Oblężone syryjskie miasta po cichu umierają z głodu. Bez pomocy humanitarnej, której odmawia się wstępu, bardzo szybko zaczyna brakować jedzenia, leków i środków higienicznych. Ostatnio światem wstrząsnęły zdjęcia przerażająco wychudzonych mieszkańców Madai, ale głód to w rzeczywistości codzienność dla ponad 460 tys. mieszkańców Syrii. - Pomoc tutaj polega na ratowaniu życia - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl Janina Ochojska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej.
Oblężone syryjskie miasta po cichu umierają z głodu. Bez pomocy humanitarnej, której odmawia się wstępu, bardzo szybko zaczyna brakować jedzenia, leków i środków higienicznych. Ostatnio światem wstrząsnęły zdjęcia przerażająco wychudzonych mieszkańców Madai, ale głód to w rzeczywistości codzienność dla ponad 460 tys. mieszkańców Syrii. - Pomoc tutaj polega na ratowaniu życia - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl Janina Ochojska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej.
Krwawa i brutalna wojna domowa w Syrii trwa już blisko 5 lat. W tym czasie ponad połowa mieszkańców musiała uciekać z rodzinnych miejscowości przed bombardowaniami, biedą i głodem. Według najnowszych danych Organizacji Narodów Zjednoczonych nawet 4,6 mln Syryjczyków mieszka na obszarach trudno dostępnych dla międzynarodowych organizacji pomocowych. Ludzie mają ograniczony dostęp do wody i jedzenia, miesiącami nawet nie mają go wcale.
- Tu nie ma Syryjczyka, który nie zostałby dotknięty wojną i mówimy tu o 18-milionowej populacji. Miliony ludzi potrzebują natychmiastowej pomocy humanitarnej - alarmuje w rozmowie z tvn24.pl Paweł Krzysiek z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Syrii (ICRC).
Pomoc nie dociera
27 stycznia Syria po raz kolejny była przedmiotem rozmów w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. W ubiegłym roku do tego kraju - jak oświadczył zastępca sekretarza generalnego ONZ ds. humanitarnych Stephen O’Brien - wjechał tylko co dziesiąty konwój z międzynarodową pomocą dla mieszkańców, m.in. kocami, materacami, paliwem, lekami i żywnością. 75 proc. ze złożonych przez ONZ wniosków o dostarczenie pomocy (w 2015 roku było ich 113) zostało całkowicie zignorowanych przed reżim Baszara al-Asada.
I z roku na rok jest coraz gorzej. Jeszcze dwa lata temu ONZ była w stanie pomóc niemal 3 milionom Syryjczyków. W ubiegłym roku było ich już tylko 620 tys. Bo konwojów z pomocą syryjski rząd na swoim terytorium zwyczajnie nie chce.
- Organizacje humanitarne oprócz tego, że pomagają, są świadkami także tego, co się dzieje. W przypadkach działań wojennych zewnętrzni świadkowie nie są szczególnie mile widziani - wyjaśnia w rozmowie z tvn24.pl Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej.
PAH rozważała prowadzenie działalności humanitarnej na obszarach kontrolowanych przez wojska rządowe, ale wycofała się z tych planów. Działa za to na terenach, gdzie władzę sprawują rebelianci - w prowincjach Hama i Idlib.
- Dostarczamy ludziom tego, czego potrzeba do przeżycia. Codziennie jest wypiekany chleb w piekarniach, które uruchomiliśmy; co miesiąc rozdajemy pakiety żywnościowe, remontujemy ujęcie wodne lub dowozimy wodę cysternami, rozdajemy miski, wiadra - mówi szefowa PAH. - Brakuje absolutnie podstawowych produktów. Pomoc tutaj polega na ratowaniu życia ludzkiego - dodaje.
