Świat produkuje obecnie wystarczająco dużo żywności, by wykarmić 10 miliardów ludzi. Jednocześnie co roku głód zabija dziewięć milionów kobiet, mężczyzn i dzieci. "Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?" – zastanawia się w swojej książce argentyński pisarz Martin Caparros. Ja dopytuję go – a jeśli nie możemy z tym żyć, to co możemy z tym zrobić?
Z powodu pandemii COVID-19, która ogarnęła świat, liczba osób niedożywionych na Ziemi może się podwoić. ONZ szacuje, że do końca roku skrajny głód zajrzy w oczy 270 milionom ludzi.
"Podnoszę alarm! Jeśli nic nie zrobimy, jeśli się nie przygotujemy, to po pandemii koronawirusa czeka nas pandemia niedożywienia i głodu" – przestrzegał w kwietniu David Beasley, szef Światowego Programu Żywnościowego (WFP). Dwa miesiące później oświadczył: "Do dnia, gdy wynajdziemy szczepionkę medyczną, najlepszą szczepionkę przeciwko chaosowi stanowi żywność. Bez niej staniemy się świadkami wzrostu niepokojów społecznych i protestów, rosnącej migracji, pogłębiających się konfliktów i powszechnego niedożywienia społeczności, które do tej pory były odporne na głód".
Przyznanie tegorocznej Pokojowej Nagrody Nobla tej agencji ONZ i zarazem największej na świecie organizacji humanitarnej, zajmującej się problemem głodu, jest szczególnie symboliczne i wymowne. Dziś rola WFP może okazać się ważniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
- Zawsze jestem zdumiony, jak dużą wagę świat przywiązuje do decyzji starych, dobrych Skandynawów. Jeżeli jednak muszą przyznać komuś, lub czemuś, swoją pokojową nagrodę, Światowy Program Żywnościowy to dobry wybór – przyznaje w rozmowie z Magazynem TVN24 Martin Caparros, autor słynnej książki "Głód", reportażu o istocie ubóstwa. - Praca, jaką wykonuje WFP, jest użyteczna i szczera: nie jest on w stanie wyeliminować przyczyn głodu, ale bardzo skutecznie walczy, by ograniczyć jego konsekwencje – podkreśla Argentyńczyk.
Caparros objechał cały świat - od Afryki, przez Azję, po Amerykę - próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest głód. Widział setki wychudzonych postaci, zapadniętych twarzy, ludzi gasnących w oczach i oczu, w których gasła nadzieja. Gdy pytam, jaki obraz z tych licznych podróży najbardziej zapadł mu w pamięci, waha się. - Możliwe, że zdjęcie, które zrobiłem, a którego nigdy nie chciałem opublikować: stara, żółta płachta przykrywająca maleńkie ciało niemowlęcia w nigeryjskim szpitalu – odpowiada.
"Dziecko, które umiera z głodu, to dziecko zamordowane" - stwierdził bezlitośnie w swoim raporcie zatytułowanym "Destruction massive" były ekspert ONZ do spraw prawa do żywności Jean Ziegler.
Z pewnością to dziecko, które można było ocalić.
Cichy zabójca
"(...) pierwszy raz zadałem pytanie, które potem miałem zadawać wielokrotnie - o co by poprosiła jakiegoś czarownika, gdyby mogła poprosić o wszystko. Aisha zastanowiła się chwilę, jak ktoś, kto staje wobec kwestii ponad jego wyobrażenie. Aisha – trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, płaski nos, oczy pełne smutku, reszta osłonięta fioletową tkaniną.
– Chciałabym mieć krowę, która by dawała dużo mleka. Gdybym sprzedała trochę mleka, mogłabym kupować to, co potrzebne do racuchów, smażyć je i sprzedawać na targu. I jakoś bym wiązała koniec z końcem.
– Ale czarownik mógłby ci dać wszystko, o cokolwiek poprosisz.
– Naprawdę wszystko?
– Tak, o co tylko poprosisz.
– Dwie krowy? - Powiedziała to szeptem, po czym dodała, dla wyjaśnienia: – Mając dwie krowy, nie zaznałabym więcej głodu.
Jak to niewiele, pomyślałem w pierwszej chwili.
I jak wiele".
- fragment książki "Głód" Martina Caparrosy
Zanim zaczniesz czytać dalej, zamknij oczy i policz do pięciu. Gdy nie patrzyłeś, gdzieś na świecie z głodu umarł człowiek. Jest około 50 procent "szans", że było to dziecko. Zanim dłuższa wskazówka zegara zdąży wykonać pełne okrążenie, 17 serc przestanie bić z powodu niedożywienia. Nawet gdy zdajemy sobie z tego sprawę, i tak ciągle zamykamy oczy. A przecież los tych ludzi wcale nie jest nieuchronny.
