Nietrafione transfery, oznaczające straty idące w setki milionów euro. Trener, do którego piłkarze nie mieli za grosz zaufania, i prezydent, który za klubowe pieniądze opłacił firmę, mającą w internecie mieszać z błotem jego przeciwników. W FC Barcelonie źle się działo od dawna. Historyczna klęska z Bayernem 2:8 w Lidze Mistrzów to smutny koniec pewnego rozdziału. Kto napisze nowy? Nie wiadomo.
Ten koniec był brutalny, wręcz szokujący. Owszem, rozpędzony Bayern był faworytem spotkania rozgrywanego 14 sierpnia w Lizbonie, ale taki wynik na poziomie ćwierćfinału Ligi Mistrzów, w którym mierzyły się zasłużone europejskie firmy, nie miał prawa paść.
2:8
Kibice Barcelony - globalnie jest ich około 220 milionów - doświadczyli bolesnego upokorzenia, choć jeszcze wcale nie tak dawno temu podziwiali być może drużynę wszech czasów. Stworzoną przez Pepa Guardiolę, która w porywającym stylu potrafiła wygrać wszystko, co było do wygrania - pamiętne sześć trofeów w roku 2009. Zresztą Barcelona od rozgrywek 2004/2005, czyli pojawienia się w drużynie Lionela Messiego, wywalczyła ich najwięcej w Europie.
A teraz... 2:8.
Gerard Pique nie szukał wymówek. Na kompromitującą porażkę rzucił szersze tło. - Czujemy się zdruzgotani, chociaż prawdziwym słowem, którego szukam, jest wstyd. Nie możemy sobie pozwolić na takie występy. I to nie zdarza się nam pierwszy, drugi czy trzeci raz. To jest bardzo bolesne, ale mam nadzieję, że posłuży jakiemuś celowi – mówił tuż po meczu ze łzami w oczach.
Dodał, że klub potrzebuje zmian, choć nikogo palcem wskazywać nie chciał. - Nikt nie jest niezbędny. Jeśli trzeba, jako pierwszy mogę odejść, ponieważ sięgnęliśmy dna. Wszyscy musimy przemyśleć wiele spraw i zdecydować, co jest najlepsze dla klubu, bo to on jest najważniejszy – oświadczył.
W opublikowanym w dniu meczu przed północą komunikacie prezydent Josep Maria Bartomeu przeprosił kibiców. I zapowiedział wyciągnięcie konsekwencji. Na ogłoszenie pierwszych decyzji postanowił poczekać, aż opadną emocje, bo w miejscowych mediach zawrzało. Nazajutrz w gazetach można było przeczytać o wstydzie, o końcu pewnego etapu, przyspieszonego popełnionymi błędami w zarządzaniu drużyną i klubem.
Tak reagowano na klęskę, której Barcelona nie przeżyła od 1946 roku – wtedy osiem goli wbiła jej Sevilla. Dawne dzieje. W europejskich pucharach takiego lania, jak z Bayernem nie doświadczyła nigdy.
Messi, obsesyjnie pragnący odzyskać trofeum Ligi Mistrzów - obiecał to zresztą kibicom - czuł, co się święci. Zdawał sobie sprawę, że w nim i kolegach są jeszcze spore rezerwy. Publicznie ostrzegał, że przy takiej formie nie podbiją Europy. Kapitan nie mógł się jednak spodziewać, że będzie aż tak źle. Za rozliczanie wzięto się w poniedziałek, kiedy zwołano nadzwyczajne posiedzenie zarządu. Jako pierwszy zwolniony został trener Quique Setien, o czym klub poinformował wieczorem.
Weszli na głowę trenerowi
Dla 61-letniego Hiszpana siedem miesięcy spędzone w stolicy Katalonii to istny koszmar. W styczniu zastąpił wyrzuconego Ernesta Valverdego, choć zespół pod jego wodzą przewodził w tabeli ligi hiszpańskiej. Czarę goryczy przelała ponoć przegrana 2:3 z Atletico Madryt w półfinale Superpucharu Hiszpanii. Do tego przydarzyły się niewytłumaczalne występy w Lidze Mistrzów, gdzie Barcelona odpadała w fazie pucharowej LM mimo zwycięstw w pierwszym meczu – 4:1 z Romą, by w rewanżu przegrać 0:3 (2018, ćwierćfinał) oraz 3:0 i 0:4 z Liverpoolem (2019, półfinał).
