12 lipca Polacy wybiorą prezydenta. To wybory, których wyniku nikt nie jest w stanie przesądzić. Część sondaży wskazuje na wygraną urzędującego prezydenta, część na jego konkurenta. Według profesora Antoniego Dudka z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego faworytem jest Andrzej Duda, ale to Rafał Trzaskowski ma większe szanse mobilizacji elektoratu. "Elektorat Szymona Hołowni jest w miażdżącej większości dla Andrzeja Dudy stracony” - ocenia w rozmowie z Magazynem 24 prof. Antoni Dudek.
Maciej Kluczka (TVN24): W wieczór wyborczy Rafał Trzaskowski mówił: "Z takim wynikiem można iść się bić o Polskę". Z kolei Andrzej Duda dziękował za głosy i mówił, że to potężna przewaga nad jego konkurentem. Można powiedzieć, że obaj panowie mieli rację.
Prof. Antoni Dudek: Oczywiście! Ja też tak uważam, przy czym nie ma co ukrywać, że faworytem jest Andrzej Duda, bo ma przewagę absolutnie rekordową. Poprzednio podobną miał Lech Wałęsa nad Stanem Tymińskim. Później, ilekroć mieliśmy (poza rokiem 2000) sytuacje, w której dwóch kandydatów przechodziło do drugiej tury, to nigdy ta różnica nie była między nimi aż tak znacząca, 13-procentowa, jak obecnie. Jednak zarazem sytuacja tego drugiego – dziś jest nim Rafał Trzaskowski – nie była aż tak korzystna, jeśli chodzi o pozyskiwanie wyborców pozostałych kandydatów. Tu przede wszystkim chodzi o elektorat Szymona Hołowni. Ten elektorat, niezależnie od tego, co powiedział sam Hołownia, w zdecydowanej większości zagłosuje za Rafałem Trzaskowskim albo zostanie w domu (i tu jest pewien niepokój dla kandydata Koalicji Obywatelskiej). Z całą pewnością wyborcy Hołowni nie będą głosować na Andrzeja Dudę, niezależnie od zapowiedzi pani wicepremier Jadwigi Emilewicz, że będzie przekonywać samego Szymona Hołownię do Andrzeja Dudy. Musiałaby dokonać czegoś niewykonalnego: namówić go do przeskoczenia rowu, który dzieli polskie społeczeństwo, bowiem Hołownia jest po tej samej stronie tego rowu, co Trzaskowski.
Czyli Andrzej Duda ma mniejsze rezerwy, które może jeszcze zmobilizować?
Zdecydowanie. On jeszcze może podbić swój wynik i z całą pewnością w drugiej turze dostanie więcej niż zdobyte tydzień temu 43 procent. Być może nawet wygra, ale na pewno ma mniejsze rezerwy, które może uruchomić. To z tego powodu, że zdecydowana większość wyborców kandydatów, którzy odpadli, będzie jednak głosowała na Trzaskowskiego. To wyborcy Roberta Biedronia, także w większości Władysława Kosiniaka-Kamysza. Największy spór dotyczy Krzysztofa Bosaka. Jak się podzieli jego elektorat? A podzieli się maksymalnie, bo na trzy grupy; część zagłosuje na Dudę, część na Trzaskowskiego, część zostanie w domu. Natomiast proporcje tego podziału są kompletnie niemożliwe do określenia, dlatego że elektorat Bosaka jest najbardziej niespójny.
Z czego to wynika?
Z tego, czym jest Konfederacja. To byt złożony z nacjonalistów, bardzo twardych narodowców, z drugiej strony z tak zwanych wolnościowców – ludzi, którzy jednak liberalizm gospodarczy uważają za najważniejszy czynnik wyboru. I ci drudzy – jeśli w ogóle będą na któregoś z kandydatów głosować, to przychylniejszym okiem będą patrzeć na Trzaskowskiego. Na pewno nie na Dudę, który reprezentuje PiS-owski etatyzm gospodarczy i silny interwencjonizm państwowy. Dla większości wyborców Konfederacji nie ma jednak większej różnicy między Dudą a Trzaskowskim, bo oni reprezentują ten sam przegniły duopol partyjny, który od 15 lat dominuje w polskiej polityce, więc przypuszczalnie nie będą chcieli przykładać ręki do zwycięstwa kogokolwiek z tego duopolu i dlatego zostaną w domu. Opcje są trzy i według mnie żadne badanie nie jest w stanie zdiagnozować, która będzie dominować. To się okaże dopiero 12 lipca.