Blisko pół wieku temu wydarzyło się coś, czego historia nie odnotowała, a co było kluczową datą dla ludzkości. Po raz pierwszy wyprodukowano tyle jedzenia, ile było potrzeba do wykarmienia każdego człowieka na Ziemi. Obecnie co roku wytwarzamy tak dużo żywności, że starczyłoby jej dla co najmniej 10 miliardów ludzi – to o dwa miliardy więcej niż liczy dziś cała populacja naszej planety. Jednocześnie wciąż blisko 900 milionów kobiet, mężczyzn i dzieci głoduje. Dwukrotnie więcej nie wie, czy będzie miało co zjeść następnego dnia. Z tą świadomością, z tym lękiem, co noc kładzie się spać jedna czwarta ludzkości.
Zbyt wielu z nich nigdy się nie budzi. Co roku głód zabija średnio dziewięć milionów mieszkańców Ziemi. To tak, jakby w ciągu 365 dni pięć razy ginęła cała populacja Warszawy.
Kiedy brakuje pożywienia, ludzie umierają. Jednak między głodem a śmiercią prawie zawsze pojawia się choroba.
"Głód to proces – walka organizmu z samym sobą.(...) Organizm głodujący to organizm, który zjada sam siebie – i już wiele nie znajduje"
Martin Caparros,
Najpierw zanika tkanka tłuszczowa, potem mięśnie. Człowiek staje się apatyczny i osłabiony, popada w letarg. Ciało traci masę, organizm traci siły, a system odpornościowy zaczyna zawodzić.
Głód zaczyna się od niedożywienia, niedoboru składników niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu – białek, tłuszczów, cukrów, minerałów i witamin. Brak żelaza wywołuje anemię. Niedobór witaminy A prowadzi do utraty wzroku oraz sprawia, że człowiek staje się bardziej podatny na malarię i różyczkę, które są przyczyną śmierci setek tysięcy dzieci rocznie. Niewystarczająca ilość cynku powoduje ostrą biegunkę, problemy z motoryką oraz osłabia odporność. Kobiety z niedoborem jodu w organizmie rodzą dzieci z niedostatecznie rozwiniętymi mózgami, co przekłada się później na ich wskaźnik inteligencji.
Ale głód zabija nie tylko ciało. Zabija też duszę. Głodny człowiek pragnie tylko miski jedzenia. Kawałka chleba. Odrobiny ryżu. Jego myśli nie wybiegają daleko poza to. Jego wyobraźnia, która jest jedną z cech człowieczeństwa, traci swoją moc. Kontrolę nad umysłem przejmuje instynkt przetrwania. Najbardziej szalonym marzeniem, na jakie stać głodną kobietę z ubogiej wioski w Nigrze... jest krowa. Nie wyrwanie się z biedy, nie pałac z wiecznie nakrytym stołem, ale krowa.
- Najbardziej uderzyła mnie rezygnacja tak wielu ludzi, zaakceptowanie przez nich życia, które dla większości z nas wydaje się nie do zniesienia. To właśnie cierpienie czyni z człowiekiem: zaszczepia w nim przekonanie, że nie ma wyjścia z sytuacji, w której się znajduje. I to jest straszne. W trakcie pracy nad swoją książką poznałem struktury i decyzje, które powodują głód. Zrozumiałem, że to, iż wiele milionów ludzi nie je wystarczająco dużo, nie jest czymś nieuchronnym, ale stanowi wynik naszych wyborów: społecznych, politycznych, ekonomicznych – opowiada Magazynowi TVN24 argentyński pisarz.
Co dziesiąty człowiek na Ziemi żyje za niespełna 1,9 dolara dziennie. To definicja "skrajnego ubóstwa" przyjęta przez Bank Światowy.
Dla ubogiej kobiety z Nigru byłoby lepiej, gdyby urodziła się w Europie jako krowa. Przeznaczalibyśmy wtedy na nią w subsydiach 2,7 dolara dziennie, ponad 980 dolarów rocznie. Będąc krową w Unii Europejskiej, nie wiedziałaby, jak smakuje głód. Może o to powinna poprosić czarnoksiężnika.
