronawirus dotarł do Włoch, Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych, do Polski... Nadal był to jednak odległy problem. Wystarczyło kilka dni, by dotknął i mnie.
Zakażenie
Pięć pierwszych dni po wyjściu ze szpitala spędziłam w łóżku. Szóstego odwiedzili nas przyjaciele. Teraz zapewne wielu wydaje się to bardzo nieodpowiedzialne, wręcz głupie, ale pamiętajmy, że tych kilka tygodni temu żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości: wyjście z domu bez powodu nie było przewinieniem, a za spotkanie z przyjaciółmi nie groził mandat. Galerie handlowe, restauracje, szkoły były otwarte, wizyta u fryzjera nie była czymś wręcz nierealnym, a zakażenie się wirusem z Chin nie było tak oczywiste jak dziś. Chyba nawet dla lekarzy.
Był 9 marca. W Polsce obecność koronawirusa potwierdzono wówczas dopiero u siedemnastu osób, które albo wróciły z zagranicy, albo miały kontakt z kimś, kto z zagranicy wrócił.
Spotkanie z przyjaciółmi trwało mniej więcej trzy godziny. Wspólna kolacja, rozmowa i gry planszowe. Ja – nadal przez zoperowaną nogę - uwięziona w łóżku. Żadnego podawania sobie rąk ani innej formy bezpośredniego kontaktu. Nikt z nas nie miał ani kataru, ani kaszlu. Zero objawów jakiejkolwiek choroby.
Dopiero dwa dni później u obojga naszych przyjaciół pojawiły się gorączka, ból głowy i mięśni. Stracili też węch i smak. Zadzwonili do lekarza pierwszego kontaktu, a ten zasugerował przyjazd do poradni. Wyszli z niej z receptami i tygodniowymi zwolnieniami od pracy.
Kolejny tydzień wraz z moim partnerem spędziliśmy w domu. Od poprzedniego różnił się głównie tym, że już nieco mniej po operacji bolała mnie noga, za to coraz bardziej głowa. Ból momentami stawał się tak silny, że zapisałam się na wizytę u neurologa i badanie rezonansem magnetycznym. Miałam też podwyższoną temperaturę (mimo przyjmowanych leków od kilku dni nie spadała poniżej 37,5 stopnia).
W kolejnych dniach pojawił się ból zatok, katar, lekki kaszel. Pierwsza myśl alergika w marcu – "zaczęło się, pyłki…". Wówczas mój stan, podobnie jak wielu w podobnej sytuacji, zapewne nie kwalifikowałby mnie do badania i zapewne myśl o objawach alergii towarzyszyłaby mi do dziś, gdyby nie to, że 16 marca przyjaciele, z którymi niespełna tydzień wcześniej graliśmy w planszówki, dowiedzieli się, że ich znajomi otrzymali pozytywny wynik testu na obecność koronawirusa. Jeszcze tego samego dnia pojechali do szpitala zakaźnego, a następnego usłyszeli diagnozę: COVID-19. Zgłosili nas jako osoby, z którymi mieli kontakt, dzięki czemu już następnego dnia, 18 marca, mogliśmy być zbadani.
W dniu mojego pierwszego testu w Polsce chorych było 287 osób.
Diagnoza: COVID-19
Godziny oczekiwania na wynik testu były naprawdę długie. Nerwowo reagowaliśmy na każdy telefon. Ten ze szpitala zadzwonił tuż przed północą. Wynik testu był pozytywny. Byłam chora na COVID-19. Na początku pomyślałam, że to musi być pomyłka, bo przecież moje objawy daleko odbiegają od tych widocznych na zdjęciach innych chorych, choćby z Chin czy Włoch. Rzeczywiście czułam się tak, jakbym była przeziębiona, nieco osłabiona, ale koronawirus?
Wynik testu mojego partnera był negatywny. Tak, to bardzo dziwne, bo przecież spotkał się z tymi samymi ludźmi, mieszkał ze mną już po zakażeniu, ale jednak nie zachorował. Nadal nie wiemy dlaczego, ale oczywiście mamy nadzieję, że tak pozostanie.
Po diagnozie nie otrzymałam recepty i zwolnienia lekarskiego. Wręcz przeciwnie, nie zostałam poddana leczeniu, bo przecież na COVID-19 nie ma jeszcze skutecznych leków. Nie mogłam zgłosić się do lekarza, bo przecież nie mogłam wyjść nawet na klatkę schodową. Dwie minuty badania, jeden wymaz z gardła i stałam się zagrożeniem dla innych ludzi, a za wyjście z domu groziła mi grzywna. Więc nie – to nie jest zwykła grypa.
