Skarbiec galeonu San Jose został tak wypchany kruszcem i klejnotami, że prawdopodobnie kryje się w nim jedna z największych fortun na Ziemi. Od 300 lat statek spoczywa na dnie morza u wybrzeży Kolumbii i właśnie udało się go zlokalizować. Niebawem ma ruszyć wielka operacja wydobycia skarbu. Tymczasem trwa sądowa batalia o to, do kogo będzie należeć fortuna.
Legendy o Eldorado na lądzie odeszły dawno w zapomnienie. Opowieści o tym podmorskim - właśnie legendami być przestały.
Dwa i pół roku temu o odnalezieniu wielkiego hiszpańskiego galeonu poinformował sam prezydent Kolumbii. Teraz zdjęcia najbardziej pożądanego wraku w historii ludzkości ujrzały światło dzienne.
Zanim jednak statek odkryto, już toczyła się o niego międzynarodowa batalia. Stronami w niej są Kolumbia, amerykańska firma, która twierdzi, że określiła współrzędne San Jose już w latach 80., a nawet UNESCO - agenda ONZ dbająca o światowe dziedzictwo kultury.
Jeżeli owiane legendą opowieści są prawdą, to we wraku San Jose i wokół niego może spoczywać nawet 11 milionów złotych monet, srebro, klejnoty i inne kosztowności. Ostrożne szacunki mówią o skarbie wartym kilka miliardów dolarów. Te bardziej śmiałe - nawet o kilkudziesięciu miliardach.
Skąd ta fortuna?
Hiszpanie nie kochali Ameryki Południowej. Nie kochały jej też inne europejskie potęgi kolonialne, które przez stulecia niemiłosiernie wykorzystywały zamorskie terytoria, niszcząc kultury tamtejszych ludów i ich dorobek.
Legendarny trójmasztowy San Jose – 42-metrowy galeon wielkiej hiszpańskiej Złotej Floty – dwa wieki po odkryciu Nowego Świata nie przewoził tam jedynie misjonarzy. Jego głównym zadaniem był wywóz złota, srebra, kosztowności i kruszcu, wydobywanego w kopalniach przez zwiezionych z Afryki Murzynów i miejscowych Indian, żeby zapewnić wieczny dostatek królom w Madrycie.
Hiszpańska Złota Flota
Rządzący wtedy Hiszpanią Habsburgowie potrzebowali złota Ameryki, by móc prowadzić wojny, między innymi z Imperium Osmańskim, wykupywać się z długów, budować wystawne rezydencje i udźwignąć gospodarkę kraju na przełomie XVII i XVIII wieku zapóźnionego już w stosunku do Wielkiej Brytanii, Francji i Niderlandów. Choć w Europie Habsburgom hiszpańskim (w innych częściach kontynentu rządziły inne gałęzie rodu) nie wiodło się najlepiej, to na Atlantyku panowali wtedy jeszcze niemal niepodzielnie. Zapewniała im to właśnie Złota Flota nazywana też Flotą Skarbów albo Flotą Indii Zachodnich. Zorganizowano ją po 1560 roku, 70 lat po przypadkowym odkryciu Kolumba. Z reguły składała się z dwóch grup - statków i okrętów wojennych - liczących od 30 do nawet 90 jednostek. Wszystkie one wyruszały wiosną z Sewilli w Andaluzji w trwającą okrągły rok, wciąż trudno wtedy wyobrażalną, podróż.
Część z nich płynęła do Veracruz w dzisiejszym Meksyku, część zaś kierowała się ku Indiom Zachodnim (obecnie Wyspy Karaibskie). Tam wyładowywano towary wiezione z Europy, a potem największe jednostki – galeony z potężnymi ładowniami – wyruszały na południe, by w sierpniu dobić do portów Cartagena de Indias (Kartageny) w dzisiejszej Kolumbii i Portobelo w dzisiejszej Panamie.
