Czeczenia jest malutka. Zajmuje zaledwie nieco ponad 16 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli ponad dwa razy mniej niż województwo mazowieckie. Do Groznego raptem 60 kilometrów. Teraz, kiedy jest już bezpiecznie, w półtorej godziny można dotrzeć ze stolicy do najdalszych zakątków republiki.
W Czeczenii, gdzie przez dwie dekady toczyły się krwawe wojny, w końcu zapanował spokój. Gwarantem stabilizacji jest ściśle podporządkowany Kremlowi reżim Kadyrowa, a ceną koniec marzeń o niepodległości. Republikę odwiedzają pierwsi turyści.
*
Jesteśmy w drodze od ośmiu miesięcy. Ja i Eleonora, moja rosyjska żona. To końcówka podróży, której trasa liczyła ponad 25 000 kilometrów. Wracamy z Afganistanu do Polski przez Iran, Azerbejdżan, Dagestan i Czeczenię. Po wielu miesiącach spędzonych w nagrzanym kamperze i stresie, który towarzyszył nam w wyjątkowo niebezpiecznym tego lata Kabulu, chcemy jak najszybciej dotrzeć do domu Eleonory pod Petersburgiem i odpocząć. Pozostaje tylko przejechać ziemię Wajnachów, jak na Kaukazie określa się Czeczeńców.
Ostatnie miasto w Dagestanie przed Czeczenią to Chasawiurt. To tutaj w sierpniu 1996 sekretarz Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej generał Aleksander Lebiedź i szef sztabu czeczeńskich sił zbrojnych generał Asłan Maschadow podpisali układ kończący pierwszą wojnę czeczeńską. Stało się to tuż po tym, jak bojownicy czeczeńscy w spektakularny sposób odbili z rąk armii rosyjskiej Grozny. Rozejm kończył dwuletnią wojnę, w której poległo tylu rosyjskich żołnierzy, co przez 10 lat w Afganistanie i prawdopodobnie sporo ponad sto tysięcy z miliona Czeczeńców. Upokarzający dla Rosji rozejm przypieczętował porażkę Moskwy, ale nie uspokoił Kaukazu Północnego. Wojska rosyjskie opuściły terytorium separatystów. Czeczenia pogrążyła się w anarchii i religijnym fundamentalizmie, a trzy lata później, po marszu Szamila Basajewa i emira Chattaba na Dagestan i po zamachach bombowych na bloki mieszkalne w Moskwie, Bujnaksku i Wołgodońsku, o które oskarżono Czeczeńców, Rosja, już pod rządami Władimira Putina, postanowiła raz na zawsze zakończyć aspiracje niepodległościowe górali. Wojska rosyjskie ponownie weszły do zbuntowanej republiki. Czeczeński ruch oporu stopniowo został rozbity, liderzy pojmani lub wymordowani, a stery republiki znalazły się w rękach klanu Kadyrowów. W wyniku wielu amnestii ogłaszanych przez Achmata, a potem Ramzana Kadyrowów, a także wskutek brutalnego szantażu, wielu byłych bojowników i komendantów polowych zasiliło struktury promoskiewskich władz w Groznym.
*
Na granicy, w miejscowości Wierchnij Gierzel, samochód sprawdzają dokładnie rosyjscy żołnierze. Czeczeńcy lustrują nasze paszporty i za chwilę słyszymy uprzejme: "Witamy w Czeczenii".
Powiedzieć, że jesteśmy zaskoczeni, to za mało. Poruszamy się najlepszą drogą od wyjazdu z Europy. Wszędzie porządek, ani jednego papierka na poboczu, każdy krawężnik lśni pomalowany białą farbą. Zapomnieć, kto jest sprawcą tego cudu nie sposób. Co chwilę z plakatów i billboardów spogląda Achmat Kadyrow, były mufti i prezydent Czeczenii wysadzony w powietrze przez separatystów na stadionie w Groznym 9 maja 2004 roku w czasie obchodów Dnia Zwycięstwa. "Zawsze byłem dumny ze swego narodu", "Niech zwycięży sprawiedliwość" - cytaty z Kadyrowa starszego migają po drodze. Jednak tylko te wypowiedziane od momentu, gdy przeszedł na stronę Moskwy. Wezwań z 1995 roku, gdy apelował do rodaków, by "zabili tylu Rosjan, ilu zdołają" nikt tu oficjalnie nie chce pamiętać.