U narodowców popularne jest powiedzenie: "PiS, PO jedno zło…". Pan właśnie przypomniał to, że szczególnie w wyborach prezydenckich ten klincz, ten wybór między PiS i PO trwa tak naprawdę od 15 lat, a często słychać narzekanie Polaków i potrzebę trzeciej opcji. Z jednej strony mamy dość tego duopolu, ale gdy pojawia się silny kandydat, który ma nawet szanse na wejście do drugiej tury, to my, Polacy, jednak trzeciej drogi nie wybieramy. Dlaczego?
Te narzekania pan słyszy, ja też je słyszę, sam jestem wśród tych narzekających, bo marzy mi się apartyjny prezydent. Ale to są tylko marzenia tej części Polaków, która obejmuje mniej więcej 20 procent aktywnych wyborczo. Dlaczego mówię o 20 procentach? Wybory pierwszej tury potwierdziły, że to jest właśnie ta liczba. Skąd ona się bierze? Z dodania wyborców Bosaka i Hołowni. Dla wielu może być zdumiewające, przecież oni się tak bardzo różnią. To prawda, ale to, co ich łączy, to niechęć do zdominowania systemu politycznego przez te dwie partie – czyli PO i PiS.
Pięć lat temu był jeden kandydat, który znakomicie połączył myślących podobnie wyborców – to był Paweł Kukiz. On zebrał prawie 21 procent, czyli niemal dokładnie tyle, ile dziś dają dodani wyborcy Hołowni i Bosaka. To jest jedna piąta aktywnych wyborczo Polaków, która chciałaby zupełnie innej opcji, bo dla nich kandydaci PSL i SLD, domykający tak zwany kartel czworga, też są niestrawni. Ale oni są w wyraźnej mniejszości, co w wyborach prezydenckich objawia się szczególnie boleśnie. Inaczej jest w wyborach parlamentarnych, tam tacy wyborcy mogą liczyć na jakąś swoją reprezentację. Wcześniej to była Nowoczesna i Kukiz'15. Teraz emanacją tego myślenia, w wariancie bardziej prawicowo-nacjonalistycznym, jest Konfederacja. W przypadku wyborów prezydenckich są tylko dwa miejsca w drugiej turze, a po niej tylko jeden zwycięzca i dla grupy wyborców na poziomie 20 procent nie ma tu już miejsca.
"Elektorat trzeciej drogi". W tych wyborach ten elektorat - czyli wyborcy Szymona Hołowni - jest bliższy jednak Trzaskowskiemu, a nie Dudzie. I tu jest różnica między tegorocznymi wyborami a poprzednimi, z 2015 roku. Wtedy tym "trzecim elektoratem trzeciej drogi" był Paweł Kukiz, a jemu jednak bliżej było do Andrzeja Dudy niż Bronisława Komorowskiego.
Rzeczywiście. Dokładnie na tym opierają swoją nadzieję i prognozy wszyscy ci, którzy uważają, że wynik wyborów nie jest jeszcze przesądzony. Pięć lat temu wyborcy Kukiza, przy fatalnych błędach prezydenta Komorowskiego w postaci słynnego referendum, które było nieudaną próbą pozyskania jego wyborców, tylko utwierdzili się przeciwko Komorowskiemu. Gdyby dzisiaj Andrzej Duda poszedł tą samą drogą, czyli próbował zabiegać o elektorat Hołowni, to trafi w ślepą uliczkę. Ten elektorat jest bowiem dla niego w miażdżącej większości stracony. Proszę zwrócić uwagę, że jeśli dodamy do wyniku Trzaskowskiego te, powiedzmy, około 10 procent od Hołowni i te raczej pewne 2 procent od Biedronia, to nagle się okazuje, że obaj główni kandydaci mają bardzo podobny wynik i zaczyna się walka o te 6-8 procent niezdecydowanych. A to są bardzo różni wyborcy. To są niektórzy z wyborców Kosiniaka-Kamysza i przede wszystkim to są nowi wyborcy.
