Po zeszłotygodniowych atakach w Paryżu po raz kolejny pod lupę wzięte zostały francuskie przedmieścia, z których wywodzi się część zamachowców. Czy rzeczywiście są to "wylęgarnie dżihadystów"? I jeśli tak, co do tego doprowadziło? Zapytaliśmy o to dr. Łukasza Jurczyszyna, politologa i socjologa badającego m.in. politykę migracyjną oraz dysfunkcje integracji mniejszości etnicznych.
Katarzyna Guzik: Kim są ludzie, którzy dokonują zamachów we Francji? Ich paliwem jest ideologia, religia czy polityka?
Łukasz Jurczyszyn: Kiedy patrzę na proces radykalizacji relacji społecznych i kulturowych we Francji, ma on dla mnie naturę silnie ideologiczną, mniej religijną. Jeśli popatrzymy na profil terrorystów, którzy przeprowadzili ataki we Francji - chociażby od Tuluzy w 2012 r., poprzez "Charlie Hebdo", aż do tych ostatnich - nie są to ludzie, którzy studiują islam. Czasem nie mówią nawet po arabsku. To osoby, które Francja produkuje u siebie. Istotnym motorem jest wykluczenie społeczne, które ich dotyka. Łatwo padają za to ofiarą tych, którzy są w radykalnym skrzydle religii doskonale zorientowani, wykorzystujących fakt, że jakaś część obywateli Europy, czy konkretnie Francji, nie czuje się zintegrowana z resztą społeczeństwa.
KG: Jak kształtowała się polityka imigracyjna Francji?
ŁJ: Francja jest tym krajem europejskim, który najwcześniej rozpoczął przyjmowanie imigrantów na masową skalę. Francja już w XIX wieku przyciągała do siebie zarówno ludzi z innych części Europy, jak i ludność z kolonii zainteresowaną przyjazdem do metropolii. Sukces tego kraju, jego model rozwoju był interesujący dla przybyszów z wielu stron świata: Włochów, Polaków, Hiszpanów i Portugalczyków. W pewnym sensie to takie Stany Zjednoczone Europy.
KG: Kiedy zaczęło się to zmieniać?
ŁJ: W latach 50., 60. XX wieku. Wtedy bardzo zniszczony przez II wojnę światową kraj zaczął się dynamicznie odbudowywać. W okresie prosperity Francja potrzebowała taniej siły roboczej. Zaczęła zapraszać populację ze swoich kolonii: z Algierii, Tunezji, Maroka, Karaibów. Zdecydowała się na bardzo otwartą politykę imigracyjną, zapominając jednak trochę o polityce integracyjnej. Często mówi się, że to Francois Mitterrand i rząd socjalistyczny sprowadził do Francji masy imigrantów. To stało się jednak dużo wcześniej. Ważnym momentem był rok 1974 i 1976 , kiedy wprowadzony został zakaz sprowadzania pracowników cudzoziemskich na teren francuski i od tej pory głównym kanałem napływu cudzoziemców do Francji staje się łączenie rodzin.
KG: Co doprowadziło do tego, że zaczęto ograniczać napływ imigrantów?
ŁJ: Pierwszy czynnik był dla polityków bardzo trudny do przewidzenia. W latach 70. i 80. społeczeństwo industrialne, oparte na wielkim przemyśle, w którym potrzebna była tania siła robocza, zaczęło się zmieniać. W społeczeństwie postindustrialnym potrzebni byli ludzie lepiej wykwalifikowani, lepiej wykształceni, którzy mogliby pracować w usługach. Wielki przemysł albo znikał, albo był przenoszony do innych krajów. Okazało się wtedy, że Francja zaprosiła i przyciągnęła masę ludzi, dla których nie było już miejsc pracy. A praca to podstawa integracji mniejszości w kraju przyjmującym. Był to proces, który zachodził nie tylko we Francji i pokazał, że warto dostosowywać zaproszenia i otwartość na imigrację do możliwości integrowania przybyszów. Pozwala to minimalizować problemy.
KG: Czy we Francji nastąpiła korekta wcześniejszej polityki?
ŁJ: W 2006 r. wprowadzono większą selekcję imigrantów spoza Europy. Punktowane są osoby lepiej wykształcone, których profil dostosowany jest do lokalnego rynku pracy. Odrzucani natomiast ci, których w danym momencie państwo nie potrzebuje. Zaczęto również dostrzegać potrzebę zmian w polityce integracyjnej. Wcześniej z powodu zastosowanych rozwiązań administracyjnych francuska populacja nie mieszała się. Nie chciała też tego robić, bo łatwiejszym wyjściem było odsunięcie problemów na bok, zepchnięcie przybyszów gdzieś dalej.