Dwa tytuły w kraju nie uratowały Valverdego, bo Katalończycy nie porywali grą na boisku. Co gorsza, drużyna pękała psychicznie, w trudnych momentach raziła bezradnością.
Quique Setien wcale nie był faworytem władz Barcelony, ale te nie miały innego wyjścia. Odmówili im Xavi Hernandez i Ronald Koeman, byli utytułowani piłkarze klubu.
U Setiena, orędownika futbolu ofensywnego, który poprzednio pracował w Betisie Sewilla, sielanka trwała krótko. Po trzecim meczu - przegranym w lidze z Valencią 0:2 - Hiszpan zbeształ piłkarzy, obarczając ich winą za niekorzystny wynik. O jakimkolwiek zaufaniu nie mogło być już mowy.
Sprawy nie ułatwiał też asystent Setiena - 39-letni Eder Sarabia - który na treningach miał wulgarnie odzywać się do zawodników. Doszło do tego, że w przerwie czerwcowego spotkania z Celtą (2:2) Messi ostentacyjnie odwrócił się na pięcie, gdy Sarabia próbował przekazywać wskazówki. Argentyńczyk rzucił coś pod nosem, co wychwyciły kamery. W jego oczach Setien i Sarabia nie mieli żadnego autorytetu.
- Rozumiem, co kierowało szefami Barcelony przy zatrudnieniu Setiena. Chodziło w dużej mierze o odzyskanie ofensywnego stylu. Ale teraz miejscowi dziennikarze piszą, że oczekiwali też od niego, że nie będzie klękał przed piłkarzami. A ci i tak weszli na głowę trenerowi. Być może na tym polu Setien popełnił kluczowy błąd – tłumaczy w rozmowie z Magazynem TVN24 Tomasz Ćwiąkała, dziennikarz i komentator Canal+.
- W poprzednich klubach - choćby w Las Palmas czy Betisie - pierwsze miesiące były świetne, zawodnicy pod jego wodzą odzyskiwali radość z gry. Ale z czasem drużyny mu się rozłaziły, stawały się apatyczne, jednowymiarowe. Setien nie potrafił znaleźć planu B, dlatego można było dojść do wniosku, że nie jest elastycznym szkoleniowcem – dodaje Ćwiąkała.
"Ktoś wsadził rękę do kasy Barcelony"
Afera goniła aferę nie tylko na boisku. W lutym głośnego wywiadu udzielił Eric Abidal. Na łamach katalońskiego dziennika "Sport" dyrektor sportowy Barcelony stwierdził, że niektórzy zawodnicy u Valverdego czuli się źle i nie pracowali wystarczająco ciężko. Słowa byłego kolegi z boiska tylko rozsierdziły Messiego.
"Jeśli ktoś mówi o słabszej grze piłkarzy, powinien podać ich nazwiska. Inaczej podsyca się temat, który nie jest prawdziwy" – odpowiedział Argentyńczyk w mediach społecznościowych.
Abidal już wtedy był krytykowany za nieskuteczną politykę transferową. Francuz za ten przypływ szczerości został wezwany na dywanik przez prezydenta, ale posadę zachował. Ostatecznie padł ofiarą blamażu z Bayernem – we wtorek klub ogłosił rozstanie.
W gabinetach knuto intrygi w najlepsze. Również w lutym Cadena SER, hiszpańskie radio o zasięgu ogólnokrajowym, ujawniło, że Josep Maria Bartomeu za klubowe pieniądze opłacił firmę, która w mediach społecznościowych miała krytykować Victora Fonta, jego kontrkandydata w zbliżających się wyborach, oraz inne nieprzychylne mu osoby. Ponoć rykoszetem mieli oberwać także Messi i Pique. W marcu do dymisji podało się sześciu członków zarządu Barcelony. Wśród nich był wiceprezydent Emili Rousaud, który z czasem wypalił, że "ktoś wsadził rękę do kasy Barcelony".