Dotychczasowe doświadczenie wyborów prezydenckich w Polsce pokazuje, że w drugiej turze frekwencja jest zawsze wyższa. Tylko w 1990 roku frekwencja w drugiej turze była niższa niż w pierwszej. Później na "mecz finałowy" szło zawsze nieco więcej wyborców. Gdyby frekwencja w drugiej turze sięgnęła 68 procent, to oznacza, że do wyborów poszłyby jeszcze dodatkowo jakieś 1,2 miliona ludzi. Jest to potężna liczba nowych wyborców, którzy mogą się bardzo różnie zachować i przeważyć szalę na jedną bądź drugą stronę. Jeśli to będą wyborcy z większych miast, to będzie to raczej dobra wiadomość dla Trzaskowskiego, a jeśli z mniejszych, to raczej dla Dudy.
Czy wyniki z pierwszej tury jakoś Pana zaskoczyły? Albo pokazały nowy trend?
To są czwarte wybory pokazujące nową geografię polityczną Polski. Od 2018 roku, od wyborów samorządowych, w miejsce podziału na linii Wisły, czyli podziału na wschód i zachód, w którym wschód był bardziej prawicowy, a zachód lewicowo-liberalny, pojawił się podział: wielkie miasta kontra cała reszta. Wielkie miasta są bastionami partii o programach lewicowych i liberalnych, a mniejsze ośrodki są bastionem PiS-u. To dlatego Platforma ma wielu prezydentów miast, a PiS nie ma właściwego żadnego prezydenta większego miasta. To wynika właśnie z tego zjawiska. Jak się spojrzy na mapę gmin, która krąży w sieci, gdzie na żółto zaznaczono gminy, gdzie wygrał Trzaskowski, a na niebiesko, gdzie wygrał Duda, to cała Polska jest niebieska, tylko malutkie żółte plamki pojawiają się w miejscach, gdzie znajdują się wielkie miasta.
Widziałem tę mapę. Taka mapa dla sztabu Trzaskowskiego mogłaby być powodem, by załamać ręce i skończyć walkę. Przypomina mi się analiza ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych, kiedy politolodzy mówili, że teraz w ogóle nadchodzi bardzo trudny czas dla demokratów. Idzie taka zmiana, że nawet Latynosi, migranci zaczynają głosować na republikanów, a nie tradycyjnie – na demokratów. Czy tak może być też w Polsce? Może to są ostatnie wybory, kiedy Platforma Obywatelska, kandydat liberalny może wygrać w wyborach powszechnych na takie stanowisko, jak urząd prezydenta?
I tak, i nie. Oczywiście ta mapa wygląda dla sztabu Trzaskowskiego przygnębiająco i nie jest przypadkiem, że gdy ją opublikowałem na moim profilu FB, to zaraz zwolennicy Trzaskowskiego mnie zaatakowali, dlaczego to pokazuję, że to jest demobilizujące, bo pewnie jest… Natomiast warto zauważyć jedno… Mamy równolegle zupełnie inny trend. To proces wyludniania się małych ośrodków. Ten proces trwa i będzie się nasilać w kolejnych latach w rytm starzenia się polskiego społeczeństwa. W tych malutkich żółtych wysepkach, które dzisiaj widzimy, za kilka lat będzie jeszcze więcej ludzi, a w tym morzu niebieskim, będzie ich mniej. Tak wygląda dziś proces zmian w rozmieszczeniu ludności, który się dokonuje na naszych oczach. Młodzi ludzie, którzy rodzą się w małych miejscowościach, kończą tam szkoły średnie i wyjeżdżają na studia do większych miast, z których już zwykle nie wracają. Polska zaczyna się wyludniać przede wszystkim w tych mniejszych miejscowościach i to będzie rzutowało na wyniki wyborów. Bo okazuje się, że ci ludzie po przeniesieniu się do wielkich miast zaczynają nabierać poglądów bardziej liberalnych, głosują inaczej niż ich rodzice. Dlatego nie uważam, że dla formacji lewicowych i liberalnych nie ma już perspektyw.