Dwie strony medalu
Ma jasnozielony kolor i grube kolce. Wielkością i kształtem przypomina dużego ogórka. Zwykle rośnie w kępkach. Jego miąższ ma gorzkawy smak i wyjątkową właściwość – powoduje długotrwałe uczucie sytości. Kaktus Hoodia występuje na pustyni Kalahari w południowo-zachodniej Afryce. Miejscowe plemię San od wieków spożywa go, by zabić uczucie głodu. W latach 90. na Zachodzie zaczęto wykorzystywać go jako składnik suplementów diety ograniczających apetyt. Istny skarb dla ludzi, którzy nie mają co jeść i dla tych, którzy nie mogą przestać. Choć z czasem badania wykazały, że jego spożywanie powoduje liczne skutki uboczne, roślina ta stanowi metaforę nierówności i smutny paradoks naszych czasów.
Kaloria to ilość energii potrzebnej do podniesienia temperatury jednego grama wody o jeden stopień Celsjusza. Do pomiaru energii zużywanej przez organizm człowieka stosujemy jednostki tysiąc razy większe – kilokalorie, zwane także "kaloriami żywności".
Zapotrzebowanie na ich konkretną ilość zależy od wielu czynników, między innymi wieku, wzrostu, czy aktywności fizycznej. Średnio jednak szacuje się, że niemowlę powinno otrzymywać dziennie 700 kalorii, dwuletnie dziecko - 1000 kalorii, pięciolatek - 1600, a dorosły człowiek między 2000 a 2700. Według Światowej Organizacji Zdrowia, jeżeli mężczyzna lub kobieta nie spożywa minimum 2200 kalorii dziennie, a niemowlę 700, oznacza to, że nie są dobrze odżywieni.
Tymczasem - jak zauważa Caparros - dziecko w kraju bogatym spożywa przeciętnie 4000 kilokalorii dziennie – dwa razy więcej niż powinno. "Napełnia, zapycha żołądek świństwami zrobionymi z owych cudownych składników, chce więcej, je więcej, chce więcej – bo wmówiono mu, że chce więcej. Trzeba w związku z tym przeznaczać majątek na reklamę. Niewiele jest produktów, w których udział wydatków na reklamę jest większy niż w śmieciowym jedzeniu produkowanym przez wielkie koncerny. Takie są reguły biznesu" – pisze w swoim reportażu.
Minęły dwie dekady, odkąd Departament Zdrowia ogłosił "epidemię otyłości" w USA - plagi zagrażającej nie tylko zdrowiu, ale i życiu milionów Amerykanów. Mimo wiedzy o negatywnych konsekwencjach tego schorzenia i mody na "healthy lifestyle" z roku na rok sytuacja staje się coraz bardziej alarmująca. Na początku lat 60. ubiegłego wieku mniej więcej co dziesiąty człowiek w Stanach Zjednoczonych - ojczyźnie fast foodów i jedzenia XXL - borykał się ze skrajną nadwagą. 50 lat później wspomniany odsetek przekroczył 40 procent!
Światowa Organizacja Zdrowia uznała otyłość za chorobę już pół wieku temu. Na Międzynarodowej Liście Chorób i Problemów Zdrowotnych (tak zwanej klasyfikacji ICD10) otrzymała ona kod E66. Otyłość - podobnie jak głód - to cichy i powolny zabójca. Jej ofiary zapadają na cukrzycę, choroby układu krążenia i nowotwory – najczęstsze przyczyny zgonów w krajach rozwiniętych.
Widok ludzi uginających się pod własnym ciężarem, wcinających burgery tak duże, że ledwo mieszczą się w ich dłoniach kojarzy nam się stereotypowo z ojczyzną Wuja Sama. By dostrzec problem, wcale nie musimy jednak patrzeć daleko za ocean. Według raportu MultiSport Index 2019 z nadmierną masą ciała zmaga się co drugi dorosły Polak. Wśród młodych sytuacja wcale nie wygląda lepiej. Zbyt dużą wagę ciała ma w naszym kraju aż 40 procent osób między 25. a 29. rokiem życia.
W skali świata to dwa miliardy kobiet i mężczyzn, chłopców i dziewczynek, cierpiących na otyłość i nadwagę. To trzykrotnie więcej niż cztery dekady temu. Co roku schorzenia te przyczyniają się do śmierci około trzech milionów ludzi.
Paradoksalnie otyłość i głód to w dużej mierze dwa oblicza tego samego problem: biedy i ubóstwa. Jedzenie śmieciowe - jeden z głównych czynników nadwagi w krajach rozwiniętych – ma zapychać żołądek i umysł w najtańszy możliwy sposób. "Jedzenie śmieciowe to odpadki dla tych, którzy są śmieciami" – stwierdza gorzko w swojej książce Caparros.
(Nie)bezpieczeństwo żywnościowe
Społeczność międzynarodowa stworzyła swój własny "słownik głodu', który można by równie dobrze określić mianem "księgi eufemizmów". A przecież głód to niezwykle pojemne słowo. W swoich czterech literach mieści tyle znaczeń: cierpienie, ból, śmierć, hańba, wstyd, niemoc.