W tych portach załogi statków zimowały, czekając na zwożone z głębi południowoamerykańskiego lądu bogactwa. W kolejnym roku wszystkie delegacje – od Meksyku po Kolumbię – wyruszały w morze w umówionym czasie i wiosną spotykały się na Kubie, w Hawanie. Stamtąd wracały wspólnie do Hiszpanii wyładowane towarami i kruszcem.
Kilkadziesiąt statków handlowych na całej trasie chroniły wspomniane galeony – dobrze uzbrojone, choć ociężałe, bowiem nawet pod ich pokładami, których żal było nie wykorzystać, przewożono wszystko to, co w Europie budziło podziw. Okręty były wyładowane złotem, srebrem, klejnotami - które teraz stanowiły już własnością europejskich królów, arystokratów i banków - oraz kawą i egzotycznymi przyprawami. Banki w fazie wczesnego europejskiego kapitalizmu miały już udziały w hiszpańskim złocie i srebrze w zamian za kredyty udzielane wiecznie tonącym w długach władcom.
530 miliardów dolarów
O tym, jak potężne zasoby kruszcu trafiały wtedy z Ameryki Południowej i Środkowej do Europy, świadczy fakt, że Hiszpanie na swoich statkach przywieźli na Stary Kontynent do połowy XVII wieku około 15 tysięcy ton srebra i 180 ton złota. Przewyższało to trzykrotnie ówczesne rezerwy złota, jakie europejscy władcy mieli w swoich skarbcach. Według historyka Timothy'ego R. Waltona, autora książki "Hiszpańskie floty skarbów", kolonizatorom udało się wywieźć z Ameryki w ciągu ponad 200 lat złoto, srebro i kosztowności o wartości odpowiadającej dzisiaj 530 miliardom dolarów.
Na ładunki tych statków i okrętów – również San Jose, zwodowanego w 1698 roku i służącego w hiszpańskiej flocie zaledwie 10 lat – liczyła co roku cała arystokratyczna Europa.
Galeony były potężne, a ich siła niemal mityczna. W ciągu niemal 150 lat, do 1708 roku, tylko trzy razy – raz Holendrom w 1628 roku, raz Anglikom w 1657 i raz połączonym siłom angielsko-holenderskiego sojuszu w 1702 – udało się w zasadzkach rozbić całą hiszpańską Złotą Flotę. Nigdy jednak nie dokonano tego na otwartym morzu, lecz w portach Europy. Holendrzy, którzy jako jedyni w 1628 roku zdobyli cały skarb floty, przez kolejne osiem miesięcy finansowali z niego żołd dla całej swojej armii, a z tego, co zostało, wypłacili bajeczne dywidendy akcjonariuszom związanym z dworem, fundując im wielkie majątki. To kolejny dowód na to, jak nieprzebrane bogactwa wywozili z kolonii Hiszpanie.
Dlatego San Jose musiał budzić postrach. Wyposażony w 62 armaty i wielką prochownię stanowił gwarancję spokojnego rejsu do Sewilli. A przynajmniej miał stanowić.
Krótka walka. Galeon i fortuna na dnie
Wiosną 1708 roku z ekspedycją na Karaibach przebywał, wraz z czterema dużymi okrętami, angielski komandor Charles Wagner. Był to okres wojny o hiszpańską sukcesję i Anglicy próbowali osłabić Hiszpanię, starając się pokrzyżować jej interesy również w zamorskich koloniach. O obecności Wagnera i jego marynarzy Hiszpanie wiedzieli, jednak późną wiosną nie mogli już zwlekać. Część Złotej Floty, która wypłynęła z Veracruz w Meksyku zgodnie z planem, czekała w Hawanie na statki wciąż jeszcze stojące w Portobelo i Cartagena de Indias. Kubański konwój chciał wyruszyć do Europy przed sezonem tropikalnych huraganów i jego dowódca zagroził, za pośrednictwem posłańców, że nie zaczeka na resztę.
Dowodzący Złotą Flotą Jose Fernandez de Santillan w końcu zdecydował.