Niezależnie od osiągnięć na boisku czy oskarżeń na szczytach władzy, klub rozkwitał biznesowo. Konto puchło z każdym rokiem. W 2020 szefowie planowali pochwalić się, że wypracowany budżet - po raz pierwszy w historii - przekroczy okrągły miliard euro. Aż przyszła pandemia COVID-19 i trzeba było zaciskać pasa. Oszczędności szukano głównie u piłkarzy, którzy tworzyli najhojniej opłacaną szatnię piłkarską na świecie (391 milionów euro w skali sezonu).
Negocjacje przedłużały się niemiłosiernie, trwało przeciąganie liny. Klub zaczął nawet publicznie ganić zawodników, że w nadzwyczajnej sytuacji powinni pomóc, a nie stawać okoniem. W końcu, 30 marca, osiągnięto kompromis – Messi i spółka zrzekli się 70 procent milionowych pensji do czasu wznowienia rozgrywek. Obiecali też, że z własnej kieszeni dołożą się do wypłat pracowników klubu, którzy cięcia odczuli boleśniej.
"Rozumiemy, że obecna sytuacja jest wyjątkowa, i my, piłkarze, zawsze pomagaliśmy klubowi. Wiele razy robiliśmy to z własnej woli, w momentach, gdy uważaliśmy to za konieczne. Z tego powodu zaskakuje nas to, że ktoś z klubu próbuje zwiększyć na nas presję, żebyśmy zrobili coś, co zawsze chcieliśmy uczynić. To prawda, że osiągnięcie porozumienia przeciągało się w czasie, ponieważ szukaliśmy odpowiedniej formuły, która pomogłaby klubowi i pracownikom w tych trudnych czasach" – napisał w oświadczeniu Messi.
Niesmak pozostał.
Zanim doszło do lizbońskiej katastrofy, w czerwcu i lipcu Barcelona, grając w kratkę, roztrwoniła przewagę i straciła mistrzostwo na rzecz Realu Madryt. W krajowym pucharze też był zawód po odpadnięciu w ćwierćfinale z Athletic Bilbao. Katalończycy zakończyli więc sezon bez żadnego trofeum. Taki stan rzeczy miał miejsce ostatnio w 2008 roku.
Złe transfery, utopione grube miliony
Priorytetem był Puchar Europy, nieosiągalny od pięciu lat. W Katalonii z zazdrością oglądali, jak w tym czasie Real trzy razy z rzędu zwyciężał w Lidze Mistrzów. A Barcelona topiła grube miliony. Przez pięć ostatnich sezonów klub wydał na nowych piłkarzy 989 mln euro.
"Rekordowe wydatki, które nie pozwoliły wygrać niczego w Lidze Mistrzów. Odkąd Barcelona zwyciężyła w tych rozgrywkach piąty raz, w Berlinie w 2015 roku, kataloński zespół nie osiągnął nic, tylko gromadził kolejne rozczarowania w Europie. W sumie w tym czasie Barcelona zatrudniła 23 piłkarzy, z których tylko pięciu grało z Bayernem. Średnia wysokość jednego transferu to 43 mln euro" - napisał dziennik "Marca", analizując ruchy transferowe rok po roku.
Jak to wyglądało?
Sezon 2015/2016: dołącza dwóch piłkarzy za 62 mln euro - Arda Turan (40) i Aleix Vidal (22).
Sezon 2016/2017: sześciu nowych zawodników za 140 mln - Andre Gomes (50), Paco Alcacer (30), Samuel Umtiti (25), Lucas Digne (16), Jasper Cillessen (16) i Denis Suarez (3). "Wydatki wzrosły do 140 mln euro, oczekiwanych wyników nie przyniosły" – oceniła "Marca". Zwłaszcza w Lidze Mistrzów, gdzie w ćwierćfinale Juventus nie dał Barcelonie szans (3:0 i 0:0).