"Okrucieństwo posunęło się do granic"
W najgorszej sytuacji są syryjskie miasta, które od wielu miesięcy znajdują się w stanie oblężenia. Ok. 450 tys. ludzi jest uwięzionych w co najmniej 15 miejscowościach kontrolowanych przez rząd, rebeliantów i dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego.
- Sytuacja w każdym oblężonym mieście jest bardzo ciężka, wręcz przerażająca. Sytuacja humanitarna jest katastrofą. Syria przechodzi kryzys humanitarny o niespotykanej dotąd skali - wyjaśnia Paweł Krzysiek z ICRC, który od kilku miesięcy pracuje w Damaszku.
Ludzi w oblężonych miesiącami miastach zwyczajnie umierają z głodu. - Młody, zdrowy człowiek może - co naprawdę udowodnili ludzie w wielu miejscach w Syrii - w jakiś sposób przeżyć, jedząc tylko gotowane liście z przyprawami czy pijąc wodę z solą lub przyprawami. Ci ludzie jakoś przeżywają - mówi Krzysiek.
Zdaniem Ochojskiej w Syrii stosowana jest taktyka brania głodem, znana co prawda od lat, ale nie stosowana dotychczas z taką brutalnością. - Niestety człowiek doskonali swoje techniki i to wyraża się także w takiej szczelności, jaką otacza się miasto, żeby zmusić mieszkańców do jakiś działań - mówi szefowa PAH. - Moja pierwsza wojna to była Bośnia. Miasto było oblężone, ale zawsze były jakieś drogi, którymi można było dojechać, Serbowie, z którymi dało się negocjować. Tutaj to okrucieństwo posunęło się do granic - zaznacza.
ONZ w ubiegłym roku dotarła z pomocą tylko do 1 proc. mieszkańców oblężonych syryjskich miast.
Madaja. Czubek góry lodowej
Madaja - to ona zwróciła oczy świata na dramat syryjskich miast. Na pomoc czekała ponad pół roku i gdyby lokalni aktywiści nie nagłośnili dramatu tego 40-tysięcznego miasteczka w mediach społecznościowych, to pewnie jej mieszkańcy dalej w ciszy umieraliby z głodu.
To położone pod Damaszkiem miasto jest najjaskrawszym przykładem stosowanej przez strony konfliktu w Syrii strategii oblężniczej. Ale jest to tylko czubek góry lodowej. Blokady miast są stosowane z całą bezwzględnością przez obie strony toczącego się od blisko pięciu lat konfliktu. Siły rządowe stosują ją wobec zbuntowanych przedmieść Damaszku. Z kolei rebelianci i dżihadyści rewanżują się tym samym, blokując miasta lojalne wobec reżimu, ostatnio Kefraję i Fuję.
Oblężonych miast jest jednak znacznie więcej, a w każdym umierają dziesiątki ludzi.
Dajr az-Zaur. Cel dżihadystów
W położonym nad Eufratem Dajr az-Zaur międzynarodowe organizacje pomocowe nie były obecne od maja 2014 roku. To jeden z ostatnich rządowych przyczółków we wschodniej Syrii, który od miesięcy opiera się atakującym z zachodu dżihadystom z tzw. Państwa Islamskiego.
Według oenzetowskiego Biura ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej (OCHA) w potrzasku znalazło się tutaj ponad 200 tys. ludzi. 70 proc. z nich to kobiety i dzieci. Mężczyźni wyjechali albo zostali powołani do armii. Bojownicy IS dokładnie rok temu zamknęli wszystkie drogi dojazdowe do miasta, a od marca trwa regularne oblężenie. Działa jedynie wojskowe lotnisko, na którym lądują śmigłowce.
Ani dżihadyści, ani rząd nie pozwalają opuszczać miasta ludności cywilnej. Brakuje jedzenia, leków i środków higienicznych. Produkty dostępne na czarnym rynku są czterokrotnie droższe niż w stolicy. Jak podaje OCHA, kilogram cukru kosztuje ok. 12 dolarów, litr oleju 15 dolarów, a kilogram jagnięciny 32 dolary. Woda dostępna jest przez 3 godziny w tygodniu.
