"Nacjonaliści przycichli tylko. Czekają, bo w tych godzinach to właśnie my, ludzie wciąż wolni, wykonujemy za nich brudną robotę: torujemy im już nie drogę, lecz autostradę do władzy. Ustanawiamy państwa policyjne, niemal bez głosu sprzeciwu" - pisze wybitny włoski pisarz Paolo Rumiz. Wtóruje mu noblistka Olga Tokarczuk: "wróciły kategorie "swoi" i "obcy", czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy. Lęk przed wirusem przywołał najprostsze atawistyczne przekonanie, że winni są jacyś obcy i to oni zawsze skądś przynoszą zagrożenie".
Felieton Artura Burchackiego ("Xięgarnia") dla Magazynu TVN24.
Wychodzę z domu praktycznie tylko po zakupy. W sklepach zamiast miłych pań sprzedawczyń, z którymi normalnie ucinaliśmy sobie pogawędki, witają mnie rozklejone na drzwiach i oknach komunikaty z procedurami postępowania w czasie zakupów, w tym te, krzyczące "płatność tylko kartą!".
Moją kartę płatniczą mam w telefonie, a ta, podobnie jak mój smartfon, uruchamia się narzędziem Face ID, czyli muszę spojrzeć w mój telefon jak w lusterko, żeby ten, a za nim karta, zadziałały. Jeszcze do niedawna uruchamiałem smartfona na odcisk linii papilarnych, ale programiści i producenci tych urządzeń dawno już zorientowali się, że może przyjść taki dzień, w którym nasze palce uwięzione będą w gumowych rękawiczkach, więc żaden touchpad nie zadziała. Owi programiści i producenci pochodzą z tzw. Doliny Krzemowej i zawsze wiedzą więcej, szybciej, lepiej.
Mnie bliżej do bohaterów Doliny Muminków, ale z technologii jednak korzystam. Płacąc za zakupy, patrzę więc na moją twarz w telefonie i widzę włosy i oczy w kolorze barw korporacyjnych mojego banku oraz usta wykrzywione w grymasie jego logo, i z każdą płatnością kartą zastanawiam się, jak tej twarzy nie stracić. Lęk o utrzymanie miejsca pracy zaczyna dominować nad tym, który dotyczy zarazy. Dzień w dzień, równolegle z raportami o liczbie zachorowań i śmierci z powodu COVID-19, publikowane są raporty o stanie bezrobocia na świecie. W związku z pandemią i zamykaniem fabryk i firm miliony ludzi traci miejsca pracy. Z dnia na dzień stajemy się daną statystyczną zmieniającą rubrykę w Excelu z "zatrudniony" na "bezrobotny". Rządy wszystkich krajów z mniejszym lub większym sukcesem, przygotowują tarcze antykryzysowe na czas pandemii, próbując chronić własne gospodarki i PKB. Tarcze te, bardziej lub mniej przystające do ogólnych uwarunkowań społeczno-ekonomiczno-geopolitycznych, dają się sprowadzić do jednego prostego równania – im bogatszy kraj, tym większa zapomoga dla przedsiębiorców i pracowników ich firm.
Co widać z okna
Jakiś czas temu dwie opiniotwórcze europejskie gazety zamówiły u dwojga wybitnych intelektualistów teksty o tym, jaki świat widzą po pandemii. Teksty ukazały się niemalże równocześnie. Autorką tekstu dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" jest nasza noblistka Olga Tokarczuk, dla "La Repubblica" - Paolo Rumiz, włoski pisarz mieszkający w Trieście, korespondent wojenny i podróżnik. Tokarczuk i Rumiz swoje teksty zaczęli w podobny sposób – od opisu widoku z okna. U Tokarczuk widok jest taki: "Z mojego okna widzę białą morwę, drzewo, które mnie fascynuje i było jednym z powodów, dlaczego tu zamieszkałam. Morwa jest hojną rośliną - całą wiosnę i całe lato karmi dziesiątki ptasich rodzin swoimi słodkimi i zdrowymi owocami. Teraz jednak morwa nie ma liści, widzę więc kawałek cichej ulicy, po której rzadko ktoś przechodzi, idąc w kierunku parku. Pogoda we Wrocławiu jest prawie letnia, świeci oślepiające słońce, niebo jest błękitne, a powietrze czyste".
Rumiz swój widok opisuje tak: "Widoki z okna mam niezwykłe. Jednym spojrzeniem ogarniam Alpy, Morze Śródziemne, środek Europy, miejsce, gdzie przebiegały żelazna kurtyna i front Wielkiej Wojny. W tych dniach, gdy w Europie szaleje taniec śmierci, to "szerokokątne" postrzeganie jeszcze się wyostrzyło. Zwłaszcza gdy mocno wieje. Jak ostatniej nocy. Wycie wiatru, deszcz ze śniegiem, czarne morze, chmury tuż nad powierzchnią wody. Wilcze ciemności".