Sezon 2017/2018: pięciu piłkarzy za 389 mln - Philippe Coutinho (160), Ousmane Dembele (145), Paulinho (40), Nelson Semedo (35) i Yerry Mina (9). "Real Madryt drugi raz z rzędu wygrywa Ligę Mistrzów, rządzi także w Hiszpanii, do tego Neymar ucieka do PSG. To były ciosy dla Barcelony, która z desperacją weszła na transferowy rynek, aby zastąpić Brazylijczyka. Jego odejście zostawiło w kasie klubu 222 mln euro, ale zarząd wydał znacznie więcej - 389 mln euro!" – rozliczała gazeta.
Zakupy nic nie dały – Barcelona jedną nogą była w półfinale LM po wygranej 4:1 nad Romą. Rewanż we Włoszech okazał się katastrofą – porażka 0:3 i wyrzucenie z rozgrywek. Oprócz piłkarzy załamani mogli być też księgowi.
Co ciekawe, tylko Semedo wziął udział w blamażu z Bayernem, a wypędzony na wypożyczenie do Monachium Coutinho upokorzył kolegów z Katalonii – w kwadrans wbił dwa gole i miał asystę przy innym.
Sezon 2018/2019: pięciu piłkarzy za 136 mln – Malcom (42), Arthur (40), Clement Lenglet (35), Arturo Vidal (18) i Jean-Clair Todibo (1). Pierwszy po roku został oddany bez żalu Zenitowi, drugi będzie grał w Juventusie, Todibo jest na wypożyczeniu w Schalke, a Lenglet i Vidal byli na boisku w Lizbonie.
Sezon 2019/2020: pięciu zawodników za 262 mln – Antoine Griezmann (120), Frenkie De Jong (85), Neto (35), Pedri (5) i Martin Braithwaite (18). Griezmann, z którym wiązano największe nadzieje, rozczarowuje. W drużynie zachowuje się jak obce ciało. Braithwaite? Przyszedł, bo kontuzje powaliły Luisa Suareza i Ousmane'a Dembele, ale wielu ekspertów pukało się w czoło. Nie mogli uwierzyć, że Barcelona ściąga przeciętnego napastnika z Leganes.
Sezon 2020/2021: po stronie wydatków 91 mln – Miralem Pjanić (60) i Francisco Trincao (31).
Wydano prawie miliard euro na nowych piłkarzy i sportowego efektu brak. Równie dobrze ten miliard można było spalić w kominku.
- Odejście Neymara, choć od razu nie przyniosło końca pewnego cyklu sportowego, ruszyło kostki domina. Jeśli zarabiasz 222 miliony euro na jednym piłkarzu, można zakładać, że jakiś transfer do klubu się uda. A tu praktycznie nic nie wychodziło. Gdyby Barcelona rozsądniej wydała te pieniądze, dzisiaj - mimo pandemii - mogłaby mieć konkurencyjną kadrę i nie musiałaby tak bardzo obawiać się wymiany pokoleniowej, która jest nieunikniona – uważa Ćwiąkała.
- Barcelona ma stary skład. W drużynie są piłkarze, którzy już zdążyli osiągnąć maksymalny pułap formy. Mowa tu o Suarezie, Albie, Busquetsie, Pique czy Rakiticiu. Messi, choć wciąż potrafi być najlepszy na świecie, jeśli jest zmotywowany, od ostatniego zwycięstwa w Lidze Mistrzów przestał być decydujący w wielkich meczach w Europie. Ale w klubie nikt nie odważy się wskazać go jako jednego z winowajców porażki. Jednak przyjdzie czas, że Barcelona będzie musiała rozważyć rekonstrukcję składu bez Argentyńczyka – mówi Adrian Garcia, dziennikarz hiszpańskiego Eurosportu.
- Barcelona wciąż jest zakładnikiem filozofii Johana Cruyffa, opartej na grze pozycyjnej i z tego powodu nie jest w stanie przekształcić stylu na szybszy, bardziej bezpośredni, jaki prezentują Bayern, PSG czy Real Madryt pod wodzą Zinedine'a Zidane'a – dodaje.