Bez wątpienia Francja to przykład sukcesu polityki imigracyjnej. Do nas np. nie chce przyjeżdżać zbyt wiele osób, to my wyjeżdżamy z kraju. Nie jesteśmy atrakcyjnym krajem dla przybyszów, których, moim zdaniem, potrzebujemy. Francja natomiast od zawsze była i wciąż jest takim krajem. Jednocześnie jest też jednak przykładem porażki integracyjnej.
Przez wiele lat ci, którzy przyjeżdżali do Francji, nie dostawali mieszkań w centrum Paryża czy Marsylii. Były dla nich budowane specjalne osiedla, które w latach 60. i 70. nie były jeszcze gettami, ale w latach 90. się nimi stały.
KG: Jak wyglądają te miejsca?
ŁJ: W dwóch takich gettach żyłem przez kilkanaście miesięcy i obserwowałem je z bliska. Kto mógł, dawno stamtąd uciekł. Zostali ci najbiedniejsi, najsłabsi. Mówimy o miejscach, w których bezrobocie wynosi 40, a czasem nawet 50 procent, panuje duża przestępczość. Przedmieścia cieszą się bardzo kiepskim wizerunkiem, co rzutuje na ich mieszkańców. W dokumentach każdy ma przecież wpisane, skąd jest. Badania pokazały, że takie osoby mają większe problemy ze znalezieniem zatrudnienia, bo pracodawcy im nie ufają. Stygmatyzacja tych miejsc jest często na wyrost, w czym swoją rolę mają media. Bardzo często to jedynie przez nie mieszkańcy lepszych dzielnic mają kontakt z osobami żyjącymi na przedmieściach.
KG: Kiedy nastąpiła ta stygmatyzacja?
ŁJ: W latach 90. Konflikt "my-wy" nasilał się. W końcu doprowadziło to do przemocy. Jako socjolog zajmowałem się zamieszkami na przedmieściach w 2005 r. Podobnie jak teraz, wprowadzono wtedy stan wyjątkowy, choć nie na terytorium całego kraju. Niepokoje trwały przez trzy tygodnie.
W 2007 r. wybuchły kolejne zamieszki, w Villiers-le-Bel, 25 km od Paryża. To był szok. Po dwóch dniach niepokojów rannych było osiemdziesięciu policjantów, połowa z nich z broni palnej, spalony został doszczętnie komisariat policji. Sceny, które tam się rozegrały, bardziej przypominały np. Bronx w Stanach Zjednoczonych niż Francję.
KG: Jakie podłoże miały te zamieszki? Czy element religijny odgrywał tam jakąś rolę?
ŁJ: Przyczyny były społeczno-ekonomiczne, choć z dynamiką etniczną.
Uczestnicy zamieszek niechętnie mówili o powodach swojego zachowania, ich językiem była przemoc. Kiedy już jednak tłumaczyli dziennikarzom, dlaczego to robią, nie pojawiały się tam żadne postulaty religijne, a śmiało mogły być. W 2004 r. Francja wprowadziła przecież prawo zakazujące noszenia ostentacyjnych symboli religijnych, ale nikt przeciw temu akurat się nie buntował. Mogły być podnoszone postulaty związane z konfliktem izraelsko-palestyńskim. Próby interpretowania zamieszek w kontekście religijnym są zwodnicze, bo we Francji abstrakcją jest definiowanie się poprzez religię. W pierwszej kolejności jest się bowiem Francuzem.
KG: Czy zamieszki były przedstawiane w mediach jako ekspresje muzułmańskiej agresji?
Jeśli chodzi o prasę, dzienniki takie jak "Le Monde" czy "Le Figaro", to odbyła się tam wielowątkowa debata, w której wypowiadało się wielu specjalistów. Była to rzetelna robota, problematyzująca tę kwestię. W telewizji było tego jednak o wiele mniej. Czasami statystyki czy obrazki np. spalonych samochodów pokazywane były bez komentarza. W gazetach tłumaczono, co się wydarzyło, ale oczywiście mniej ludzi czyta gazety. W telewizji zamieszki były czasem opatrzone nagłówkami typu: "Francja w ogniu", "muzułmańskie zamieszki".
Nie tylko my w Polsce to mylimy. Francja ma jednak w takiej debacie znacznie większe doświadczenie. Było to widać już w 1995 r., kiedy Khaled Kelkal, Francuz z algierskimi korzeniami, dokonał ataku na paryskie metro. Zginęło wtedy osiem osób. Kelkal działał w Zbrojnej Grupie Islamskiej. Po ataku do "Le Monde" zgłosił się niemiecki socjolog, który - jak się okazało - prowadził kiedyś z Kelkalem wywiad na przedmieściach Lyonu, m.in. na temat jego wykluczenia społecznego. Cała ta historia pokazywała proces radykalizacji jego poglądów. Gdy algierska grupa szukała chętnych do przeprowadzenia zamachów, on zgłosił się pierwszy, bo miał pretensje do Francji.