Te teksty łączy nie tylko podobne, literacko skonstruowane otwarcie. Podobieństw jest więcej. I Tokarczuk, i Rumiz za największą porażkę czasów zarazy uważają przywrócenie granic. Tokarczuk pisze wprost: "zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu" i zaraz dodaje: "wróciły stare egoizmy i kategorie "swoi" i "obcy", czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów. Lęk przed wirusem przywołał automatycznie najprostsze atawistyczne przekonanie, że winni są jacyś obcy i to oni zawsze skądś przynoszą zagrożenie".
Wróciły stare egoizmy i kategorie "swoi" i "obcy", czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów.
Olga Tokarczuk
Rumiz idzie jeszcze dalej: "Kiedyś łudziłem się, że faszyści zniknęli. W dodatku przecież COVID-19 obnażył fałsz ich ulubionych granic (…) Nacjonaliści przycichli tylko. Po prostu przyczajają się, wyczekując odpowiedniego momentu. Przygotowują się bez pośpiechu jak sępy wokół zdychającej owcy. Czekają, bo w tych godzinach to właśnie my, ludzie wciąż wolni, wykonujemy za nich brudną robotę: torujemy im już nie drogę, lecz autostradę do władzy. My, Europejczycy, ci sami, którzy jeszcze wczoraj siedzieliśmy kulturalnie na sali obrad w Strasburgu, teraz postawiliśmy mury i ogrodzenia, a – wcześniej latami zaniedbując edukację obywatelską i poczucie odpowiedzialności za państwo – teraz od ręki ustanawiamy państwa policyjne, niemal bez głosu sprzeciwu".
Mocno brzmią cytowane wszędzie słowa Tokarczuk: "W tym trudnym momencie okazało się, jak słaba w praktyce jest idea wspólnoty europejskiej. Unia właściwie oddała mecz walkowerem, przekazując decyzje w czasach kryzysu państwom narodowym". I znowu Rumiz: "Bez wspólnej Europy i bez wspólnego nowego planu Marshalla jesteśmy wyrolowani, my wszyscy, nawet Północ, która nie będzie miała rynku zbytu na Południu. Nadszedł czas, aby połączyć się na poważnie zamiast negocjować w nieskończoność. Obecna bezwładność budzi osłupienie i przerażenie, a jeśli będzie trwać, nie ma innej przyszłości jak tylko wojna: wojna gospodarcza, która będzie nie mniej potworna niż ta, w której do siebie strzelają”.
Tokarczuk nie atakuje Unii Europejskiej – co zresztą jej zarzucano, dlatego opublikowała cały tekst dla "FAZ" w swoich mediach społecznościowych po polsku i angielsku – pisze raczej o mechanizmach, które nie zadziałały, wtóruje jej Rumiz, zupełnie jakby się na to umówili.
Wirus przypomni nam, że nie jesteśmy równi
Początkiem powojennej integracji europejskiej było najpierw powstanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a następnie w 1958 roku Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Bezpośrednią następczynią obu Wspólnot jest Unia Europejska w kształcie, jaki znamy obecnie, czyli de facto jest unią gospodarczą. Jednym wielkim wirtualnym bankomatem, z którego z wirtualnych kart, wirtualni bankierzy wypłacają jakieś miliardy euro, aby wyrównywać szanse awansu społecznego. I znowu z jakiegoś powodu to nie działa. Działa za to chciwość gospodarki, która prowadzi do bogacenia się bogatych i postępującego zubożenia biednych. Coś jest z tą gospodarką nie tak, bo skoro w tzw. normalnych warunkach prowadzi do wojny pomiędzy bogatymi i biednymi, to jak nazwać ten stan dziś, kiedy faktycznie znaleźliśmy się na wojnie?
My, Europejczycy, postawiliśmy mury i ogrodzenia, ustanawiamy państwa policyjne, niemal bez głosu sprzeciwu.
Paolo Rumiz
Tokarczuk nie daje nadziei: "Obawiam się, że wirus szybko przypomni nam jeszcze inną starą prawdę, jak bardzo nie jesteśmy sobie równi. Jedni z nas wylecą prywatnymi samolotami do domu na wyspie lub w leśnym odosobnieniu, a inni zostaną w miastach, żeby obsługiwać elektrownie i wodociągi. Jeszcze inni będą ryzykować zdrowie, pracując w sklepach i szpitalach. Jedni dorobią się na epidemii, inni stracą dorobek swojego życia. Kryzys, jaki nadchodzi, zapewne podważy te zasady, które wydawały się nam stabilne; wiele państw nie poradzi sobie z nim i w obliczu ich dekompozycji obudzą się nowe porządki, jak to często bywa po kryzysach".
