Ostatnie tygodnie awantur na Wyspach Brytyjskich zniszczyły wizerunek Zjednoczonego Królestwa jako państwa przewidywalnego, dobrze zorganizowanego, pragmatycznego i świadomego swoich celów. Sprawdza się stare powiedzenie, że wizerunek buduje się latami - w przypadku Brytyjczyków przez całe stulecia - a można go stracić błyskawicznie.
"Zdrada elit", "Słuchajcie ludu brytyjskiego", "Eurozdrajcy", "Tracimy niepodległość", "Chcemy być wolni", "Głosowaliśmy za wyjściem!" – to hasła jednych. Hasła drugich to: "Oddajcie głos narodowi", "Nie oddamy Europy", "Precz z brexitem", "Brexit to kłamstwo", "Żądamy drugiego referendum!". Tak od kilku tygodni wyglądają ulice Londynu, gdzie cały czas demonstrują zwolennicy i przeciwnicy wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Oba obozy zorganizowały wielkie manifestacje. W liczbie uczestników wygrali zwolennicy pozostania Unii – około miliona osób przybyło na demonstrację do centrum Londynu.
Zagorzałych zwolenników brexitu było wyraźnie mniej, ale ich determinacja, aby wyrazić protest przeciwko opóźnieniu wyjścia ze znienawidzonej UE, była ogromna. Jednym z głównych organizatorów marszu był ojciec referendum brexitowego Nigel Farage, który wcześniej wezwał do ogólnokrajowego, długiego na kilkaset kilometrów "Marszu dla brexitu".
Rozwód – na jakich zasadach?
Zwolennicy wyjścia z Unii Europejskiej zorganizowali swój marsz dokładnie 29 marca. To miał dla nich być "Dzień Niepodległości Wielkiej Brytanii". Po referendum właśnie tę datę wybrano na moment opuszczenia Unii przez Brytyjczyków. Wskazano ją dokładnie dwa lata temu. Jednak całkiem niedawno okazało się, że właściwie nikt na Wyspach Brytyjskich nie jest gotowy na takie rozwiązanie. Parlament nie ratyfikował żadnych ustaw o zasadach wyjścia z Unii i jedynym sposobem, aby odejść, jest dosłowne trzaśnięcie drzwiami, bez żadnej umowy.
Z raportów samego rządu brytyjskiego oraz Unii Europejskiej można dowiedzieć się, że gwałtowne wyjście tak znaczącego kraju, jak Wielka Brytania, doprowadzi do wielkiego, nieprzewidywalnego chaosu w każdej niemal dziedzinie życia. Dostawy żywności, leków, ubrań, paliw mogą zostać zakłócone, ponieważ z godziny na godzinę między Wyspami Brytyjskimi a Europą powstanie granica celna. Podróże do i z Wielkiej Brytanii przestaną być czystą formalnością, wymagane będą paszporty, wizy, pozwolenia na pobyt itd. Lotniska i porty mogą zostać zablokowane. Różnego rodzaju certyfikaty, pozwolenia, dokumenty stracą formalnie ważność. Mimo zaawansowanych - podobno - przygotowań po obu stronach kanału La Manche (zwanego na Wyspach Kanałem Angielskim) niemożliwe jest sporządzenie katalogu zagrożeń i kosztów, jakie dla Wielkiej Brytanii i także dla Unii przyniesie "twardy" brexit.
Wariant ten wzbudza grozę nawet u wielu gorliwych brexitowców i dlatego rząd poprosił UE o przedłużenie terminu wyjścia do końca czerwca. "Dwudziestka siódemka", czyli przywódcy państw UE bez Wielkiej Brytanii zgodzili się warunkowo odroczyć brexit do 22 maja, jeśli politycy na Wyspach zgodzą się na przyjęcie wynegocjowanej już umowy rozwodowej Bruksela – Londyn. Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, rozważa nawet elastyczne przedłużenie brexitu o rok. Ta elastyczność miałaby pozwolić Londynowi spokojnie przygotować się do wyjścia i opuścić UE w dogodnym momencie. Ale jeśli rząd i parlament brytyjski nie ratyfikują umowy i nie przedstawią sensownych powodów do dalszego opóźnienia brexitu, to Unia odgraża się, że rozwód "bez żadnej umowy" nastąpi automatycznie już za chwilę, czyli 12 kwietnia.