KG: Jak odbywa się proces rekrutacji?
ŁJ: Francuzi dosyć późno zaczęli kontrolować to, co się dzieje w meczetach. To był błąd, Brytyjczycy zrobili to na przykład o wiele wcześniej. We Francji zwiększono kontrolę, gdy okazało się, że młodzi ludzie są rekrutowani do wojny w Iraku. Były to często osoby wykluczone, po więzieniach, wychowane w rozbitych rodzinach, drobni przestępcy.
Teraz też ośrodki wiary, w których radykałowie prowadzą rekrutację, działają wśród słabo lub w ogóle niezintegrowanych obywateli. W związku z konfliktem w Syrii widzimy nową dynamikę. Socjolog Farhad Khosrokhavar, dyrektor Centrum Analizy i Interwencji Socjologicznych CADIS, którego jestem członkiem, pokazał w swoich badaniach nad radykalnym islamem, że coraz częściej, już w 30 proc. rekruci to przedstawiciele klasy średniej. To jest novum, że zaczynają zgłaszać się osoby dobrze lub świetnie wykształcone ze zdeklasowanej klasy średniej, które szukają sensu życia.
Zamachy w Paryżu »Belgia: Salah Abdeslam zatrzymany, trwa operacja policji
Strzały na przedmieściach Brukseli. Ranny policjant, pościg za...
Paryż: zastrzelono domniemanego terrorystę
Starcia z policją na ulicach Paryża
Uroczystości ku pamięci ofiar zamachów w Paryżu
Relacja reportera TVN24 z Brukseli po otwarciu metra i szkół
Francuska policja znalazła pas szahida
Bruksela sparaliżowana kolejny dzień
21.11.2015 | Belgia: w Brukseli najwyższy stopień zagrożenia...
"Mózg" zamachów w Paryżu nie żyje
Wojciech Bojanowski w relacji z Paryża
18.11.2015 | Poranna obława w Paryżu. W strzelaninie w...
"Szykowano ataki na lotnisko i centrum handlowe w Paryżu"
Relacja Wojciecha Bojanowskiego
Macierewicz: atak w Paryżu był również atakiem na Polskę
Wembley we francuskich barwach
Macierewicz: Polska okaże Francji pełne wsparcie
"Te zamachy nie wzięły się znikąd". Manifestacja przeciw...
"Akcja w Paryżu jest przejawem desperacji"
"Trzeba będzie zawiesić niektóre prawa obywatelskie"
KG: Jakie uczucia sprawiają, że osoby stają się podatne na radykalizację?
W przypadku osób wykluczonych społecznie mamy poczucie niesprawiedliwości, które jest bardzo silnym uczuciem. Drugim silnym uczuciem jest wściekłość, la rage. Ten gniew jest widoczny w społeczeństwie francuskim co najmniej od początku lat 90.
Jest też na pewno poczucie pustki. Choć nie prowadziłem badań terenowych wśród terrorystów islamskich, to wydaje się, że jest jakiś wspólny komponent wśród zdeklasowanej klasy średniej, która ma poczucie, że pozornie gwarantowany dobrobyt nie staje się jej udziałem. Gdy w kraju, zwłaszcza tak laickim jak Francja, pojawia się alternatywa silnej tożsamości religijnej, wspólnotowej, jest ona atrakcyjna. Indywidualizm, tak silny w naszej liberalnej ideologii, napotyka na jakąś granice. Nie chcemy być sami, chcemy być częścią szerszej wspólnoty. Dramatem we Francji jest to, że część obywateli nie chce być częścią wspólnoty narodowej, a wybiera tę radykalnie religijną.
Pociągające dla młodych ludzi musi być też to, że dzięki działalności w radykalnych organizacjach można wypisać się ze społeczeństwa. Pojechać na przeszkolenie, wojnę i spotykać tam międzynarodowe towarzystwo, które pozwala poczuć, że problem nie dotyczy tylko konkretnej jednostki. Wydaje mi się, że to musi bardzo silnie potwierdzać sens obranej przez nich drogi.
KG: Jakie są podobieństwa między atakami z 13 listopada a wcześniejszymi zamachami?
ŁJ: Paryski zamach jest wyjątkowy ze względu na to, jaka forma terroryzmu została użyta. Celem ataku nie był konkretny obiekt, czy grupa. Każdy był celem.