Jestem daleki od czarno-białego postrzegania sytuacji tak w Czeczenii, jak i we wszystkich zapalnych punktach, które opisywałem jako reporter. W takich miejscach każdy ma swoją prawdę i krew na rękach. Wojna w Czeczenii nie była tylko konfliktem chwiejącego się Imperium z prowincjonalnym Groznym. Była także wojną domową pomiędzy różnymi frakcjami i tejpami1 Czeczeńców, przy czym zarówno część niepodległościowców, jak i kadyrowców występowała przeciw zaszczepionemu tutaj przez obcych emisariuszy wahhabizmowi2. Obserwuję, jak po poboczu dzieci wracają ze szkół w schludnych mundurkach, i myślę sobie, że taki obrazek jest mi znacznie bliższy niż rozlew krwi, nawet za cenę utraty nierealnej niepodległości i sterroryzowania społeczeństwa przez Ramzana Kadyrowa. Porządek, stabilizacja i życie, zamiast czarnej dziury, zapaści ekonomicznej i śmierci. Choć w młodości byłem zafascynowany czeczeńskim ruchem oporu, to teraz przemawia przeze mnie facet po czterdziestce, który jako reporter pracujący w różnych zapalnych miejscach był wielokrotnie świadkiem ogromnych cierpień cywilów spowodowanych chorymi ambicjami nieudolnych polityków i samozwańczych watażków.
Czeczenia jest malutka. Zajmuje zaledwie nieco ponad 16 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli ponad dwa razy mniej niż województwo mazowieckie. Do Groznego raptem 60 kilometrów. Teraz, kiedy jest już bezpiecznie, w półtorej godziny można dotrzeć ze stolicy do najdalszych zakątków republiki. Gdy na chwilę zatrzymuję samochód pod Centaroj, gniazdem rodowym Kadyrowów, by zapalić papierosa, od razu spod ziemi wyrasta policja. - Turyści? Co to za rejestracja? Skąd pochodzicie? Dokąd jedziecie? Dlaczego się tu zatrzymaliście? - zadają parę pytań, ale są przyjaźni. Zapraszają na obiad na komisariat, ale mnie ciągnie już do Groznego. Na marginesie - by kupić papierosy, musiałem się sporo najeździć po sklepach dagestańskich aułów. Używki nie są dobrze widziane w tej części Kaukazu, gdzie mimo przegranych wojen i rozprawy z radykalnym wahhabizmem odrodziła się kultura i tradycja islamska. W Czeczenii alkohol można w tej chwili kupić tylko w jednym sklepie przez trzy godziny dziennie, co na tle Federacji Rosyjskiej jest fenomenem. Z pijakami i narkomanami Ramzan rozprawia się osobiście, demonstracyjnie pokazując ich twarze w groźnieńskiej telewizji. Parę lat temu na stadionie w Groznym zebrano kilkuset narkomanów. W obecności rodzin narkomanów siedzących na trybunach, a cały spektakl transmitowała Grozny.TV.
- Narkomani i pijacy przynoszą wstyd czeczeńskiemu narodowi - twierdzi Ramzan Kadyrow. - Oni są gorsi od terrorystów, połkną te swoje tabletki, a potem jadą do Syrii i przyłączają się do bojowników - mówi.
O ile walkę z uzależnieniami można tłumaczyć zaangażowaniem w ochronę zdrowia swoich krajan, to działania reżimu Kadyrowa w stosunku do społeczności LGBT w Czeczenii nawet jak na realia homofobicznej Federacji Rosyjskiej wydają się niezwykle mroczne. Czeczeńscy geje są porywani z ulic, przetrzymywani bez sądu w lochach kadyrowskiej milicji, a zdarza się, że przepadają bez wieści. Homoseksualni turyści na pewno nie są tu mile widziani. Zresztą cały Kaukaz ze swoją kulturą macho, niezależnie od podziału religijnego, nie jest miejscem, które przewodniki "Lonely Planet" określają jako "gay friendly".