Teraz mamy jednak rzeczywiście kryzys demokracji liberalnej, obserwujemy go nie tylko w Polsce i ruchy populistyczne, z którymi mamy teraz do czynienia, mają częściej odcień nacjonalistyczno-prawicowy niż lewicowy. Kiedyś jednak było odwrotnie i znów może tak być, ale oczywiście nie w perspektywie kilku, ale raczej kilkunastu lat. Tu nic nie jest przesądzone. Wahadło nastojów społecznych się przesuwa. W tej chwili wychyliło się mocno w prawą stronę, może wychyli się jeszcze bardziej, ale w którymś momencie ono się zacznie przesuwać w drugą stronę. Nie jesteśmy w stanie określić tempa tego procesu, ale on ma miejsce i da się go prześledzić na przestrzeni minionych 30 lat. Może to wahadło zacznie się powoli przesuwać w odwrotnym kierunku już 12 lipca, gdy Rafał Trzaskowski wygra, to może być punkt zwrotny. Wybory prezydenckie w Polsce często były praprzyczyną zmian na scenie partyjnej.
Frekwencja jest wysoka, czyli polityka, jej emocje rezonują u Polaków. Pytanie, czy do drugiej tury to będzie kampania wyłącznie na emocje i to będzie starcie PiS versus anty-PiS? Czy będzie jakaś wizja, program?
Można się na to oburzać, ale to pokazują badania... Kwestie programowe są wtórne wobec emocji i dlatego, jeśli spojrzymy na wynik pierwszej tury pod kątem programów, to kandydaci, którzy dysponowali rozbudowanym programem, dostawali marny wynik. Widać to przede wszystkim u lidera PSL. Człowiek, który wszedł do drugiej tury, czyli Rafał Trzaskowski, ogłosił swój program tak naprawdę na dzień przed ciszą wyborczą przed pierwszą turą. To jest najlepszy dowód na to, że mógł nic nie ogłaszać i też by przeszedł do kolejnej tury. Tu działała emocja antypisowska. Jest pokaźna liczba ludzi w Polsce, dla których najważniejsze jest odsunięcie PiS-u od władzy i to jest dla nich cel numer jeden. Uznali, że Trzaskowski daje na to szanse, większe niż Hołownia czy Kosiniak-Kamysz, więc na niego zagłosowali. To jest ten mechanizm, który powoduje, że program tak naprawdę nie ma znaczenia.
Podobnie jest zresztą w przypadku Dudy – on ma utrwalać i popierać rządy PiS, a reszta to nieistotne ozdobniki. Oczywiście program należy mieć, nie przypadkiem Trzaskowskiego atakowano z różnych stron, że nie ma programu i to rzeczywiście była spora niezręczność. Na przykład PiS ma naprawdę grubą księgę, która jest tak gruba, że mało kto ją czyta, no ale politycy tej partii mogą mówić: Proszę bardzo! Mamy taki rozbudowany program. To jest jednak gadżet wyborczy. Dopóki nie ma tam jakichś kompromitujących pomysłów, to on nie ma większego znaczenia. Decyduje czysta emocja, a już zwłaszcza w wyborach prezydenckich. Z wszystkich wyborów, jakie mamy, te wybory budzą największe emocje, bo one w istocie przypominają pojedynek bokserski. To się zaczyna na długo przed pierwszą turą i ja już to obserwuję od roku 1995. Na wiele tygodni, nawet miesięcy, przed pierwszą turą najczęściej mamy już tych dwóch głównych sondażowych liderów i to oni walczą o prezydenturę jeszcze przed pierwszą turą. Czasem jest to zaburzone – na przykład w 2005 roku, gdy Cimoszewicz wycofał się, a Tusk wskoczył na jego miejsce. Czasem się pojawia tak ekstraordynaryjna sytuacja, jak obecnie pandemia, i cała historia z przesunięciem terminu wyborów. Jednak mechanizm pojedynku bokserskiego zawsze występuje i właśnie on budzi tak olbrzymie emocje. To znakomicie wypada w mediach i powoduje, że na końcu kampanii mamy już właściwie same emocje, a kwestie programowe kompletnie gdzieś znikają. Sztaby wyborcze są skazane na grę emocjami i gdyby tylko zaczęli mówić coś bardziej merytorycznego, nie daj Boże na przykład o szczegółach systemu podatkowego albo dylematach związanych z polityką obronną – to przegrają.