Życie w izolacji. Pozostawiona sama sobie
Mój pierwszy tydzień z COVID-19, przez operację, był jednocześnie trzecim tygodniem spędzonym w domu. Praktycznie nie rozstawałam się z termometrem – temperaturę sprawdzałam mniej więcej co dwie godziny. A ta ciągle utrzymywała się na tym samym poziomie. Leki z ibuprofenem zastąpiłam tymi z paracetamolem, bo gdzieś przeczytałam, że ibuprofen może pogorszyć mój stan.
Czytałam i słuchałam wielu wypowiedzi lekarzy o tym, że koronawirus u każdego rozwija się w innym tempie i nigdy nie możemy być pewni, że cały przebieg choroby będzie tak łagodny, jak jej początek. Dlatego wsłuchiwałam się w swój oddech, czy aby na pewno nie pojawi się w nim nic niepokojącego, a każdy kaszel traktowałam jak ostrzeżenie, zastanawiając się później, czy był suchy, czy mokry, czy bardziej alergiczny, czy może jednak wywołany zmianami w płucach. To nowy wirus i nowa choroba. Nie ma na nią skutecznych leków, a więc byłam chora, ale nieleczona. Przez kilka dni czułam się dobrze, ale nagle wracał ból głowy i pojawiał się kaszel, a wraz z nim niepewność. W moim przypadku jedynym lekarstwem był mijający czas i nadzieja, że będzie już tylko lepiej.
W Polsce strach przed koronawirusem zaczął rosnąć, bo każdego dnia przybywało kilkudziesięciu nowych chorych. Tym bardziej byliśmy wdzięczni wszystkim tym, którzy nie bali się pomagać nam w tak podstawowych potrzebach, jak zrobienie zakupów czy wyniesienie śmieci. Szybko uświadomiliśmy sobie, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od innych.
W telewizji słyszałam, że osobom zdrowym, ale poddanym kwarantannie - w razie potrzeby – funkcjonariusze policji robili zakupy. A przynajmniej pytali, czy tego potrzebują. Wielokrotnie widziałam nagrania z takich wizyt. Ale ja byłam chora, więc mnie obowiązywała izolacja, nie kwarantanna. Mnie policja nie zaproponowała pomocy. Między pierwszym pozytywnym wynikiem testu (18 marca), a trzecim – już negatywnym (9 kwietnia), nie przyjechał nikt. Nikt nie sprawdził nawet, czy aby na pewno izolujemy się w mieszkaniu.
Patrol pojawił się dopiero 14 kwietnia, a więc gdy już oficjalnie byłam osobą zdrową. W trakcie rozmowy przez domofon wyjaśnili, że dopiero dzień wcześniej otrzymali od sanepidu listę z moim nazwiskiem i adresem.
Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna 3 kwietnia w odpowiedzi na moje liczne maile z prośbą o wyjaśnienie między innymi tej kwestii napisała, że "osoba, u której stwierdzono zachorowanie na chorobę wywołaną koronawirusem SARS-CoV-2 (COVID-19) nie jest obejmowana kwarantanną. Stąd brak decyzji Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego w m. st. Warszawie w Pani sprawie. Komunikaty Ministra Zdrowia nie pozostawiały w tym zakresie wątpliwości, wynikają też z obowiązujących przepisów prawa powszechnie obowiązującego".
Tak, mnie obowiązywała izolacja – od 18 marca do 9 kwietnia. Skąd zatem wizyta policji 14 kwietnia?
Procedury a rzeczywistość
W marcu codziennie odbywały się konferencje Ministerstwa Zdrowia i Głównego Inspektoratu Sanitarnego. I codziennie w telewizji słyszałam zapewnienia, że jako państwo jesteśmy na pandemię przygotowani, że badani są wszyscy podejrzani o zakażenie koronawirusem – nawet ci bezobjawowi, a władze mają wszystko pod kontrolą i dbają o każdego chorego na COVID-19. Nie wykluczam, że być może w wielu przypadkach tak jest. Ale na pewno nie w moim.
O tym, że jestem chora, 18 marca poinformował mnie lekarz, który zlecił wykonanie testu. Dwa dni później odebrałam telefon z sanepidu z informacją, że zostałam objęta czternastodniową kwarantanną. Nie ze względu na moją chorobę, bo o tej dzwoniąca do mnie pani nic nie wiedziała, ale ze względu na kontakt z osobami chorymi. Tak, to było i jest absurdalne, bo jednocześnie byłam osobą zakażoną objętą izolacją i osobą podejrzewaną o zakażenie objętą kwarantanną. Powodem tego zamieszania nie była jednak nadgorliwość urzędników, a niezaktualizowana baza chorych.