Przy wjeździe do czeczeńskiej stolicy przed oczami przelatują mi kadry z filmów ze szturmu Groznego w Sylwestra 1994 roku. Głównodowodzący wojsk rosyjskich w zbuntowanej republice generał Paweł Graczow akurat świętował tej nocy 47. urodziny. Zakładał, że pokona Czeczeńców w błyskawicznej wojence, ale Rosjanie dostali srogi łomot. Wracają słowa "Witamy w piekle" z pieśni barda Timura Mucurajewa, który parę lat temu w końcu także przeszedł na stronę Ramzana.
"Zaczęliście ostrzał, ruszyliście do przodu/Ze wszystkich stron wjechaliście ze sprzętem/Chcieliście uczcić w Groznym Nowy Rok/Na rozkaz ministra/Och, co za nocka! Och, co za Nowy Rok!/Nigdy go nie zapomnicie/"Allah Akbar" - i wali w was granatnik/Paliły się czołgi, a w nich paliliście się wy" (tłum. Andrzej Meller)
Mijamy plac Minutka, gdzie w czasie I wojny nad wiaduktem widniał napis "witamy w piekle" i wjeżdżamy Aleją Achmata Kadyrowa do centrum miasta, które zaczyna przypominać bogate stolice emiratów Zatoki Perskiej. Grozny City to okazały kompleks wieżowców nad brzegiem Sunży. Mieszczą się w nich hotele i apartamentowce. Puste, bo prawie nikogo na nie nie stać. No może poza Gerardem Depardieu, który w hotelu Phoenix posiada jeden z 303 apartamentów. W otwarciu kompleksu brali udział Vanessa-Mae i Jean-Claude Van Damme, za co spotkała ich krytyka w krajach Europy Zachodniej. Obok wyrastają minarety meczetu Serce Czeczenii imienia Achmata Kadyrowa, jednego z największych w Europie. 23 sierpnia 2019 roku, w dzień urodzin swojego ojca, Ramzan uroczyście otworzył jeszcze większą świątynię - Dumę Muzułmanów w Szali. Początkowo plotkowano, że meczet zostanie nazwany imieniem Ramzana, ale w końcu nadano mu imię proroka Mahometa. Śnieżnobiały marmur, którym pokryto elewację sprowadzono z greckiej wyspy Tasos.
Grozny, który jeszcze dekadę temu przypominał Warszawę po Powstaniu Warszawskim, odrodził się niczym feniks z popiołów. Podobnie jak cała republika. Każdego ciekawi, skąd się wzięły pieniądze na te gigantyczne inwestycje. - Allah daje! - zawsze z tajemniczym uśmieszkiem odpowiada Ramzan Kadyrow.
Na ulicy można się poczuć jak w środku jakiejś scenografii teatralnej. Każda kostka brukowa wymuskana, a ludzie nierealnie czyści, zadbani i elegancko ubrani, jakby ktoś wypuścił na ulicę statystów. Szwajcaria Kaukazu na zgliszczach i ludzkich kościach.
W Domu Gościnnym czeka już na nas Jusuf. Nieco młodszy ode mnie, od miesiąca zarządza tym nowo powstałym, jeszcze nie w pełni urządzonym miejscem, które ma na celu "koszarowanie" podróżników odwiedzających Czeczenię pod jednym dachem. Dom Gościnny to okazała willa, współczesny karawanseraj, w którym mieści się parę pokojów dla podróżnych i duży salon z jadalnią. Pobyt jest bezpłatny. Cel projektu wydaje się oczywisty, tym bardziej, iż chodzą słuchy, że za pomysłem rodzącej się firmy turystycznej stoi miejscowa bezpieka. - Czy znasz jakichś Czeczeńców z Warszawy? - pyta znad filiżanki z herbatą. - Może pamiętasz, jak się nazywają?
- Kiedyś znałem, ale to było ponad dekadę temu i wszyscy pojechali dalej do Europy Zachodniej. Nazwisk nie pamiętam, a kontaktu między nami od dawna nie ma - mówię.