A te emocje będą głównie negatywne czy to będzie miks? Negatywne dla swojego twardego elektoratu, "żeby ten drugi nie wygrał, żeby do tego nie dopuścić”, ale jednocześnie puszczanie oka i pozytywne gesty do elektoratu centrowego, a nawet do przeciwnika.
Zdecydowanie będzie miks i tu jest nawet podział ról. Jeśliby doszło do prawdziwej debaty, jeden na jeden, to myślę, że byłaby ona letnia. Starcie nie będzie ostre z prostego powodu. Każdy z kandydatów będzie się bał powiedzieć zbyt ostre zdanie, żeby sobie nim nie zaszkodzić. Lepiej wypaść blado, ale nie dać się znokautować niż próbować znokautować przeciwnika, ale przeszarżować jednocześnie. To będzie część szerszej strategii, w ramach której kandydaci będą mówili okrągłe zdania i uśmiechali się do wyborcy, który jest niezdecydowany. Sam kandydat musi być powściągliwy, bo jeśli tę cechę utraci, to może skończyć jak Lech Wałęsa w 1995 roku. To był najbardziej spektakularny przypadek utraty kontroli nad emocjami, ale to było też poprzedzone umiejętnym prowokowaniem Wałęsy przez Kwaśniewskiego i jego ludzi. I to wyszło im koncertowo. Później żaden z kandydatów nie dał się już tak łatwo podejść, choć podobnie było w debacie Tusk - Kaczyński w 2007 roku. To była debata urzędującego premiera Jarosława Kaczyńskiego z kandydatem na premiera – Donaldem Tuskiem. Tuskowi udało się Kaczyńskiego kilka razy mocno uderzyć pytaniami. Ale to są właściwie wyjątki. Później już te debaty nie były tak jednoznaczne w swoim wyniku, żeby jedna ze stron ewidentnie miała poczucie przegranej.
Jakie największe asy z rękawa mogą wyciągać teraz kandydaci? Jak słucham Trzaskowskiego, to słyszę o jego przygotowaniu do rozmów z europejskimi partnerami, że będzie współpracować z rządem w dobrych sprawach. Andrzej Duda z kolei mówi: "Poprawiło wam się w ciągu tych pięciu lat? Ja będę to kontynuować, a gdy chcę, to mówię weto". I podaje tych kilka przykładów. Tak siebie będą rysować? Czy w drugiej turze powinni już to zrobić inaczej?
Asy w rękawie mogą mieć sztaby, na przykład materiały uderzające w konkurenta albo w jego otoczenie - to przysłowiowe zgniłe jajo, które nagle zostanie rozbite. A sami kandydaci będą się budowali tak, jak pan powiedział. Andrzej Duda porzucił krucjatę przeciwko LGBT w okolicach połowy czerwca. Odrębną sprawą jest to, dlaczego to zrobił, ale myślę, że ostrego powrotu do tego już nie będzie. Teraz z kolei atakuje tzw. warszawkę. Jest więc nowy rodzaj wroga, już nie na niwie światopoglądowej, ale zbudowany na kontrze: elita, bogaci celebryci kontra zwykły, ciężko pracujący człowiek. Kontra oczywiście oparta na fałszywych założeniach. W dodatku, jeśli prezydent mówi o złej redystrybucji wzrostu gospodarczego, to jest to zarzut nie tylko wobec poprzednich rządów, ale i wobec swojego obozu politycznego, który rządzi już pięć lat. Ostatnia prosta kampanii prezydenta zostanie oparta raczej na obietnicach socjalnych, z czym zresztą "bicie w warszawkę" się retorycznie dobrze uzupełnia. Symbolem dla mnie, co nas czeka w tych ostatnich dniach kampanii, była wypowiedź Dudy z piątku sprzed pierwszej tury, gdy nagle przywołał badania, że polska średnia płaca za pięć lat może osiągnąć dwa tysiące euro.