Miarka się przebrała. Z klubu płyną głosy, że wiele może się wydarzyć. Jak podał dziennik "Sport", Barcelona szuka oszczędności – około 200 milionów euro, żeby pozyskać chociaż jedną gwiazdę do nowego projektu. Mówi się o Lautaro Martinezie z Interu Mediolan lub Ericu Garcii (Manchester City). Odejść może prawie każdy. Bezpieczni są tylko Marc-Andre ter Stegen, Clement Lenglet, Frenkie de Jong oraz rzecz jasna Lionel Messi. Prezydent Bartomeu we wtorkowym wywiadzie dodał, że klub wciąż wiąże nadzieje z Nelsonem Semedo, Ousmane'em Dembele i Antoine'em Griezmannem.
Na wylocie - to wersja "Sportu" - są ponoć: Neto, Samuel Umtiti, Junior Firpo, Ivan Rakitić, Rafinha, Arturo Vidal, Philippe Coutinho i Braithwaite. Niepewni swojej przyszłości mogą być też liderzy: Gerard Pique, Sergio Busquets, Jordi Alba i Luis Suarez.
Jak zachowa się Messi, który - jak podał sportowy dziennik z Barcelony "El Mundo Deportivo" - poważnie zastanawia się nad swoją przyszłością? Dziennikarz gazety Fernando Polo napisał, że według tych, którzy dobrze znają Argentyńczyka, kapitan Barcelony nie chce być częścią drużyny niepotrafiącej walczyć o najwyższe cele.
Ale Barcelonie wciąż zależy na Messim. Nawet gdyby chciał odejść (najczęściej wymienia się Inter czy Manchester City, gdzie znów mógłby pracować z Pepem Guardiolą), kataloński klub blokowałby transfer. Kontrakt Argentyńczyka jest ważny jeszcze w kolejnym sezonie.
Trener wrócił do domu
Wiadomo od wtorku, że za porządki w szatni weźmie się Ronald Koeman. 57-letni Holender porzucił reprezentację swojego kraju, którą na własnych zasadach odmłodził, dziękując zasłużonym zawodnikom, i dźwignął z kryzysu.
Wie, na co się porywa. Na pierwszej konferencji prasowej ogłosił, że wraca do domu, bo specyfikę klubu zna jak mało kto – jako piłkarz zdobywał z Barceloną cztery tytuły w kraju i triumfował w Pucharze Europy (1992, pamiętny zwycięski gol w finale z Sampdorią). Tym sukcesom wiecznie towarzyszyła ogromna presja oczekiwań. Teraz wraca jako szkoleniowiec, dla którego to największe, a zarazem najtrudniejsze wyzwanie w tym fachu. Zanim objął w 2018 roku holenderską kadrę, pracował poprzednio w Evertonie, Southampton i Feyenoordzie. Bez spektakularnych sukcesów.
- Ze strategicznego punktu widzenia zatrudnienie Koemana to doskonały wybór. Jest idolem kibiców i trenerem, który potrafi przewietrzyć szatnię. Tak zrobił na początku swojej pracy Guardiola, który odstawił Ronaldinho, Deco, a następnie Samuela Eto'o. Z drugiej strony, który klub zapłaci teraz duże pieniądze za choćby Suareza? – pyta Adrian Garcia.
- Koeman jest innym trenerem od Setiena, ma mocniejszy charakter. Prowadząc Valencię, choć wywalczył Puchar Króla (w 2008 roku - red.), nie był to dobry okres, pozbył się z zespołu takich osobowości, jak Santiago Canizares, David Albelda i Miguel Angel Angulo. Wtedy to był duży wstrząs. Canizares do dzisiaj postrzega Holendra jako aroganta – przypomina Ćwiąkała.
Koeman, który podpisał dwuletni kontrakt, będzie miał pełne ręce roboty. Do swojego pomysłu powinien przekonać przede wszystkim Messiego (w czwartek katalońskie radio RAC 1 ujawniło, że Argentyńczyk podczas rozmowy miał przekazać Koemanowi, że bardziej widzi siebie poza klubem niż w nim), ale los Holendra wcale nie musi być uzależniony od boiskowych osiągnięć. W przyszłym roku odbędą się w klubie wybory prezydenckie. Faworytem jest Victor Font, który już zapowiedział, że na stanowisku trenera zatrudni Xaviego.
W państwie FC Barcelona jeszcze długo może być niespokojnie.