28 maja 14 statków handlowych, jeden tak zwany holk i trzy galeony stanowiące ich obstawę - w tym San Jose - ruszyły z Portobelo do Kartageny, gdzie miał być ich ostatni przystanek przed rejsem na Kubę. Hiszpan zdecydował się na ten krok pomimo tego, że Anglicy stacjonowali zaledwie 30 km od Kartageny.
Dziesięć dni później 7 czerwca 1708 roku San Jose i 17 innych jednostek, pojawił się w pobliżu położonego na południe od Kartageny półwyspu - dziś już wyspy Baru oddzielonej od lądu sztucznym kanałem.
Następnego dnia, po południu, na horyzoncie pojawił się Wagner i jego cztery okręty. Expedition miał 70 armat, Kingston 60, Portland 50, a Vulture 28. Hiszpanie - San Jose (62 armaty), San Joaquin (64) i Santa Cruz (44) - zajęli pozycje obronne.
San Jose był największy i to na nim najbardziej zależało wrogowi. W jego ładowni znajdowała się ponoć równowartość 7-11 milionów ówczesnych pesos, San Joaquin przewoził 5 milionów pesos, a Santa Cruz zdecydowanie mniej. O piątej po południu Kingston zaatakował San Joaquina, a Expedition – San Jose.
San Joaquin zdołał się wycofać. San Jose – po półtorej godziny ostrzału z dwóch stron z odległości zaledwie 60 metrów – nagle wybuchł.
Do tej pory nie wiadomo, jak do tego doszło. Być może angielska kula armatnia przeszyła belki rufy i trafiła w położoną głęboko prochownię. Być może doszło do jakiegoś błędu w trakcie ładowania armat. Galeon poszedł na dno, a wraz z nim niemal 600 marynarzy i podróżnych. Przeżyło tylko 11 osób. San Joaquin i 13 z 14 statków handlowych dotarło do Kartageny. Santa Cruz, uciekający przed Anglikami do godzin porannych następnego dnia, został przechwycony. Miał na pokładzie - jak się okazało - tylko stosunkowo niewielki prywatny skarb.
Fortuna przepadła.
"Święty Graal wraków" odnaleziony
Wyliczenia dotyczące skarbu San Jose do niedawna mogły interesować tylko niepoprawnych marzycieli i pasjonatów marynistyki i miały tyle sensu, ile zastanawianie się nad tym, dlaczego Leonardo DiCaprio zamarzł w wodzie po zatonięciu Titanica.
To się jednak zmieniło, a ostatnia wiadomość sprzed paru tygodni zelektryzowała media na całym świecie. Brzmiała: mamy zdjęcia potwierdzające, że wrak znaleziony w 2014 roku w głębinach Morza Karaibskiego u wybrzeży Kolumbii to rzeczywiście San Jose.
Jej autorami byli przedstawicieli amerykańskiej firmy Wood Hole Oceanographic Institution (WHOI), która zajmuje się podwodnymi poszukiwaniami od lat, oraz kolumbijscy historycy. Ci pierwsi dostarczyli kilka tysięcy zdjęć wykonanych 600 metrów pod wodą z odległości zaledwie 10 metrów od wraku. Ci drudzy wskazali, że jeden ze sfotografowanych przez podwodnego drona REMUS 6000 szczegółów, przesądza, iż mamy do czynienia z poszukiwanym od lat wrakiem. Na zdjęciach widać bowiem armaty z właściwymi San Jose zdobieniami w kształcie delfinów.
To, zdaniem ekspertów, przesądza sprawę. Mamy namacalny dowód na odnalezienie poszukiwanego od ponad 300 lat statku - mówią.
Nie wiadomo, ile skarbów z jego ładowni ocalało. Od lat jednak, nawet nie mając pewności, czy kiedykolwiek uda się go odnaleźć, Kolumbia, Hiszpania i jedna z amerykańskich firm, prowadząca w latach 80. poszukiwania wokół Kartageny - Sea Search Armada (SSA) - toczyły lub toczą spory o domniemaną fortunę.