To, co się powtarza to profil zamachowca - wykluczony społecznie Francuz, najczęściej z historią przestępczą, o korzeniach muzułmańskich, który jeszcze kilka, kilkanaście lat temu mógł najwyżej rzucać koktajlem Mołotowa w posterunek policji.
Widać też siłę komponentu zewnętrznego, czyli ról "szkoleniowych wyjazdów" na wojnę tych "foreign fighters" i samej działalności Daesz [tzw. Państwo Islamskie - red.] czy Al-Kaidy, które weszły w fazę gry na destabilizację naszego kontynentu, a Francja wyrasta na jednego z głównych przeciwników.
Kolejnym powtarzającym się często elementem jest pobyt zamachowców w więzieniu, gdzie dochodzi do rekrutacji.
KG: Jaką alternatywę może zaoferować państwo?
ŁJ: Ten problem jest na tyle poważny, że miliony euro pompowane w programy integracyjne dla nowych pokoleń, nie wystarczają. Po każdych zamieszkach powstawały nowe grupy pracujące z młodzieżą. Są dobre przykłady, np. Marsylii. Są sukcesy w poszczególnych dzielnicach, ale problem jest tak poważny, że na pewno nie można o nim mówić w skali całego kraju. Ta skala przerasta Francję.
Warto też podkreślić, że nikt nie chce żyć z przemocą. Często się nam wydaje, że getta są pełne przemocy, ale ludzie stanowiący zagrożenie to tak naprawdę promil. Większość mieszkańców tych miejsc chce normalnie żyć.
KG: Na ile łatwo jest antagonizować francuskie społeczeństwo i podsycać nastroje antymuzułmańskie?
ŁJ: Myślę, że nie jest to takie proste. Pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie, kiedy po styczniowych zamachach Francuzi wyszli na ulice, by manifestować swoją solidarność. Wszystkie analizy mówiły bowiem, że to niezwykle zatomizowane społeczeństwo. Nie wydaje mi się, żeby ci ludzie mogli ulegać nienawistnym nastrojom. Sądzę, że nawet Front Narodowy zdaje sobie z tego sprawę, bo aż tak nie antagonizuje. To by się nie spodobało. W Polsce nie do końca zdajemy sobie sprawę z tego, jak delikatną kwestią we Francji jest mówienie np. o wierze. To jest bardzo czarny scenariusz, że w wyniku zamachów dojdzie do nasilenia islamofobii. Po zamachu na "Charlie Hebdo" było więcej ataków skierowanych przeciwko muzułmanów, ale tylko w pierwszym momencie. Potem sytuacja się uspokoiła. Pytanie, czy uda się utrzymać. Paryż jest na celowniku, ataków można się spodziewać, to na pewno wpłynie na społeczeństwo francuskie.
KG: Jak wykorzystują to politycy, np. Front Narodowy?
ŁJ: Politycy tej partii podzielili się rolami. Marine Le Pen, która ma spore szanse, by wygrać wybory prezydenckie, temperuje swój język. A jej koledzy wcielają się w role dobrego i złego policjanta, pozwalają sobie na więcej. Widoczne są próby zbicia kapitału na obawie przed dezintegracja społeczeństwa francuskiego. Ale paradoksalnie właśnie dlatego Front Narodowy nie może też stawiać na chaos w państwie, na wielki antagonizm między Francuzami i muzułmanami. To pogorszyłoby sytuację w kraju do tego stopnia, że sami mieliby problem z jej opanowaniem. Politycy prowadzą więc grę na pobudzenie obaw, w wyniku których wyborcy będą potrzebowali kogoś, kto ma klarowną wizję tego, co należy zrobić.
Rozwiązania, o których mówi Front Narodowy, nie dotyczą samej społeczności muzułmańskiej. Chodzi bardziej o granie na potrzebie izolacjonizmu. Mówią: zamknijmy granice, kontrolujmy, trzeba rozważyć wyjście z UE, żebyśmy sami mogli sobie robić, co chcemy na własnym terytorium. Zależy im na pokazaniu, że przyszedł czas na obronę suwerenności i integracji w ramach własnego terenu. Wykorzystanie obaw i tęsknoty za silnym przywódcą, który ma jasne rozwiązania.
dr Łukasz Jurczyszyn, politolog, socjolog, Akademia Humanistyczna im. Aleksandra Gieysztora, Centrum Interwencji Socjologicznych Collegium Civitas. Członek zespołu badawczego CADIS (EHESS/CNRS) w Paryżu. Przez wiele lat badał politykę migracyjną, dysfunkcje integracji mniejszości etnicznych, ruchy skrajnie prawicowe oraz politykę bezpieczeństwa publicznego w Polsce, we Francji oraz w Rosji.