On mówił jeszcze, że ekspertom wyliczenia wyszły na 1800 euro, ale on wierzy, że uda się osiągnąć 2 tysiące euro. To jest takie zwielokrotnione 500 plus już tym razem dla wszystkich, a nie tylko dla rodziców dzieci. To obietnica skoku w świat dobrobytu, moim zdaniem kompletnie iluzoryczna w kontekście rozpoczynającego się kryzysu związanego z pandemią, którego głębokości nikt nie jest w stanie oszacować. No ale Andrzej Duda ma jakichś tajemniczych ekspertów, którzy mu takie rzeczy opowiadają.
Ta zapowiedź skoku w dobrobyt dla każdego będzie obudowana całym szeregiem dodatkowych planów inwestycyjnych. Prezydent już mówi, że nie będziemy dziadować "jak chce mój konkurent, mówiąc o inwestycjach za rogiem". Mają być i inwestycje za rogiem, ale i wielkie sztandarowe, jak CPK czy przekop Mierzei Wiślanej. Natomiast Trzaskowski położy nacisk na to, że prezydent powinien być realnym przywódcą. Głowa państwa nie może być jedynie ważnym, ale tylko współpracownikiem lidera partii rządzącej. Kandydat Koalicji Obywatelskiej będzie starał się pokazywać zależność Andrzeja Dudy od prezesa Kaczyńskiego. Media wspierające Dudę cały czas podkreślają, że Trzaskowski jest wiceprzewodniczącym PO i sugerują w ten sposób, że jest zależny od Borysa Budki, ale każdy, kto widzi, jak Budka został przez Trzaskowskiego odsunięty w kampanii, zdaje sobie sprawę, że nigdy relacje Budka - Trzaskowski nie będą przypominały relacji Kaczyński - Duda. Trzaskowski będzie podkreślał, że on na tym stanowisku będzie rzeczywiście podmiotowy.
I to jest bardzo istotny argument dla wyborców, którzy marzą o odsunięciu PiS-u od władzy. To też wybrzmiewało w czasie jego internetowego spotkania z Szymonem Hołownią (między innymi przy postulacie Hołowni w sprawie obrony samorządów i budowaniu prezydenckiej kancelarii z ludzi spoza partii). Trzaskowski, jeśli chce wygrać, nie może się natomiast odwoływać do dorobku rządów PO-PSL, nawet jeśli – z czym się zgadzam – były w nim obok porażek również ewidentne sukcesy. Mediom sprzyjającym Zjednoczonej Prawicy skutecznie udało się zdemolować bilans tych rządów w oczach pokaźnej liczby Polaków. Trzaskowski zdaje się to rozumieć, dlatego stawia Dudzie niewygodne pytanie: ja potrafię powiedzieć krytyczne zdania o rządach PO, a czy pan prezydent jest zdolny powiedzieć bodaj jedno takie zdanie na temat rządów PiS?
A czy emocje, które próbuje teraz wzbudzić Adam Bielan, twarz sztabu Andrzeja Dudy, który w wielu mediach powtarza: "Wygrana Trzaskowskiego to będzie paraliż, to będzie wojna na górze", podziałają na wyborców? Szczególnie na tych wahających się? Może stwierdzą: "Dobrze, mamy kryzys, faktycznie lepiej niech władza będzie w jednych rękach, bo politycy lubią się kłócić".