Cztery dni później, a więc aż sześć dni od zdiagnozowania u mnie COVID-19, zadzwoniono do mnie w celu przeprowadzenia wywiadu epidemiologicznego i zebrania danych tych, z którymi spotkałam się już po zakażeniu. Zgłosiłam dwie osoby.
3 kwietnia Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w odpowiedzi na moje liczne e-maile z prośbą o wyjaśnienie wielu wątpliwości i – moim zdaniem – wielu nieprawidłowości, w tym między innymi właśnie brak kontaktu z osobami, które powinny zostać poinformowane o obowiązku poddania się kwarantannie, ale i objęte opieką właściwych służb, napisała: "...nie jest prawdą, że Państwowy Powiatowy Inspektor Sanitarny w m.st. Warszawie nie przeprowadził dochodzenia epidemiologicznego w zakresie osób, które miały z Panią kontakt. Polecam telefoniczne zwrócenie się do tych osób, usłyszy Pani, że wszystkie osoby zostały objęte kwarantanną, a Pani nieuzasadnione zarzuty daleko odbiegają od stanu faktycznego...".
Stan faktyczny jest taki: sanepid skontaktował się z jedną ze zgłoszonych przeze mnie osób aż sześć dni od zdiagnozowania u mnie COVID-19. A później jeszcze raz, po czterech dniach. I dopiero wtedy zaproponowano jej wykonanie testu. Do mojego partnera sanepid nie zadzwonił wcale. Do dnia publikacji tego tekstu nikt nie zainteresował się tym, że mieszka/mieszkał z osobą chorą, czyli ze mną. Nie otrzymał także informacji o objęciu go kwarantanną, która – jak usłyszałam podczas jednej z kilkudziesięciu rozmów z pracownikami sanepidu – powinna zostać wysłana pocztą. Listonosz jednak nie przyjechał, awizo w skrzynce na listy też na nas nie czeka.
To, co dla mnie podczas tej domowej izolacji było najgorsze, to świadomość, że jest się chorym, ale dla państwa – nieistotnym. Nikt nie zadzwonił, żeby zapytać, czy mój stan jest stabilny, czy potrzebuję opieki lekarza, czy w ogóle jeszcze żyję. Miałam wrażenie, że niehospitalizowani chorzy nie są pacjentami, a cyferkami w prezentowanych w telewizji statystykach. Pozostaje pytanie, ile jest takich historii jak moja i jak wielu jej bohaterów -chorych na COVID-19 - zostało potraktowanych przez sanepid jak natrętni interesanci.
18 marca - 4 kwietnia. Drugi test
28 marca, dziesięć dni od zdiagnozowania u mnie COVID-19, zaczęłam niepokoić się brakiem jakichkolwiek informacji dotyczących badań i - przede wszystkim - leczenia. Podjęłam więc próbę skontaktowania się z sanepidem. Zaczęłam jednak od infolinii NFZ 800-190-590. Niestety okazało się, że pełni ona funkcję książki telefonicznej, a nie centrum porad podczas pandemii. Jedyną pomocą, jaką podczas rozmowy otrzymałam, był numer telefonu do Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Ten sam, który w kilkadziesiąt sekund mogłabym wyszukać w internecie.
Kolejne dni to odbijanie się od ściany i seria kilkudziesięciu wykonanych telefonów do sanepidów, powiatowego i wojewódzkiego. Mój niepokój niestety był uzasadniony, bo przecież zgodnie z procedurami (i tu fragment wiadomości również z 3 kwietnia, ale tym razem od Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej): "ponowne badanie chorych, u których stwierdzono wynik dodatni wykonuje się po 10-12 dniach od ostatniego testu dodatniego".
Jak udało mi się ustalić, 28 marca nawet nie znalazłam się jeszcze na liście chorych, zgłoszonych do ponownego badania. Nikt nie wiedział, kiedy zostanie pobrana ode mnie kolejna próbka i - przede wszystkim - kto przeprowadzi badanie. Przez wiele dni stacja powiatowa twierdziła, że za badanie odpowiada stacja wojewódzka, a stacja wojewódzka, że jednak powiatowa.
Drugi wymaz pobrano ode mnie w domu, dopiero po osiemnastu dniach od pozytywnego testu. Jego wynik na szczęście był negatywny.
Przede mną było jeszcze jedno badanie i znów nikt nie umiał mi powiedzieć, kiedy się odbędzie.
10 kwietnia. Trzeci test
Na trzeci, ostatni test, pojechałam 10 kwietnia do jednego z warszawskich szpitali zakaźnych. Tego dnia w kolejce były wyłącznie osoby z COVID-19, które czekały na drugi lub – tak jak ja – na trzeci test na obecność koronawirusa. Kilkadziesiąt osób, a badanie przeprowadzano tylko w jednym gabinecie. Po blisko trzech godzinach pobrano mi wymaz z gardła i z nosa, a wynik (również negatywny) już następnego dnia pracownik laboratorium wysłał mi SMS-em.