Mieszkańcy Deir az-Zaur żyją o wodzie i chlebie, po który trzeba stać wiele godzin w kolejce. Służby medyczne donoszą o poważnych przypadkach niedożywienia, szczególnie wśród dzieci. Zgodnie z niepotwierdzonymi przez ONZ doniesieniami, tylko w 2015 roku śmiercią głodową zginęło tam nawet 20 osób, w tym czworo dzieci.
Mieszkańcy narażeni są poza tym na nieustanny ostrzał i ataki dżihadystów. Tylko 10 stycznia tzw. Państwo Islamskie dokonało masakry około 250 mieszkańców dzielnicy Begajlija.
Wschodnia Ghouta. Oblężeni i pozostawieni na śmierć
Armia reżimowa od kilku lat oblega miasta we Wschodniej Ghoucie, rolniczych i przemysłowych przedmieściach Damaszku. To tutaj, w Dumie, stolicy administracyjnej stolicy tego obszaru, rozpoczęła się syryjska Wiosna Arabska i doszło do pierwszych protestów antyrządowych, które zostały brutalnie stłumione przez armię Baszara el-Asada. W ciągu kilku miesięcy prowincja podzielona została pomiędzy 16 różnych ugrupowań zbrojnych walczących z prezydentem. Od dłuższego czasu wiodącą siłą jest tu Armia Islamu z blisko 9 tys. bojowników.
O rozgrywających się we Wschodniej Ghoucie wydarzeniach wiadomo tylko dzięki internetowi, bo prowincja jest zamknięta dla zachodnich dziennikarzy i międzynarodowych organizacji pomocowych. Syryjski rząd od wybuchu protestów w marcu 2011 roku odmawia wstępu prasie i organizacjom humanitarnym na kontrolowane przez siebie tereny. W sierpniu 2013 roku armia reżimowa rząd przeprowadziła tutaj atak z użyciem broni chemicznej.
We Wschodniej Ghoucie w potrzasku znajduje się ok. 163,5 tys. Syryjczyków. Jak twierdzi OCHA, dramat ludności cywilnej trwa tutaj od 2013 roku. Już pod koniec 2012 roku rząd ograniczył swobodę poruszania się, zaczął konfiskować zapasy żywności, odciął dopływ wody i elektryczności.
Chciałbym uciec. Moja rodzina i ja nie mamy jedzenia, wody, ani elektryczności. Pomoc od lokalnych organizacji nie starcza na dłużej niż tydzień czy dwa. Nawet jeśli przekupię syryjskie władze, to Armia Islamu nigdy nie pozwoli mi wyjechać.
mieszkaniec Wschodniej Ghouty w rozmowie z AI
Wschodnia Ghouta od niemal pięciu lat jest nieustannie bombardowana. Amnesty International w raporcie o sytuacji humanitarnej zatytułowanym "Oblężeni i pozostawieni na śmierć: Zbrodnie wojenne i łamanie praw człowieka we Wschodniej Ghouta w Syrii" napisała, że tylko w pierwszej połowie 2015 roku w rządowych nalotach (przed zaangażowaniem Rosjan w konflikt syryjski) zginęło niemal 500 cywili i zaledwie 16 bojowników, co świadczy o tym, że atakowane były cele niemilitarne. Sytuacja uległa pogorszeniu, kiedy do akcji weszło rosyjskie lotnictwo. Swoje dokładają także grupy rebeliantów operujących na tym obszarze, w szczególności Armia Islamu (Jaysh al-Islam). Bojowników obarcza się odpowiedzialnością za wywindowanie cen żywności do poziomów nieosiągalnych dla przeciętnego człowieka.
Fundacja Syryjsko-Amerykańskie Towarzystwo Medyczne twierdzi, że w czasie trwającego od 21 października 2012 roku do 31 stycznia 2015 roku oblężenia ponad 200 osób zmarło śmiercią głodową lub z braku dostępu do leków.