Walka o skarb
UNESCO na przykład chce, by skarb został uznany za dziedzictwo całej ludzkości i powołuje się na konwencję o ochronie skarbów kultury znalezionych pod wodą. Dokument ratyfikowało w 2001 roku wiele państw, ale wśród nich nie ma Kolumbii. Rząd w Bogocie nie musi się więc oglądać na sprzeciw agendy ONZ i zdecydował już, że rozpisze konkurs na wybór firmy, która podejmie się wydobycia wraku i jego zawartości. Specjaliści z UNESCO są zdania, że przetarg wskaże Wood Hole Oceanographic Institution (WHOI), której dron odnalazł i sfotografował galeon. Poza tym boją się, że skarby z San Jose zostaną podzielone, a część z nich ulegnie zniszczeniu przez nieodpowiednie wydobycie.
Kolumbia zachowuje spokój i twierdzi, że do niczego takiego nie dojdzie. Zabezpieczyła się. Przede wszystkim wydobyte skarby będą podzielone. Specjalna komisja, wspomagana zapewne przez Kolumbijski Instytut Antropologii i Historii, którego specjaliści uczestniczyli w zakończonej sukcesem wyprawie poszukiwawczej galeonu, stworzy odpowiednie kategorie dla znalezisk i zdecyduje, które części wraku i jego ładunku to dziedzictwo narodowe.
Firma lub instytucja, która wygra przetarg, będzie musiała stworzyć dla San Jose muzeum. W nim to wskazane znaleziska pojawią się w gablotach. Pytanie istotniejsze dotyczy jednak tego, co z resztą skarbów, które będzie można zlicytować. Bogota może chcieć zasilić swój budżet kwotą z takiej aukcji, choć tego, ile by zarobiła, nie można przewidzieć.
Rząd w Bogocie, który odnalazł wrak wraz z WHOI w 2014, ogłosił to światu rok później, ale dopiero w maju tego roku pozwolił przedstawić na to odkrycie dowody.
Kiedy zacznie się wydobycie wraku, nikt chyba nie wyobraża sobie, że przeprowadzi się to w sekrecie. Ujawnione zostaną wtedy współrzędne, pod którymi leży hiszpańska legenda. To zaś bardzo interesuje inną amerykańską firmę – wspomnianą Sea Search Armadę – która od dekad przed sądami dochodzi swoich praw do skarbu San Jose, twierdząc, że już w latach 80. odkryła jego położenie. Poinformowała zresztą wtedy o tym Kolumbię, ale jej rząd zaproponował SSA tylko 5 proc. wartości znaleziska.
Wydawało się, że kwestię ostatecznie rozstrzygnięto w 2013 roku, kiedy SSA przegrała apelację nawet przed amerykańskim sądem. Jednak po rewelacjach ogłoszonych przez prezydenta Kolumbii w listopadzie 2015 roku sprawa wróciła na wokandę w Kolumbii. Jej Sąd Najwyższy zdecydował kilka miesięcy temu, że jeśli współrzędne podane przez SSA są tożsame z tymi, które wyznaczyli w 2014 roku kolumbijski rząd i WHOI, to Sea Search Armada dostanie aż połowę wartości skarbu San Jose, który nie zostanie uznany za dziedzictwo narodowe. Jeżeli współrzędne będą inne – nie dostanie nic.
Właściwie poza dyskusją o tym, komu należy się fortuna, jest dziś tylko Hiszpania. Epoka kolonializmu jest za nami i roszczenia Madrytu, podnoszone przez lata, zostały ostatecznie oddalone przez wszystkie sądy, przed którymi toczyły się postępowania.
Jak potężna jest fortuna spoczywająca we wraku San Jose? Wciąż nie wiadomo. Zdjęcia potwierdzające obecność wraku u wybrzeży Kartageny ukazują armaty i chińską porcelanę. Na próżno jednak doszukać się na nich złota, srebra i kosztowności. Zdjęć zrobiono tysiące, można więc założyć, że te najważniejsze zwyczajnie utajniono.
Poszukiwacze "świętego Graala wraków" wiedzą, jak pisać powieści. Może się okazać, że będzie to najbardziej dochodowy bestseller w historii.