- Czy mogę Ci zrobić zdjęcie i wysłać koledze, który był uchodźcą w Warszawie? Może się przypadkowo znacie? - pyta, błyskawicznie robiąc mi komórką portret.
Domyślam się, że kolega uchodźca ubrany w schludny mundur kadyrowskiej służby bezpieczeństwa od razu wrzuca moje zdjęcie do bazy danych, ale nic to. Nie mam nic do ukrycia, a republika rządzi się swoimi prawami. Na pokój w hotelu Phoenix, gdzie ceny zaczynają się od stu euro wzwyż i tak nas nie stać, a w Domu Gościnnym spotykamy ciekawych, młodych ludzi z całych byłych Sowietów. Paru z nich pracuje ciężko na plantacjach owoców w Korei Południowej, gdzie miesięcznie zarabiają po trzy tysiące dolarów. To dużo pieniędzy. Dla porównania średnia pensja w Rosji to około 700 dolarów, a moja teściowa pobiera niecałe 200 dolarów emerytury. Losza z Taganrogu zrezygnował nawet z kariery inżyniera w fabryce samolotów, by zbierając koreańskie truskawki, móc potem podróżować po całym świecie.
Głód daje się we znaki, więc ruszamy na spacer. Na parterze mieszkania w odbudowanym blokowisku wisi napis "Bar Rayana". To imię arabskiego pochodzenia symbolizuje między innymi drzwi do raju, więc liczymy na to, że zjemy coś dobrego. Zamawiamy narodowe danie Wajnachów, żyżyg galnasz, niekiedy nazywane czeczeńskim chinkali. To rodzaj cienkich kopytek z dużymi kawałkami mięsa - kurczaka bądź baraniny. Do tego bulion z ogromną ilością czosnku. Ponieważ bardzo lubię czosnek i na dodatek jestem piekielnie głodny, popijam danie całym sosem z miseczki i po chwili czuję, jak drastycznie skacze mi ciśnienie. (fot.2)
Tęga gospodyni przynosi butelkę wody i dosiada się do nas. Madina ma niecałe 50 lat i jest obywatelką Kanady. Uciekła z Czeczenii na początku II wojny. Z Itum-Kale, skąd pochodzi, do Gruzji wystarczyło przedostać się przez przełęcz, choć ta była często bombardowana przez rosyjskie lotnictwo. W jednym z takich nalotów straciła córkę. Przez jakiś czas mieszkała w Pankisji, potem żyła z dziećmi w Tbilisi, aż w końcu udało jej się wyemigrować do Kanady, o której mówi w samych superlatywach. Do Czeczenii wróciła niedawno, ponieważ zachorowała jej mama. Przyjechała, by przy niej pobyć i się pożegnać.
Madina ma niezwykle ciepły i spokojny głos, a jednocześnie bije od niej takie ciepło, że po chwili siedzimy jak zahipnotyzowani, a mnie stopniowo przestaje pulsować w skroniach.
Opowiadamy Czeczence o naszej podróży, która za chwilę dobiegnie końca. Ela najchętniej wsiadłaby natychmiast do kampera i pojechała - bagatela - ponad 2600 km do swojego domu pod Petersburgiem. Ja nie chcę odpuścić Czeczenii, którą bez wielkiego wysiłku można przejechać całą w trzy dni. Chcę chociaż powąchać wąwozy, góry, koryta rzek, wieże z kamienia i górskie auły, z którymi wiążą się historyczne wydarzenia z czasów powstania Szamila, deportacji Czeczeńców do Kazachstanu i ostatnich dwóch wojen.
Okazuje się, że Madina następnego ranka musi jechać pod samą granicę gruzińską do Itum-Kale.
- To my cię zawieziemy! - proponuję.
- Wspaniale, bo tam autobusy nie jeżdżą, musiałabym złapać jakąś okazję – cieszy się Czeczenka, poprawiając na głowie chustę.
- A jak tam z górami i drogą? Są przepaście i serpentyny? - jak zawsze sonduje Ela.