Jak zauważa Caparros, urzędnicy za wszelką cenę starają się unikać słów tak brutalnie bezpośrednich, wprawiających w zakłopotanie. Z definicji nie lubią nazywać rzeczy po imieniu. Zamiast mówić o "głodzie", "nieprawidłowym odżywianiu" czy "niedożywieniu", wolą używać biurokratycznych i pozbawionych emocji terminów, które może i dobrze współgrają z językiem oficjalnych dokumentów i deklaracji, ale znacznie słabiej przemawiają do ludzkich serc i umysłów. A to tam zaczyna się i kończy każda zmiana.
Jednym z takich zawiłych określeń jest "brak bezpieczeństwa żywnościowego".
W Deklaracji Rzymskiej, przyjętej w 1996 roku podczas pierwszego Światowego Szczytu Żywnościowego, napisano, że "z bezpieczeństwem żywnościowym mamy do czynienia wówczas, gdy wszyscy ludzie (na danym obszarze) mają cały czas fizyczny, społeczny i ekonomiczny dostęp do wystarczającej ilości zdrowej i wartościowej żywności, która zaspokaja ich codzienne potrzeby energetyczne i preferencje konsumenckie, pozwalając prowadzić aktywne i zdrowe życie".
Na tym samym szczycie FAO społeczność międzynarodowa wyznaczyła ambitny cel: zmniejszyć liczbę osób głodujących o połowę do roku 2015. Przez długi czas świat był na dobrej drodze, by go osiągnąć. W 1990 roku z powodu głodu cierpiało ponad miliard ludzi. Co roku ta niechlubna liczba malała o miliony. Ten pozytywny trend odwrócił się dokładnie pięć lat temu.
Dziś około dwa miliardy ludzi nie ma co jeść w stopniu wystarczającym. "W sensie ścisłym: czasem jedzą tyle, ile trzeba, ale nigdy nie mają pewności, że tak będzie następnym razem – i faktycznie czasem nie jest. (...) Jedzenie jest dla nich, z definicji, wieczną huśtawką. Wystarczy najdrobniejsza zmiana warunków życia - utrata pracy, konflikt zbrojny, zaburzenia klimatyczne - by człowiek nie wiedział, czy nazajutrz będzie miał co jeść. Albo by miliony ludzi nie wiedziały" – tak określił to Caparros.
W trakcie pisania tego artykułu zgłodniałam. Wstałam od komputera i podeszłam do lodówki. Otworzyłam duże drzwi, poczułam powiew chłodu, a moim oczom ukazała się cała gama serków, warzyw, szynek i kiełbas, jogurtów, sałatek i nabiału wszelkiej maści. Na wyciągnięcie ręki miałam wszystkie składniki potrzebne do zaspokojenia potrzeb mojego organizmu, który właśnie dopraszał się o posiłek.
Oto najprostsza definicja "bezpieczeństwa żywnościowego".
Znamy głód, jesteśmy przyzwyczajeni czuć głód, dwa, trzy razy dziennie. Ale między tym zwykłym, powszednim, powtarzającym się i codziennie nasycanym głodem a rozpaczliwym głodem tych, którzy nie mogą go zaspokoić, rozciąga się przepaść, szeroka jak świat. Głód był zawsze dźwignią zmian społecznych, postępu technicznego, rewolucji, kontrrewolucji. Nic tak mocno nie wpłynęło na losy ludzkości. Żadna choroba, żadna wojna nie pochłonęła więcej ofiar. Wciąż jeszcze żadna plaga nie jest tak niszczycielska – i jednocześnie tak łatwa do zwalczenia – jak głód.
Martin Caparros, "Głód"
Wszystko na marne
Pierwsza na świecie elektryczna lodówka przeznaczona do użytku domowego trafiła do sprzedaży w 1913 roku w Chicago. To była prawdziwa żywnościowa rewolucja. W latach 40. chłodziarka stała już niemal w każdej kuchni w Ameryce. Niedługo później wynaleziono zamrażarkę. Ten kuchenny duet szybko stał się niezbędnym elementem każdego gospodarstwa domowego w USA i Europie. A my staliśmy się panami jedzenia.
Możliwość chłodzenia i zamrażania żywności sprawiły, że można było przechowywać ją dłużej w domu, a co za tym idzie – kupować jej więcej. Jedynym, co ograniczało konsumentów - obok zasobności portfela - była pojemność sklepowych koszyków.