Rumiz szuka nadziei wśród młodych: "Moje pokolenie nie może tego zrobić, ponieważ to ono wykastrowało przyszłość następnych, uwiązując je na smyczy konsumpcji i zasłaniając prekariat hasłem "elastyczność". Dlaczego więc nie nakłonimy do działania tych dzieciaków, które – dzięki Bogu – jak się wydaje, wirus oszczędza i które wypełniły całe place, protestując przeciwko powrotowi narodowych egoizmów? Oni, Europejczycy, którzy poszli za Gretą Thunberg, młodzi ludzie z włoskiego "ruchu sardynek" i hiszpańskiego Los Indignados (Oburzonych), opozycja w Polsce, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii...”.
Zgoda, tylko czy nie ma w apelu Rumiza przekłamania? Nie tylko przeciwko powrotowi narodowych egoizmów protestowali młodzi mieszkańcy Europy, ale przede wszystkim przeciwko systemowi, który spowodował, że znaleźli się bez pracy. Przypomnę główne hasła manifestacji Los Indignados: "Nie jesteśmy towarem w rękach polityków i bankierów", "Praca dla młodych", "Dlaczego rządzi rynek, skoro na niego nie głosowaliśmy?”. Dziś liderzy organizacji, o których pisze Rumiz, milczą, dobił ich COVID-19, a właściwie pożoga na rynku pracy, która po nim zostanie.
"Wirus przypomniał nam przecież to, co tak namiętnie wypieraliśmy - że jesteśmy kruchymi istotami, zbudowanymi z najdelikatniejszej materii. Że umieramy, że jesteśmy śmiertelni" – kończy swój tekst Tokarczuk. Prosta konstatacja może nawet nie na miarę noblistki albo wręcz przeciwnie, może właśnie głosu noblistki potrzeba, żeby z takim prostym przekazem przebić się do ludzi. Usłyszeć go. Głośno. Z boku. Z zewnątrz. Tokarczuk i Rumiz to humaniści – i nie piszę tego, dając czytelnikowi pożywkę do drwin, że to oczywista-oczywistość albo banalne stwierdzenie. Piszę o tym celowo, bo w obu tekstach zawarty jest prosty komunikat – bądźmy solidarni. Banał, ale usprawiedliwiony zwłaszcza dziś w czasach zarazy i pogardy.
Stracę, czy zachowam twarz?
Płacąc za kolejne zakupy moją kartą w telefonie, zastanawiam się, czy za miesiąc, trzy, a może pięć, wciąż będę jej posiadaczem, czy stracę tę twarz w odbiciu telefonu z dziwnym kolorem oczu, włosów i głupim grymasem ust.
Legenda głosi, że parę lat temu jedna z francuskich stacji telewizyjnych wyprawiała urodziny Brigitte Bardot. Zapytano Bardot, kogo najbardziej chciałaby gościć w studiu, ta podobno bez wahania rzuciła – Lech Wałęsa. Wałęsa zaproszenie przyjął, długo jednak zastanawiał się, jaki prezent sprawić Bardotce. Przypomniał sobie, że wciąż trzyma gdzieś małe kieszonkowe lusterko z jej wizerunkiem na odwrocie, które miał przy sobie w Stoczni Gdańskiej w czasie strajków Solidarności. Podobno wręczył je Bardot w trakcie telewizyjnego show, streszczając jego pochodzenie, a ta zalała się łzami tak, że trzeba było przerwać nagranie. Nawet jeśli ta opowieść jest tylko legendą, to tak wdzięczną, że nie ma co zastanawiać się nad tym, czy jest prawdziwa.
Mam takie samo kieszonkowe lusterko, nie moje, ale trzymam je z sentymentu i zastanawiam się, czy nie skończę z nim w tylnej kieszeni spodni zamiast smartfona i zainstalowanej w nim karty płatniczej. Na odwrocie lusterka jest zdjęcie ikony czasu, z którego pochodzi, Poli Raksy. Zastanawiam się, kto miałby znaleźć się na odwrocie lustereczka dziś, bo chyba nie Ursula von der Leyen, szefowa Komisji Europejskiej, która potrzebował aż dwóch miesięcy, żeby przeprosić Włochów za to, że na początku nie było w Europie chętnych, by wesprzeć włoskich lekarzy, którzy próbowali pomóc ogromnej liczbie zakażonych koronawirusem pacjentów. Tymczasem na rewersie mojego kieszonkowego lusterka pojawiło się zdjęcie Olgi Tokarczuk.