Podczas tej samej wizyty pobrano ode mnie również krew, ale wyniku tego badania niestety, mimo upływu ponad dwóch tygodni, nadal nie otrzymałam. 22 kwietnia skontaktowałam się z laboratorium, do którego trafiły moje próbki, ale wtedy usłyszałam, że moja krew "nadal nie została zbadana, bo szpital nie ma jeszcze potrzebnych odczynników i nie wiadomo kiedy je otrzyma".
Spędziłam w domu sześć tygodni, w tym blisko cztery z powodu COVID-19. Jedno jest pewne: powinnam zrobić sobie krótką przerwę od puzzli, książek i seriali.
Ale uwierzcie mi, że nic tak doskonale nie wypełnia dnia, jak układanie obrazków z tysiąca małych elementów.
Dzięki izolacji i zakupom robionym przez znajomych odkryłam też nowy talent.
Wiem, że miałam ogromne szczęście. Kiedy widziałam w telewizji zdjęcia innych chorych, ale leżących w szpitalach, niemogących samodzielnie oddychać, bez możliwości spotkania się z najbliższymi, byłam naprawdę wdzięczna, że moja choroba przebiegała tak łagodnie. W moim przypadku kaszel, ból głowy czy gorączka okazały się mniejszym problemem niż poczucie bezradności, strachu przed nieznanym i braku pomocy odpowiedzialnych za to służb. Wielokrotnie słyszałam wypowiedzi najważniejszych osób w Polsce, ale i na świecie o tym, że walczymy z groźną chorobą, że w tej walce jesteśmy razem. Ja pozostałam w niej sama. Na każdym etapie choroby sama musiałam walczyć o każdą informację i każde badanie.
Nie wymagałam hospitalizacji, izolowałam się w domu i chyba dlatego służby po prostu o mnie, o nas, zapomniały. Przez blisko miesiąc nikt nie sprawdził, czy jestem w domu, czy czegoś potrzebuję i czy aby na pewno mam kogoś, kto w takiej sytuacji może mi pomóc. A przecież kiedy wykryto u mnie koronawirusa, zakażonych było dopiero 287 osób. Mam nadzieję, że przy kilku tysiącach chorych procedury i opieka nad pacjentami izolowanymi w domach działają już nieco lepiej.
Życie po koronawirusie
Wyniki ostatniego, negatywnego już testu, otrzymałam w Wielką Sobotę. Radość oczywiście była ogromna. Byłam już zdrowa i w końcu mogłam wyjść z domu. Ostatni raz byłam poza nim, gdy na ulicach Warszawy tłoczyły się auta, a w sklepach i restauracjach były tłumy. Po mojej sześciotygodniowej izolacji wszystko wyglądało inaczej, a jedyne, co mogłam zrobić, to zakupy w markecie. Przyzwyczajenie się do tej nowej rzeczywistości zajęło mi dłuższą chwilę, a podczas pierwszych zakupów mój partner co chwilę musiał mi przypominać, że odległość od innych klientów mniejsza niż półtora metra jest już nie tylko nierozsądna, ale i nielegalna.
Po wyzdrowieniu mija lęk o własne zdrowie, ale pojawia się kolejny – wykluczenie społeczne. Niestety okazuje się, że mimo przebytej choroby i dwóch testów potwierdzających wyzdrowienie wielu ludzi i tak uważa ozdrowieńców za zagrożenie, za nosicieli wirusa. "Wolę nie podchodzić, bo mam słabe zdrowie", "nigdy nie wiadomo, możesz być zdrowa, ale jeszcze roznosić", "słyszałem w telewizji, że czasem te testy nie są wiarygodne, więc może jeszcze jesteś chora". To chyba trzy najpopularniejsze komentarze, jakie usłyszałam w ciągu dwóch tygodni od wyzdrowienia. Tak, to jest bardzo przykre.
Niestety nie tylko ja doświadczyłam tego "koronawirusowego ostracyzmu". Zasłanianie kartonami kratki wentylacyjnej przez sąsiadów, zatrzaskiwanie okien na dźwięk otwierających się tych w mieszkaniu ozdrowieńca, zamykanie bram wjazdowych na osiedle – nie, na szczęście ja od swoich sąsiadów tego nie doświadczyłam. Wręcz przeciwnie – przez tych kilka tygodni bardzo nam pomogli.
Niestety, nasz przyjaciel miał mniej szczęścia i to kilka scen właśnie z jego życia po COVID-19. A przecież po dwóch negatywnych wynikach testów nie jesteśmy już niebezpieczni. Wręcz przeciwnie, oddając swoją krew, możemy pomóc innym chorym.