Marketingowcy i menedżerowie supermarketów głowili się nad tym, jak zwiększyć swoje zyski. Szeroki asortyment i atrakcyjne promocje kusiły, ale najskuteczniejszy okazał się najprostszy patent. By zachęcić klientów do robienia większych zakupów… zaczęto zwiększać rozmiar koszyków. Była to tak subtelna, że wręcz niezauważalna zmiana. Ale - jak się okazało - niezwykle skuteczna.
Spacerując między sklepowymi półkami, konsumenci wybierali tak wiele produktów, ile byli w stanie unieść. I tu pojawił się kolejny problem. Kilkadziesiąt lat temu gotowanie i robienie zakupów były z reguły domeną pań. Wypełnione po brzegi, większe o kilkadziesiąt procent koszyki zaczęły stawać się zwyczajnie za ciężkie dla kobiecych rąk.
W ten sposób narodziły się wózki sklepowe. I one z czasem rosły, a my - nieświadomie - kupowaliśmy coraz więcej i więcej. Pozwalał nam na to także rosnący standard życia - coraz wyższe zarobki, coraz większy wybór produktów. Zaczęliśmy kupować nie tylko więcej, niż potrzebowaliśmy, ale także niż byliśmy w stanie skonsumować. Żywność zalegająca w spiżarniach, lodówkach i zamrażarkach coraz częściej zamiast na stół trafiała do śmietnika.
Czasy dobrobytu pozbawiły nas szacunku do jedzenia. Dziś marnujemy je na potęgę.
Ponad jedna trzecia żywności produkowanej na naszej planecie nigdy nie trafia na nasz talerz! Jest tracona na etapie produkcji, transportu i dystrybucji, ale najczęściej wyrzucana przez konsumentów w krajach bogatych. To tak, jakby za każdym razem w sklepie kupować trzy siatki pełne zakupów, po czym jedną z nich zostawiać na parkingu. Co roku na śmietniku ląduje 1,5 miliarda ton jedzenia wartego bilion dolarów. To dwa razy więcej niż wynosi PKB Polski. Gdyby ta żywność została wykorzystana na posiłek dla głodujących, bylibyśmy w stanie wykarmić 1,8 miliarda ludzi - ponad dwukrotnie więcej niż jest dziś na świecie osób niedożywionych.
Tu nasuwa się pytanie: skoro produkujemy wystarczająco dużo jedzenia, by nakarmić każdego człowieka na Ziemi - a nawet więcej - to dlaczego tego nie robimy? - To proste – przekonuje Caparros. - Produkcja żywności nie jest zorientowana na wyżywienie wszystkich. Ma przynieść zyski producentom i dystrybutorom, a najlepszym na to sposobem jest sprostanie wymaganiom bogatszych państw. Tak więc nie produkujemy tego, czego potrzebuje ludzkość, ale to, czego potrzebuje rynek – tłumaczy.
- Nie należy patrzeć na marnotrawstwo punktowo, chirurgicznie, w odcięciu od całości – zaznacza w rozmowie z Magazynem TVN24 Marta Sapała, autorka książki “Na marne”, która ukazuje, jak powszechnym problemem jest marnowanie żywności. - Jest ono ściśle związane z kapitalizmem, z globalizacją, z kulturą, z wynikami giełdowymi oraz decyzjami politycznymi w mikro- i makroskali. Profesor Tim Lang, autor pojęcia "food miles", napisał kiedyś, że marnotrawstwo nie jest problemem, tylko symptomem. Oznaką kłopotu, jaki mamy z produkcją i dystrybucją żywności – dodaje dziennikarka.
Wyrzucanie jedzenia jest nie tylko nieetyczne i bardzo kosztowne, ale także niebezpieczne dla środowiska. Według raportu ONZ, podczas produkcji żywności, która i tak wyląduje na śmietniku, zużywa się tyle wody, ile wynosi roczny przepływ Wołgi – najdłuższej rzeki w Europie. Energia wykorzystywana do produkcji, zbioru, transportu i pakowania żywności, która nigdy nie zostanie spożyta, generuje ponad 3,3 miliarda ton dwutlenku węgla. Zmarnowane jedzenie staje się jeszcze bardziej niebezpieczne po swojej "śmierci". Gnijące na wysypiskach resztki żywności są drugim co do wielkości - po paliwach kopalnianych - antropogenicznym źródłem metanu – substancji 20 razy bardziej szkodliwej dla środowiska niż dwutlenek węgla.
Gdybyśmy mówili o państwie, mielibyśmy do czynienia z trzecim największym emitentem gazów cieplarnianych na świecie po Chinach i Stanach Zjednoczonych. Zarówno metan, jak i dwutlenek węgla, dostając się do naszej atmosfery, powstrzymują ucieczkę gorącego powietrza, co powoduje wzrost temperatury Ziemi. Tak powstaje zjawisko nazywane efektem cieplarnianym.