To jest bardzo ważny argument, właśnie z uwagi na rozpoczynający się kryzys, który pewna liczba wyborców, dostrzegających związane z tym zagrożenia, może wziąć pod uwagę. Tylko że przekaz PiS-u jest niespójny. Z jednej strony mamy Dudę i Morawieckiego, którzy mówią o wzroście płac i że właściwie sobie już poradziliśmy z kryzysem, a z drugiej strony Bielan powiada: "Właśnie zaczyna się poważny kryzys, więc władza wykonawcza powinna być spójna". Pytanie, komu ludzie bardziej uwierzą. Jest pewna cześć wyborców, którzy zdają sobie sprawę z wadliwości polskiego systemu politycznego. Bo w tym się z Bielanem zgadzam. Mamy ułomny system organizacji władzy wykonawczej i dlatego znaczna część historii III RP to historia walk kolejnych prezydentów z kolejnymi rządami. Najbardziej burzliwa kohabitacja to lata 2007-10, czyli premier Tusk i prezydent Kaczyński, ale i wcześniej mieliśmy "szorstką przyjaźń" Kwaśniewskiego i Millera, mimo że wywodzili się z jednego obozu politycznego. Mamy bowiem w Polsce system gabinetowo-parlamentarny z wbudowanym do niego prezydentem pochodzącym z wyborów powszechnych. Tylko że jeśli pójdziemy logiką Bielana, to można powiedzieć: "Musimy prezydenta Dudę teraz wybrać, a za trzy lata będziemy musieli znowu wybrać Sejm PiS-owski", bo można logikę odwrócić: "Mamy wszak prezydenta Dudę, zatem nie może być w parlamencie innego rządu niż PiS-owski…". I tak można argumentować w nieskończoność, aby przekonywać do wybierania stale tej samej opcji. To jest absurdalne i tak nie będzie. To oczywiście jest gra na emocjach, gra na strachu przed rozbijającą państwo kohabitacją. Bielan tę grę na strachu uprawia w przemyślany sposób.
Niewielka, bardzo specyficzna grupa wyborców, rozumiejąca niuanse ustrojowe, a która równocześnie nie ma wyraźnego stanowiska w wojnie polsko-polskiej, może rzeczywiście uznać, że "właściwie Bielan ma rację" i uzna: "niech Duda pomoże rządowi PiS przejść przez kryzys, a później przyjdzie czas na zmianę". Jest jednak jeszcze jedna ułomność rozumowania Bielana. Jeśli dziś Zjednoczona Prawica ma przewagę pięciu posłów w Sejmie i nie ma już większości w Senacie, i do tego doszedłby prezydent z opozycji, to jest oczywiste, że taki układ rządzący nie przetrwa ponad trzech lat i trzech kolejnych budżetów uchwalanych w Sejmie. Już przy okazji trudnego budżetu na 2021 rok może być problem ze znalezieniem większości dla jego uchwalenia, zwłaszcza że niektórzy politycy PiS, jak Ryszard Terlecki, już nawet nie ukrywają, że ich celem jest pozbycie się z obozu władzy Jarosława Gowina. A jeśli budżet nie zostałby uchwalony w ciągu czterech miesięcy, to wówczas zgodnie z artykułem 225 konstytucji oznacza to automatycznie wybory parlamentarne wiosną przyszłego roku. To byłby jeden z kierunków działania Trzaskowskiego, oczywiście pod warunkiem, że sondaże dla Zjednoczonej Prawicy zrobiłyby się gorsze.
Wydawałoby się, że dla prezydenta Dudy największym obciążeniem będzie rząd. PiS rządzi już drugą kadencję, do tego kryzys związany z pandemią i zarzuty wobec jego decyzji (głównie na niwie praworządności). A jednak tego bagażu chyba nie odczuwa, ma wysoki wynik, w pierwszej turze lepszy niż swój sprzed pięciu lat.
Andrzej Duda jest beneficjentem znakomitej koniunktury gospodarczej, jakiej PiS doświadczył, a w ślad za tym Polacy, którzy są tego beneficjentami. Gospodarka wbrew przestrogom wielu ekonomistów – że to się rozsypie wszystko, że będzie druga Grecja – nie wpadła w kryzys przez socjalne programy PiS-u. Nie był to oczywiście efekt wyłącznie działań rządu PiS-u, bo ważna też była europejska i globalna koniunktura. Poziom życia Polaków jednak rósł, a te wszystkie sprawy, które denerwowały wielkomiejskie elity, nie działały na przeciętnego wyborcę. Myślę tu przede wszystkim o pseudoreformie sądownictwa, ale także o bezsensownej reformie szkolnictwa wszystkich szczebli czy siermiężnej propagandzie TVP Info. To wszystko nie miało fundamentalnego znaczenia dla wizerunku prezydenta Dudy. Dudzie udało się też uniknąć błędów, które kiedyś popełnił Bronisław Komorowski. Zdarzały mu się oczywiście potknięcia, ostatnio największy policzek dostał przy okazji próby usunięcia prezesa Kurskiego, który ostatecznie i tak wrócił do władz TVP, ale to na opinii publicznej nie zrobiło większego wrażenia.