- Drogę właśnie budują, ale jest w porządku, nie bój się Eleczka. Niedaleko granicy z Gruzją ma wkrótce powstać kurort narciarski, więc droga musi być porządna - uspokaja Madina.
Następnego dnia rano odbieramy Madinę ze stołówki i ruszamy na południe. Pół godziny od wyjazdu z centrum Groznego zaczynają się góry, z początku podobne do Bieszczad. Pogoda słaba. Ciągle leje. Za Starymi Atagami a przed Cziri-Jurtem droga przykleja się do rzeki Argun.
- Zwolnij! - mówi Madina, gdy za ścianą deszczu wyłania się kolumna kilkudziesięciu limuzyn i jeepów na sygnale. - To prezydent jedzie - dodaje ściszonym głosem.
W zonach nabieramy do pełna krystalicznie czystej wody źródlanej. Argun, dopływ Sunży, wije się i huczy w wąskim, stromym wąwozie, a my wędrujemy dalej szutrową drogą wykutą w skalnej półce. Za Szatojem jesteśmy już wysoko w górach, otoczeni kłębami chmur. W Baszyn-Kali mijamy meczet wzniesiony na skraju przepaści i dwie wieże z kamienia przyklejone do pionowej ściany opadającej do kipiących wód Argunu. Jak wszystko w Czeczenii, wieże są skrupulatnie odrestaurowane i nie wyglądają na więcej niż 10 lat, mimo że strzegą strategicznego wąwozu od kilkudziesięciu pokoleń. Naprzeciw nich, po naszej stronie urwistego brzegu rzeki, stoją dwie mogiły miejscowych mężczyzn, którzy wypadli z trasy na zakręcie 2 listopada 1969 roku.
Za chwilę kadyrowcy zatrzymują nas na punkcie kontrolnym KPP-51. Przeszkadzamy im akurat w karmieniu kotów. To młodzi, może dwudziestoletni chłopcy z gęstymi, jakby doklejonymi brodami. Kolejny raz jestem zaskoczony, bo w całej mojej karierze reportera i wagabundy w życiu nie spotkałem nigdzie na świecie tak serdecznych i porządnych mundurowych. A miałem wiele obaw, że samochód na polskich numerach nie będzie tu dobrze widziany. Spodziewałem się raczej ciągania po posterunkach i niekończących się pytań, jak to zdarzało się nam w różnych krajach po drodze do Afganistanu. Tymczasem młodzi kadyrowcy są przyjaźni. Wyraźnie ich ciekawimy, choć jeszcze bardziej pociąga ich kamper. Chcą zajrzeć do środka, zobaczyć pewnie po raz pierwszy w życiu prysznic w samochodzie, wc i zabudowę.
- A gdzie śpicie? - pyta wojak, zachodząc do środka 25-letniego mercedesa MB100.
- Jak było -18 stopni, kiedy w lutym wyjechaliśmy z Polski, to spaliśmy w ubraniach i śpiworach na dole. Stół się zdejmuje, a fotele się rozkładają - tłumaczę. - Ale latem, gdy jest gorąco, rozkładamy łóżko w podwyższeniu na górze i śpimy przy otwartym oknie - dopowiadam. Spod naszego łóżka widać przez uchylone drzwi jedynie rudą brodę i przewieszonego na ramieniu kałasznikowa.
Jeszcze parę kilometrów po znów asfaltowej drodze i wjeżdżamy do wsi Itum-Kale położonej w rozłożystej dolinie otoczonej górami. W środku odbudowywanej wsi czeka na nas mój rówieśnik Deni, brat Madiny i były naczelnik kadyrowskiej policji we wiosce. Jedziemy za jego samochodem i po pięciu minutach wjeżdżamy bramą za wysoki mur obejścia, które gospodarz kończy wznosić z ruin. Witamy się z obłożnie chorą mamą, starowinką, która choć nie wstaje z łóżka, to wszystko dobrze kojarzy i siadamy do stołu, na którym już unosi się para kolejnego wariantu żyżyg galnasz.