- Marnowanie żywności to ogromne szkody dla środowiska – gazy cieplarniane, strata wody, praca ludzka, zużycie paliwa. Żeby wyprodukować jedną kalorię żywności, zużywamy 10 kalorii w postaci energii, pracy ludzkiej i różnych innych czynników. Tak naprawdę my nie wyrzucamy jednej kalorii, my wyrzucamy 11 kalorii plus kawał środków finansowych. Do tego dochodzą kwestie etyczne. Jesteśmy dziś w takiej sytuacji, że kula ziemska jest w stanie wyżywić nas wszystkich i jeszcze trochę przyrostu naturalnego. Ale zasoby kuli ziemskiej się kończą. I to nie tylko ze względu na to, że jej powierzchnia jest ograniczona. Produkcja przez lata mocno wyjałowiła zasoby naszej planety. W związku z tym potrzebujemy nowych powierzchni, potrzebujemy też przerw w produkcji. Jeżeli będziemy dalej tak eksploatować Ziemię, nie myśląc o tym, jak jej zasoby są wykorzystywane, to będzie nam coraz trudniej. Tak, jak już dziś zaczyna brakować wody, tak za kilkanaście lat może zacząć brakować jedzenia –alarmuje w rozmowie z Magazynem TVN24 Marek Borowski, prezes Federacji Polskich Banków Żywności.
Ale problem ten jest nam bliższy, niż mogłoby się wydawać. Tylko w Polsce 1,6 miliona ludzi żyje w skrajnym ubóstwie. Jednocześnie co roku Polacy wyrzucają do śmieci 9 milionów ton żywności. To tak, jakbyśmy ustawili tiry od Warszawy do Dubaju. To ilość, która wystarczyłaby do wykarmienia wszystkich mieszkańców stolicy Polski przez najbliższe 10 lat.
- Marnotrawstwo ma silny związek z moralnością. I pewnie to prowadzi do ciekawego zjawiska, które widać szczególnie w Polsce. Przy śmietnikach w naszym kraju (też sklepowych) często można zobaczyć osobno odłożone pieczywo. W kartoniku, w woreczku, w torebce albo nawet (to widziałam przy sklepach) na specjalnie skonstruowanej półce. Tak jakby pieczywo, zdaniem osoby, która je wyrzuciła, nie zasługiwało na los pospolitych kuchennych resztek – zauważa Marta Sapała. Ten szczególny sposób obchodzenia się z chlebem jest głęboko zakorzeniony w polskiej tradycji oraz religii chrześcijańskiej. Od wieków stanowi on symbol pożywienia i dobrobytu, a nawet samego Boga. Dziś szacunek do chleba staje się coraz bardziej anachroniczny, szczególnie w oczach młodego pokolenia.
Jednak marnowanie żywności to coś, co ma na sumieniu większość z nas – w mniejszym lub większym stopniu. To problem globalny, który zaczyna się od wyboru pojedynczego konsumenta. Los jedzenia leży w rękach każdego "zjadacza chleba". - My jako konsumenci powinniśmy przede wszystkim planować zakupy i planować posiłki. Dzisiaj mamy bardzo duży wybór, bardzo duże możliwości kupienia poszczególnych produktów, chcemy spróbować wszystkiego, a tak naprawdę nie jesteśmy w stanie tego skonsumować. Kolejny element, który jest bardzo ważny, to sposób przechowywania żywności. Nie zawsze znamy zasady, co powinno być w lodówce, a czego nie powinno tam być, co w jakich temperaturach należy przechowywać i jak długo. Bardzo ważny jest także aspekt psychologiczny – nie powinniśmy iść na zakupy głodni ani w złym nastroju. Jeżeli mamy gorszy humor, na bank kupimy więcej, bo będziemy chcieli poprawić swoje samopoczucie. Najważniejsze, żeby panować nad swoimi emocjami i planować – radzi prezes Federacji Polskich Banków Żywności.
Paradoksalnie ze wszystkich problemów, z jakimi zmaga się świat, marnowanie jedzenia jest jednym z najłatwiejszych do rozwiązania. Dużo trudniej powstrzymać zmiany klimatu, które - chociaż są problemem globalnym - nie dotykają wszystkich ludzi i miejsc w takim samym stopniu.