Nadzieja na koniec koszmaru
Zdecydowane żądania UE sprawiły, że po tygodniach chaosu, przeciągających się głosowań w Izbie Gmin, niemal bezustannych i często sprzecznych ze sobą komunikatów z rządu, partii rządzącej i opozycji, premier Theresa May zachęciła opozycyjną Partię Pracy do połączenia sił i wspólnego ustalenia zasad, na których Zjednoczone Królestwo, trzy lata po referendum, przestanie być państwem członkowskim Unii Europejskiej.
Z kolei zwolennicy pozostania w Unii Europejskiej cały czas mają nadzieję, że "brexitowy koszmar" wkrótce się skończy i że cały projekt brexitu rozsypie się, jak domek z kart, w zderzeniu z rzeczywistością. Już teraz właściwie nie ma osoby, która by wskazała, że zamieszanie wokół wyjścia jest korzystne dla brytyjskiej gospodarki. Nawet zagorzali brexitowcy przyznają, że straty są, ale przerzucają winę na tych, którzy brexit opóźniają. "Może i będą koszty", ale to cena warta zapłacenia za "niepodległość" - argumentują przeciwnicy UE. Podkreślają, że zaraz po wdrożeniu brexitu Wielka Brytania z nawiązką odbije sobie straty, zawierając traktaty handlowe z największymi gospodarkami świata na wszystkich kontynentach. Ich zdaniem, gdyby tylko Wielka Brytania nie była spętana przez biurokratyczne hamulce rodem z realnego socjalizmu, istniejące w Unii, natychmiast przyspieszyłoby to rozwój gospodarczy i społeczny Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii Północnej.
Oczywiście, dla przeciwników brexitu takie opowieści to po prostu bajki i urojenia. Właściwie codziennie z ich strony słychać wezwania do powtórnego referendum, które miałoby odwrócić wynik głosowania z czerwca 2016 roku. Antybrexitowcy liczą, że już teraz opinia publiczna zorientowała się, że dała sobie wmówić nieprawdy i półprawdy o Unii i Wielkiej Brytanii w UE i dlatego w kolejnym głosowaniu ogólnonarodowym brexit przepadnie.
Nie ma jednak przekonujących dowodów na to, że Brytyjczycy jakoś zasadniczo zmienili zdanie. Co prawda sondaże pokazują, że przewaga zwolenników UE wynosi mniej więcej 55 procent do 45 procent, ale podobne wyniki sondażowe podawano przed referendum, a ostatecznie 52 procent głosowało za brexitem, a 48 procent przeciw.
Nowa twarz Wielkiej Brytanii
Niekończący się spektakl w parlamencie brytyjskim pod tytułem "Brexit", transmitowany całymi godzinami przez telewizje brytyjskie i światowe, także w Polsce przez TVN24 BiS, pokazał nieco inną Wielką Brytanię, niż sobie zbiorowo wyobrażaliśmy. Do tej pory Zjednoczone Królestwo uznawane było za kraj pragmatyczny, pozbawiony ideologii, solidnie osadzony w tradycji, ale równocześnie nowoczesny, adaptujący się do realiów, związany z Europą, a przy tym świadomy swojej specjalnej i odmiennej roli w ramach UE.
Nawet silna dawka nieprawdziwej i przerysowanej propagandy antyunijnej, jaką zaaplikowano obywatelom brytyjskim podczas kampanii referendalnej w 2016 roku, nie zmieniła naszej opinii o Wyspiarzach. Tłumaczyliśmy sobie, że zawsze czuli się oni nieswojo we Wspólnocie, nigdy z przekonania nie zasiadali przy unijnym stole, nie pałali uczuciem miłości do jej instytucji, które bez nich powołali do życia Francuzi, Niemcy, Włosi, Belgowie i Holendrzy. Dodatkowo wielka fala imigracji z Polski czy Rumunii przestała się podobać przeciętnym Anglikom, którzy zaczęli krzywić się na widok nowych sklepów z polskimi i wschodnioeuropejskimi delikatesami na ulicach średnich i małych miast. Imigranci tak, ale nie w takiej masie – zdawali się mówić Brytyjczycy i w Europie spotykało się to z ostrożnym zrozumieniem.