Deni robi wrażenie nieufnego, tym bardziej, że wie od siostry, że jestem reporterem. Zadaje masę pytań. Żując baraninę, czuję się trochę jak na przesłuchaniu, choć z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że narodowa psyche Czeczeńców jest dość specyficzna po tym, co przeszli. Facet jest bystry, inteligentny i krewki. Z twarzy przypomina Seana Penna, gdy ten grał w "Cienkiej czerwonej linii".
- My tu w Itum-Kale ostrzeliwaliśmy się i od pijanych rosyjskich żołnierzy, i od bojowników - Deni opowiada z pełnymi ustami. - Chcieliśmy po prostu spokoju i względnej stabilności. Całą wojnę staraliśmy się chronić naszych ludzi i dobytek. Nasz tejp Czanti nie poparł awanturnika Dudajewa i jego ekipy. Uważaliśmy, że separatyści doprowadzą do tragedii - tłumaczy, bo pewnie wyczytał na mojej twarzy, że jestem nieco zdziwiony pojawieniem się w gościnie u kadyrowca.
- Mimo to Rosjanie zrównali naszą wioskę z ziemią i nie dostaliśmy ani rubla odszkodowania. Przez Itum-Kale do Gruzji i z powrotem wędrowali bojownicy, więc ta droga była dla federałów strategiczna. Potem wysadzili desant na przełęczy i problemy się skończyły - mówi Deni, który niebawem planuje postawienie na swojej ziemi domków i otwarcie gospodarstwa agroturystycznego - najważniejsze, że jest już spokojnie, stabilnie i wszystko w republice sprawnie działa. W czasie niepodległej Czeczenii te wszystkie Maschadowy, Basajewy, Umarowy nie wypłaciły staruszkom nawet rubla emerytury, ani jednej pensji dla nauczycieli i lekarzy. Nie mieli żadnego pomysłu, poza tym, żeby bez przerwy siać zamęt i robić młodzieży wodę z mózgu. Prosto to wszystko wygląda w telewizji, ale rzeczywistość, zwłaszcza podczas wojny domowej, jest zawsze bardziej złożona, zresztą jako reporter na pewno musisz sobie zdawać z tego sprawę - Deni nie pozostawia na ideach niepodległej Iczkerii suchej nitki.
Madina i jej brat namawiają, byśmy zostali u nich parę dni. I choć czujemy się w gościach prawie jak w domu, to zawsze jest to jednak "prawie". Do mojej teściowej Tamary Michajłownej pozostało 2696 kilometrów przez rosyjskie równiny. Obiecałem również sobie, że muszę dotrzeć do Warszawy na dzień przed wyborami parlamentarnymi, które odbędą się 13 października.
- Czy Ty w ogóle wierzysz w udział w wyborach? - pyta Deni, emerytowany milicjant. - Czy twój głos może mieć wpływ na wynik? - z grymasem na twarzy powątpiewa obywatel kraju, w którym wszystkie decyzje podejmuje jeden człowiek.
- Oczywiście. Mój głos liczy się tak samo jak głos prezydenta, mechanika samochodowego, profesora, sprzątaczki czy bezrobotnego - spokojnie tłumaczę. - Tym bardziej chcę go oddać po wielu miesiącach spędzonych w krajach, gdzie głos zwykłego człowieka nie ma żadnego znaczenia.
*
1. Społeczeństwo czeczeńskie jest zorganizowane w grupy zwane tejpami, które wchodzą w skład większych tuchumów - sojuszy odpowiadających dziewięciu historycznym krainom Czeczenii. Niekiedy pojęcie tejp tłumaczy się jako ród albo klan, ale wspólnota ma raczej charakter terytorialny. Największe tejpy liczą po sto tysięcy osób. Obecnie istnieje nieco ponad sto tejpów górskich i około 70 na równinach Czeczenii.
2. Wahhabizm to fundamentalistyczny ruch reformatorski w obrębie islamu sunnickiego. Głównym eksporterem radykalnej ideologii jest Arabia Saudyjska, której placówki na całym świecie mają oficjalne zadanie promocji islamu wahhabickiego. Na Kaukazie północnym wahhabizm pojawił się wraz z upadkiem ZSRR, a jego rozkwit przypadł na czas konfliktów zbrojnych w Czeczenii i Dagestanie.