Klimat nierówności
Jego nazwa pochodzi od słowa "Sade", co w lokalnym języku kanuri oznacza "duży zbiornik wodny". Około siedmiu tysięcy lat temu, gdy Sahara nie była jeszcze rozległą i nieprzyjazną pustynią, zajmowało obszar większy niż Morze Kaspijskie – obecnie największe jezioro na Ziemi. Dziś niewiele pozostało po dawnej świetności akwenu, leżącego na pograniczu Czadu, Nigerii, Kamerunu i Nigru.
W latach 60. ubiegłego wieku jezioro Czad - bo o nim mowa - liczyło 26 tysięcy kilometrów kwadratowych. Było 22 razy większe niż stolica Indii i zajmowało 8 procent całej powierzchni Afryki. Jednak w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat - na skutek działalności człowieka i w konsekwencji zmian klimatycznych - skurczyło się o ponad 90 procent. Dziś pozostała po nim jedynie mozaika stawów i kałuż o powierzchni 1500 kilometrów kwadratowych.
Jezioro, będące źródłem wody pitnej i pożywienia dla kilkudziesięciu milionów ludzi, znika na ich oczach. Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa nazwała to "katastrofą ekologiczną" i ostrzegła, że przed upływem 100 lat akwen może całkowicie wyschnąć.
Sahel - półpustynny pas ziemi rozciągający się na południe od Sahary - od lat doświadcza największej degradacji ziemi ze wszystkich regionów świata. Okolica jeziora Czad jest obecnie jednym z najbardziej ubogich i niebezpiecznych miejsc na naszej planecie. Ale kapryśna pogoda nie jest tam jedynym problemem. Brak wody i gruntów pod uprawę stają się pożywką dla ekstremizmu i terroryzmu. Od kilku lat na pograniczu Nigerii, Kamerunu i Nigru grasuje dżihadystyczne ugrupowanie Boko Haram, które w krwawych atakach i zamachach bombowych zabiło tysiące ludzi.
Ponad 10 milionów mieszkańców regionu funkcjonuje - i często żyje - tylko dzięki pomocy humanitarnej. Blisko 2,5 miliona musiało opuścić swoje domy.
Cenę za katastrofę klimatyczną płacą najbiedniejsi.
W 2016 roku powódź wywołana huraganem Matthew spowodowała, że ponad 800 tysięcy mieszkańców Haiti zostało uzależnionych od pomocy żywnościowej. Intensywne burze, powodzie, osunięcia ziemi i susze nadal w znacznym stopniu hamują wzrost gospodarczy tego ubogiego karaibskiego państwa.
W tym roku susza i nieregularne opady deszczu dotknęły 2,2 miliona ludzi w Salwadorze, Gwatemali, Hondurasie i Nikaragui – obszarze zwanym przez mieszkańców Ameryki Centralnej "Corredor Seco" (suchy korytarz). Jest to strefa o długości kilkuset kilometrów i szerokości około 150 km, ciągnąca się od Oceanu Atlantyckiego po Pacyfik. Susza w Ameryce Południowej i Środkowej warunkuje rekordowo wysoki poziom masowych migracji "uchodźców klimatycznych".
Jemen i Syria od wielu lat pogrążone są w wojnach domowych, które pochłonęły wiele tysięcy ofiar i doprowadziły do upadku miejscowych gospodarek. Dramat pogłębiają ekstremalne zjawiska pogodowe, które prowadzą do głodu i niedoboru wody pitnej. Gwałtowne opady deszczu w Syrii osłabiły krajowy sektor rolnictwa, a susza w Jemenie spowodowała drastyczne zmniejszenie plonów.
Rosnące temperatury na Ziemi powodują nieprzewidywalne i częstsze ekstrema pogodowe. Ich liczba w ciągu ostatnich 30 lat wzrosła ponad dwukrotnie. Możliwe, że trend ten zepchnie do 2030 roku kolejne 122 miliony ludzi w sidła głodu i ubóstwa. Cyklony, tornada, trąby powietrzne, susze i powodzie coraz częściej są przyczyną niedożywienia mieszkańców państw rozwijających się.
Zmiany klimatyczne wywołują klęski głodu, potęgują biedę, pogłębiają niestabilność polityczną i przemoc, zaogniają konflikty zbrojne. Sprawiają, że ubodzy stają się ubożsi, głodni – głodniejsi, a przepaść między "pierwszym" i Trzecim Światem pogłębia się.
Jak do diabła możemy z tym żyć?
Pół wieku temu w niewielkim państwie, o którego istnieniu mało kto dziś pamięta, rozegrała się jedna z najkrwawszych wojen ubiegłego wieku. Biafra ogłosiła niepodległość od Nigerii, która w odwecie użyła wobec jej mieszkańców najokrutniejszej z broni. Całkowita blokada ekonomiczna, nałożona na zbuntowaną republikę przez rząd w Lagos, wstrzymała dostawy żywności. Blisko dwa miliony ludzi - w większości dzieci - umarło z wygłodzenia.
