- Odzyskane życie kojarzy nam się z czymś metafizycznym, duchowym, prawda? Tymczasem dziewczynka, która jako pierwsza się wybudziła, najpierw powiedziała do mamy: "Kocham cię". A potem na pytanie, na co masz ochotę, odpowiedziała: "Na kiełbasę". Później rodzice przypomnieli sobie, że ona w momencie wypadku - uderzenia przez samochód - szła do sklepu i miała kupić kiełbasę - opowiada znana aktorka Ewa Błaszczyk, założycielka kliniki Budzik, mama Oli Janczarskiej, o której wybudzenie wciąż walczy.
W 2000 roku poukładany i bezpieczny świat popularnej i cenionej aktorki Ewy Błaszczyk rozsypał się jak domek z kart. W lutym jej mąż, pisarz i satyryk Jacek Janczarski zmarł nagle po operacji tętniaka aorty. Aktorka została sama z dwoma 6-letnimi córeczkami bliźniaczkami - Olą i Manią. Nie zdążyła przeżyć żałoby, gdy trzy miesiące później, w maju, połykając tabletkę, Ola zakrztusiła się tak nieszczęśliwie, że zapadła w śpiączkę.
Ewa Błaszczyk, walcząc od 18 lat o powrót do zdrowia córki, założyła fundację "Akogo?" i doprowadziła do wybudowania kliniki Budzik dla dzieci w komie, a potem także dla dorosłych. W placówkach do tej pory wybudziło się 62 pacjentów.
Aktorce - którą widzowie najbardziej cenią za znakomite role w głośnym "Nadzorze" Saniewskiego, "Dekalogu" Kieślowskiego, w serialu "Zmiennicy" Barei, nie mówiąc o jej kreacjach w Teatrze Studio, (27 grudnia świętować będzie w nim jubileusz 40-lecia pracy) - udało się z sukcesem połączyć działalność w fundacji z zawodową aktywnością. Obecnie możemy ja oglądać w pierwszym polskim serialu Netflixa "1983". Mówi, że te jej dwa "wcielenia" funkcjonują na zasadzie naczyń połączonych. Aktorstwo stało się okazją do "ładowania akumulatorów" i czerpania energii, niezbędnej do pracy w fundacji.
Powiedziała pani niedawno, że nie chce mieć "etykiety osoby pełnej rozpaczy". Kiedy jechałam na spotkanie i poganiałam taksówkarza, że z Ewą Błaszczyk, zawołał: "To ta aktorka od cudów w klinice? To pędzimy". To jest pani etykieta.
EWA BŁASZCZYK: To rzeczywiście bardzo miłe. Nie jestem typem cierpiętnicy, zamiast rozpaczać, wolę działać.
- Udała się pani rzecz zupełnie niezwykła: przerobiła pani własne cierpienie i ból na czynienie dobra, podczas gdy większość z nas skupia się na bólu, jest niezdolna do działania…
Taka droga to był mój wybór. Bo można oczywiście zamknąć się w swojej rozpaczy, a wtedy następuje destrukcja, ciągłe oddalanie się od ludzi, od ich spraw. I jest ta druga droga, którą ja wybrałam - wyjście do ludzi, otwarcie się na nich. Na pewno pomógł mi bardzo fakt, że miałam obok siebie drugie dziecko, małą, 6-letnią zaledwie, Manię, która musiała przecież dalej normalnie żyć. Taka zadaniowość i otoczenie się ludźmi to był początek, a potem to już działa efekt kuli śniegowej.
Pani zaczęła działać natychmiast. Gdy w 2000 roku Ola, zakrztusiwszy się nieszczęśliwie tabletką, wpadła w śpiączkę, pani od razu zaczęła szukać specjalisty, który przeprowadziłby gruntowną konsultację. W Polsce go nie było.
Zaczęłam szukać i trafiłam do wybitnego neurologa prof. Franza Gerstenbranda z Wiednia, który w Innsbrucku stworzył wielką klinikę. Profesor jest światowym autorytetem i wręcz ojcem badań nad komą, zawsze podążał za najtrudniejszymi przypadkami. Gdy go poznałam, zrozumiałam też, że ludzie, którzy zajmują się tak trudnym kawałkiem medycyny, są jej pasjonatami. Im jest naprawdę wszystko jedno, czy coś wydarza się w Nowym Jorku czy w Nowosybirsku – jadą za przypadkiem. Dlatego nie było problemu, by i do nas profesor dotarł. To także on, gdy przyjechał potem, już po raz kolejny do Oli, dał mi pierwszy impuls do stworzenia kliniki, a wcześniej fundacji. Kiedy usłyszał, że nie ma u nas czegoś takiego, jak specjalistyczny szpital dla dzieci w śpiączce i nie istnieje żaden program ich leczenia, powiedział mi: "Jak nie ma, to trzeba to założyć. Jest pani osobą publiczną, będzie pani łatwiej niż innym".
W wywiadzie rzece "Lubię żyć", opowiadając o powstaniu Budzika, powiedziała pani: "Przecież temu, co się stało z Olą, trzeba było nadać jakiś sens".