Wynik referendum europejskiego w krajach Unii przyjęto, po początkowym zaskoczeniu, jako konieczny rozwód, który pozwoli wypracować luźne i pragmatyczne zasady współpracy Unii Europejskiej z Wielką Brytanią. Być blisko i zarazem być daleko – tak mieliśmy ze sobą współżyć i sąsiadować po brexicie.
Nasze wyobrażenie o Wielkiej Brytanii właśnie się rozsypuje na naszych oczach. Widzimy ją jako kraj skłócony, miotany sprzecznościami, widzimy polityków, niepotrafiących wypełnić woli większości probrexitowej, przy jednoczesnym zachowaniu szacunku do prawie połowy obywateli, którzy wybrali w referendum dalszą obecność w UE. Widzimy zacietrzewionych radykałów, szczególnie tych, którzy chcą wyjść z Unii bez względu na koszty, oraz obywateli, którzy będąc za Unią albo za brexitem, coraz bardziej radykalizują się i zamykają na kompromis.
Widzimy media, szczególnie prasę, która jest radykalnie stronnicza, szczególnie ta probrexitowa, i właściwie przestała być obiektywnym "dostarczycielem" informacji i analiz. Szacowne kiedyś dzienniki, w rodzaju "Daily Telegraph", dzisiaj są właściwie trybuną jednej - brexitowej - strony wielkiego sporu. Widzimy brytyjskiego oligarchę Arrona Banksa, który finansował radykalnych brexitowców podczas kampanii, a przy którego nazwisku pojawiają się poważne podejrzenia, że pieniądze te pochodziły z nieznanych źródeł, być może z Rosji. Znawcy nowych mediów wskazują także na Kreml jako na inspiratora zmasowanej kampanii internetowej na rzecz brexitu, która polegała na manipulowaniu faktami i opiniami na niekorzyść Unii Europejskiej. Władze brytyjskie przyznają, że ingerencja rosyjska w kampanię brexitową miała miejsce, ale mówią o tym niechętnie, ponieważ po pierwsze musiałyby się przyznać, że Wielka Brytania nie była w stanie obronić się przed taką ingerencją, a po drugie obawiają się ujawnienia, co naprawdę wiedzą o rosyjskich wpływach.
Zamiast politycznego pragmatyzmu widzimy ideologów w rodzaju Borisa Johnsona czy Jacoba Rees-Mogga, najbardziej znanych brexitowców w Izbie Gmin, którzy nie potrafią właściwie pójść na żaden kompromis, domagają się brexitu natychmiast i bez żadnych uzgodnień z Unią, krytykując wszystko i wszystkich, ale niepotrafiących jednocześnie wypracować własnego projektu i zasad rozwodowych. Trzymają w szachu i rząd, i partię, i kraj - w sumie całą Europę.
Przypomina się sytuacja po referendum, kiedy to przywódcy kampanii na rzecz wyjścia z UE, gdy dowiedzieli się, że w referendum wybrano brexit, przez długi czas nie byli w stanie uwierzyć, co właściwie zrobili, i sprawiali wrażenie przerażonych własnymi pomysłami i zwycięstwem. A na dodatek nie mieli żadnego pomysłu, co należy zrobić po wygraniu referendum. Ich zakłopotane, dziwaczne miny po ogłoszeniu wyników mówiły wszystko. Wtedy poznaliśmy to nowe oblicze brytyjskiej polityki.