Dla większości wyborców PiS-u nie stanowi nawet przeszkody fakt degradacji urzędu prezydenta w realnej hierarchii władzy. Im nie przeszkadza, że prezydent RP jest tylko jednym z kilku najważniejszych wykonawców woli prezesa Kaczyńskiego. Oni się godzą na takie zdegradowanie roli prezydenta, do jakiego doszło w tej pierwszej kadencji. Może dlatego, że w sumie wcześniej relacja Komorowski - Tusk też szła w tym kierunku, choć oczywiście z zachowaniem pozorów. U wyborców zwolenników Platformy też panowało przekonanie, że Tusk jest faktycznym szefem, a Komorowski jest jego współpracownikiem. Chyba już wtedy zaczynało się takie myślenie o prezydencie, który ma nie być ponad, ale obok urzędu premiera i ma mu pomagać. A w państwie PiS prezydent stał się już tylko, obok premiera i marszałek Sejmu, głównym wykonawcą woli prezesa.
A Trzaskowski? Mówiło się przy pierwszych przymiarkach do tegorocznych wyborów, że to zbyt liberalny, zbyt wielkomiejski kandydat. A jednak widać, że bardzo szybko wyrównał walkę z urzędującym prezydentem.
To, co było jego siłą w pierwszej turze, może okazać się jego słabością w drugiej. On jest jednak politykiem Platformy, i to bardzo wyrazistym, a w tej chwili byłoby zapotrzebowanie na kogoś, kto mógłby zostać "anty-Dudą" w znacznie szerszym wymiarze i powiedzieć jak Hołownia: "Nie jestem działaczem partyjnym i nigdy nie byłem". Tego Trzaskowski o sobie nie może powiedzieć. Jest pewna grupa - i to właśnie u Hołowni jest ich najwięcej - wyborców antypisowskich, której marzy się przywrócenie prezydentury do stanu, który tak naprawdę nigdy nie był spełniony, ale taka była intencja twórców konstytucji: prezydentury, której piastun nie jest dłużnikiem, a nawet zakładnikiem partii politycznej, która umożliwiła mu zwycięstwo. A tylko w takim przypadku może stać się tym, kim w świetle ducha konstytucji być powinien, czyli arbitrem i mediatorem, a zarazem strażnikiem ustawy zasadniczej w znacznie ważniejszym wymiarze niż Trybunał Konstytucyjny. W wymiarze realnej polityki, a nie prawniczych wywodów. Tego warunku żaden prezydent jednak tak naprawdę nie spełnił i to z prostego powodu - mechanizm wyborów powszechnych jest tak trudny, że tylko zwarte armie partyjne dają radę zwyciężyć.
Wszyscy kandydaci deklarujący się jako niezależni muszą skończyć tak jak Kukiz czy Hołownia. I to właśnie tę część wyborców musi spróbować przekonać teraz Trzaskowski. Musi – jeśli chce wygrać – przekonać tych marzących o prezydencie, którego zachowanie trudno byłoby z góry przewidzieć: czy poprze partię rządzącą czy opozycyjną, a może będzie mediować. Takich prezydentów nie mieliśmy. Tak było de facto przy wszystkich prezydentach, ale Andrzej Duda nie potrafił już nawet zachować pozorów. On sprowadził ten urząd do nocnych wizyt na Żoliborzu u prezesa, do nocnego zaprzysięgania sędziów, do ulegania presji prezesa Kaczyńskiego nawet co do kształtu swojego własnego zaplecza politycznego w Kancelarii Prezydenta.