Uważa się, że był to pierwszy transmitowany w telewizji konflikt zbrojny. Zdjęcia dzieci z brzuszkami spuchniętymi od braku pokarmu szybko trafiły do zagranicznej prasy, szokując świat. W ten sposób Afryka stała się na Zachodzie synonimem głodu.
Gdy byłam mała, moja mama zawsze kazała mi zjadać wszystko, co miałam na talerzu. Kiedy ja modliłam się nad miską zupy czy resztką kotleta, ona mawiała: "Nie będziemy marnować jedzenia, kiedy w Afryce dzieci głodują". Wyrzucenie kromki chleba do śmietnika było u nas w domu grzechem śmiertelnym. Od dziecka wpajała mi szacunek do jedzenia. Zaczęłam się zastanawiać, czy miało to jedynie symboliczne znaczenie, czy może - w jakimś maleńkim, ledwie zauważalnym stopniu - czyniło świat lepszym.
- No cóż, moja babcia zwykła mawiać: "dokończ jedzenie, bo dzieci w Polsce głodują". Zdumiewa mnie, jak szybko i łatwo jesteśmy w stanie zapomnieć o naszej historii. Wtedy szacunek do jedzenia nie był symboliczny. Stanowił znak epoki, w której marnowanie jako takie było znacznie bardziej kontrolowane niż dzisiaj – zauważa Martin Caparros. - Wyrzucanie żywności w Pierwszym Świecie, nawet będąc niewybaczalnym, nie jest przyczyną głodu – dodaje jednak.
- Głód to - obok wielu innych rzeczy - przede wszystkim najbardziej skrajny stopień ubóstwa, najbardziej skoncentrowana i haniebna jego forma. Nie jest to więc coś, co powinno być traktowane - jak często bywa - jako problem sam w sobie. Karmienie głodnych ludzi - które niewątpliwie jest ważne - nie uczyni świata bardziej sprawiedliwym i równym. Uda nam się to osiągnąć tylko wówczas, gdy zmienimy struktury powodujące głód – przekonuje pisarz.
Jest XXI wiek. Mamy elektryczne samochody, organizujemy komercyjne loty w kosmos, przeszczepiamy serca, leczymy nowotwory. Jednocześnie prawie miliard naszych braci i sióstr nie wie, czy będzie miało co włożyć do ust następnego dnia. Ludzie nadal umierają z głodu – z braku tego, czego mamy na świecie nadmiar.
- To opowiada nam tę samą starą historię: nie dbamy o innych. Im dalej są, tym bardziej są "obcy", tym mniej ważni – mówi mi Caparros. I dodaje: - A głód jest przecież tym, co "przydarza się innym". Więc po co się przejmować?
"Jak, do diabła, możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?" – to retoryczne pytanie pada w jego książce aż osiem razy. Ja dopytuję: a jeśli nie możemy z tym żyć, to co możemy z tym zrobić?
- Ta odpowiedź może wydawać się zdyskredytowana, ale ja nadal w nią wierzę: polityka. To, co możemy zrobić, by walczyć z głodem na świecie, to angażować się, szukać sposobów na zmianę porządku, który jest jego źródłem. Mówiąc "polityka", nie mam na myśli głosowania czy popierania konkretnych partii. Mam na myśli łączenie sił z innymi ludźmi, którzy mają te same cele, by wspólnie je osiągnąć. Musimy znaleźć sposoby. Bez tego nic nie zmienimy. Głód będzie trwał i trwał, i trwał, a organizacje takie jak Światowy Program Żywnościowy będą nadal potrzebne, by nakładać kilka opatrunków na globalny krwotok – stwierdza Caparros.
Najprościej rzecz ujmując, przyczyną głodu brzuchów jest głód zysków. Monopol wielkich korporacji na rynku światowym, które wykupują ziemię w państwach biednych, niszczą lokalne rolnictwo, narzucają światu ceny żywności i strukturę produkcji. Głód to wina tych, którzy decydują, że dana kolba kukurydzy, zamiast trafić na talerz ubogiego człowieka, trafia do paszy dla krowy, którą w formie steka zje później ten bogatszy. Głód to grzech światowych przywódców, którzy tolerują dyktatury i korupcję w państwach Trzeciego Świata dla własnych geopolitycznych i ekonomicznych korzyści. Głód to następstwo zmian klimatycznych, będących efektem ubocznym pogoni za pieniądzem i wygodą tych, których na nią stać.
W końcu głód to konsekwencja codziennych wyborów każdego z nas.