Co dalej
Najbliższe dni, może tygodnie, pokażą, jaki właściwie brexit jest realny i możliwy do wdrożenia, a jakie brexitowe czy antybrexitowe pomysły są pozbawione oparcia w rzeczywistości. Można przypuszczać, że umowa rozwodowa Wielkiej Brytanii z Unią Europejską, która zakłada mniej więcej dwuletni okres przejściowy, czyli utrzymanie obecnych związków Londynu i Brukseli, zostanie jakoś przepchnięta w parlamencie przez połączone siły partii konserwatywnej i labourzystowskiej, przy sprzeciwie radykalnych skrzydeł anty- lub probrexitowych w obu ugrupowaniach. Elity przywódcze i torysów, i labourzystów dojrzały chyba do takiego kompromisu.
Każda forma przyszłej współpracy Wielkiej Brytanii z Unią, zakładająca bliskie więzi gospodarcze, czyli unię celną, udział Wysp Brytyjskich w Europejskim Obszarze Gospodarczym (tzw. wariant norweski) wymaga przyjęcia najpierw umowy rozwodowej. Nieprzyjęcie tej umowy przez Izbę Gmin, czego następstwem będzie odmowa opóźnienia brexitu ze strony Unii Europejskiej, oznaczać będzie rozwód radykalny i gwałtowny. Wyspy Brytyjskie staną się dla UE krajem bardziej odrębnym niż Turcja, Ukraina, Korea Południowa, Izrael czy Kanada, które, jakby nie było, związane są z Unią umowami o wolnym handlu i innymi układami o ścisłej współpracy. Zacietrzewienie ideologiczne brexitowców sprawiło, że upominając się o wyjście z Unii, w ogóle nie przygotowali wariantów rozwodu dla Irlandii Północnej i Irlandii. Dzisiaj między obydwoma krajami panuje pokój, ponieważ porozumienia z 1998 roku właściwie zniosły granicę irlandzko-irlandzką, a Irlandia Północna rządzi się samodzielnie. Powrót "tradycyjnej" granicy i kontroli, czyli likwidacja wewnątrz irlandzkiego "Schengen", grozi powrotem wrogości i dawnych sporów.
Rozwód bez żadnych regulacji sprawi także, że położenie Polaków na Wyspach radykalnie się pogorszy. Polscy obywatele mogą mieć problem z legalizacją pobytu i mogą być narażeni na prozaiczne, acz uciążliwe kłopoty w życiu codziennym, na przykład przy korzystaniu z systemu edukacji, opieki zdrowotnej, realizacji przelewów bankowych czy nawet podczas prowadzenia bądź ubezpieczania samochodu, gdyż polskie prawa jazdy mogą nie być honorowane. Takich kłopotów życia codziennego może pojawić się mnóstwo.
Nie ma mowy o polexicie
Dla Europy wnioski z chaosu brexitowego są różne – ale najważniejszy chyba jest korzystny dla zwolenników Unii Europejskiej i zwolenników odbudowy jej siły i sprawności. Sposób wdrażania brexitu i jego wciąż nieoszacowane koszty mogą odstraszyć innych potencjalnych "exitowców" w Europie. Nawet tzw. eurosceptycy mogą obawiać się otwarcie głosić hasła "exitu" i będą woleli przeprowadzać swoje pomysły na Unię w sposób bardziej umiarkowany i wyważony. W Polsce opozycja z łatwością pokazuje sztandary wyborcze, które mają przekonać Polaków, by jedynie w partiach opozycji widzieli siły polityczne przyjazne polskiemu członkostwu w Unii Europejskiej. A niedawni sympatycy polexitu, szczególnie na tzw. prawicy oraz w "prawicowych" mediach poczuli strach przed nazywaniem ich "exitowcami". Rządząca partia boi się takiej łatki, także media przychylne rządowi deklarują, że nie ma mowy o wychodzeniu z UE, a jedynie o jej reformie zgodnej z "polskim interesem narodowym".
Kiedyś, w 2016 roku, rządząca w Polsce prawica po cichu kibicowała brexitowi, widząc w nim, jak mawiał jeden z ministrów rządu, projekt "pilotażowy". Dzisiaj polska prawica, szczególnie w czasie rozkręcającej się kampanii wyborczej, która zbiega się z chaosem brexitowym i zbiegnie się także z zamieszaniem po wdrożeniu brexitu, w żadnym wypadku nie chce być kojarzona z hasłem "wyjścia z UE".