Armia Islamu jest oskarżana także o więzienie ludności cywilnej poprzez wprowadzenie zakazu opuszczania miasta pod groźbą aresztu lub śmierci. "Chciałbym uciec. Moja rodzina i ja nie mamy jedzenia, wody ani elektryczności. Pomoc od lokalnych organizacji nie starcza na dłużej niż tydzień czy dwa. Nawet jeśli przekupię syryjskie władze, to Armia Islamu nigdy nie pozwoli mi wyjechać. Ludzie, którzy prosili Armię Islamu o zgodę na wyjazd, zostawali aresztowani" - alarmował w rozmowie z Amnesty International jeden z mieszkańców Wschodniej Ghouty.
Jarmuk. Miasto, które chciało być niezależne
W tragicznej sytuacji znaleźli się mieszkańcy Jarmuku, położonego zaledwie 8 km od centrum Damaszku. Toczą wojnę z reżimem wbrew swojej woli. Stali się zakładnikami w rękach bojowników opozycji.
W 180-tysięcznym przed wybuchem wojny domowej Jarmuku mieszka obecnie około 20 tys. osób, głównie palestyńskich uchodźców, którzy sprowadzili się tutaj w latach 50., gdy powstało państwo Izrael. Społeczność palestyńska starała się zachować neutralność zarówno wobec Arabskiej Wiosny, jak i wobec konfliktu w Syrii, jednak została niejako wciągnięta w konflikt .
Szybko - wbrew woli mieszkańców - pojawiły się tutaj oddziały Wolnej Armii Syrii, które zaczęły atakować oddziały rządowe. W pierwszych tygodniach konfliktu z miasta wyjechało 140 tys. ludzi. Pozostali najsłabsi i najbiedniejsi. Armia Asada otoczyła Jarmuk w 2012 roku, a kilka miesięcy później zaczęło się oblężenie. Z miasta nie można było się wydostać. Odmówiono także wstępu organizacjom humanitarnym.
Jadłem średnio jeden posiłek na 30 godzin. Chodziliśmy na pola, wystawiając się snajperom, i szukaliśmy ziół, albo w grupie składaliśmy się na kilogram ryżu lub soczewicy.
były mieszkaniec Jarmuku w rozmowie z AI
Po silnym ostrzale Wolna Armia Syrii zgodziła się opuścić miasto, pozostawiając je jako neutralny obszar. Niedługo potem do Jarmuku przeniknęli bojownicy Dżabhat an-Nusra i Państwa Islamskiego Iraku i Lewantu, później znanego jako tzw. Państwo Islamskie. "Członkowie grup zbrojnych mieli ograbić centra medyczne i zabrać leki ze szpitali i klinik w Jarmuku, przedkładając potrzeby swoich rannych nad ludność cywilną" - alarmowała w raporcie Amnesty International.
W sklepach pozostały tylko przyprawy. Na czarnym rynku kilogram ryżu osiągnął astronomiczną cenę 100 dolarów. Ludzie miesiącami żywili się - jak ustaliła AI - liśćmi kaktusów i hibiskusów, mniszkiem i innymi roślinami. - Jadłem średnio jeden posiłek na 30 godzin - powiedział pracownikowi Amnesty International Syryjczyk z Jarmuku. - Chodziliśmy na pola, wystawiając się snajperom i szukaliśmy ziół albo w grupie składaliśmy się na kilogram ryżu lub soczewicy - dodał.
W akcie desperacji ludzie zaczęli zabijać dla mięsa koty i psy, nie zważając na formalny zakaz ze strony lokalnych duchownych. Jednym z najpopularniejszych posiłków stał się wrzątek z przyprawami.
Organizacje humanitarne szacują, że w Jarmuku zmarło z głodu blisko 200 osób.
Patrycja Król