To forma obrony przed rozpaczą. Bo to się wzięło z rozpaczy, tylko wektor jest skierowany w drugą stronę - żeby w niej nie tkwić, trzeba go przekręcić tak, by zbudować coś, co służy dobru. To też pomaga znieść tę sytuację. Bo przecież pojawia się pytanie: "Dlaczego jej się to przydarzyło?". Bo ma coś zrobić. Więc robimy to i rozglądamy się cały czas, czy już jest zrobione. Ja ciągle wierzę, że wszystko jest po coś. Bo jeśli ma być tak zupełnie po nic, to jest bez sensu, a skoro tak, znów pojawia się jakiś rodzaj myślenia, prowadzący do beznadziei, który hamuje każde działanie. Wtedy po co w ogóle rano wstawać?
To dlatego mówi pani o klinice: "Ola to nami zrobiła".
Przeróbmy tę naszą rozpacz na coś, bo inaczej ona jest nie do zniesienia.
Pamięta pani to pierwsze wybudzenie w klinice?
Tak, oczywiście. Pamiętam te pierwsze wybudzenia, bo one obalały pewien mit. Takie odzyskane życie kojarzy nam się zwykle z czymś metafizycznym, duchowym, prawda? Tymczasem dziewczynka, która jako pierwsza się wybudziła, najpierw powiedziała do mamy: "Kocham cię" do mamy. A potem, na pytanie, na co masz ochotę, odpowiedziała: "Ba kiełbasę". Później dopiero rodzice przypomnieli sobie, że ona w momencie wypadku - uderzenia przez samochód - szła do sklepu i miała kupić kiełbasę. Więc może istnieje coś takiego jak pamięć mózgowa, która zadziałała? Nie wiemy, jak to funkcjonuje.
Kiedy wybudzają się w klinice kolejne dzieci, a teraz już i dorośli, nie ma pani takich oczywistych myśli: "Dlaczego to znowu ktoś inny? Dlaczego nie Ola?"
Taki gejzer emocji i to pytanie jest obecne w tym pierwszym okresie, na początku. Budzik jest takim wulkanem emocji – bo ktoś się budzi, a ktoś inny nie. Ale ja doszłam do takiego momentu, że każde odzyskane życie to dla mnie wielka radość. Z każdego ogromnie się cieszę, a jednocześnie mam świadomość, że Ola ma swoją drogę. Bo każdy z nas ją ma. I ona cały czas walczy - to już trwa 18 lat, co najmniej trzykrotnie była na granicy życia i śmierci i podjęła inną decyzję. Przeszła operację kręgosłupa, sepsę i wyszła z tego. Czyli nadal każe nam to robić, nie mamy wyboru. Ona sobie leży, ale ciągnie za sznurki.
Wierzy pani, że to Oli wybór? Nie decyduje o tym siła wyższa - Bóg albo po prostu zrządzenie losu?
Myślę, że ta decyzja owszem zapada na górze, ale jest w tym i nasza wola. Ja to biorę stąd, że jest taka metoda pracy z ludźmi w śpiączce - praca z procesem Arnolda Mindella. On nie pracuje w ten sposób, że stara się ich ściągnąć do naszego świata, tylko próbuje dotrzeć do rzeczywistości, w której przebywa pacjent. To może być technika oddechowa, wspólne oddychanie, i potem ten pacjent, który gdzieś tam jest, ma wrażenie, że ktoś z nim tam jest, że nie jest sam. I zdarza się na przykład, że po jakimś okresie takich działań osoba w śpiączce cukrzycowej od dwóch lat nagle siada na łóżku i mówi: "Zajmij się moją żoną", po czym kładzie się i umiera. Bo podjął taką decyzję. Bywa też, że robi dokładnie odwrotnie. Z badań Mindella wynika, że człowiek, zawieszony między życiem a śmiercią, też bierze udział w tym, co się z nim dzieje. Często ludzie, którzy wrócili, wybudzili się ze śpiączki, mówią, że zrobili to, bo czegoś nie zdążyli załatwić, bo ktoś ich trzymał za rękę i czuli, że tak ich kocha, że muszą wrócić. Albo też mówią, że wcale wracać nie chcieli, bo tam gdzie przebywali, było wspaniale.
Nie wiem, czy jest ktoś, kto ma większy powód niż Ola, by wracać, otoczona tak niezwykłą miłością.
Wciąż na nią czekamy. Wiem, że Olę otacza na pewno moc dobrej energii. Ja bardzo dużo od ludzi dostaję. I dzięki temu też jest mi łatwiej - to mnie motywuje i zarazem uspokaja. Czasem - jak jedziemy samochodami fundacjami, oklejonymi naszym logo - mijający nas ludzie odkręcają szyby, pokazują literę "V", zaciśnięte kciuki. To daje siłę i buduje.
"Uważam, że we wszystkim jest jakaś harmonia"- to też pani słowa. Jak nauczyć się tak myśleć, gdy w jednej chwili wali się nasz świat, jak to było w pani przypadku?
To jest tak, że na pewnym etapie życia, gdy jest ciężko, trzeba zamknąć jedne drzwi i otworzyć drugie. Pewne rzeczy przypływały do mnie same. Na przykład w pewnym momencie dotarł do mnie tekst Joan Didion "Rok magicznego myślenia". Ona w Polsce jest znana głównie jako scenarzystka "Narodzin gwiazdy" z Barbrą Streisand. Przeżyła niemal identyczną sytuację jak moja. Wróciła w okolicach Bożego Narodzenia z mężem ze szpitala od córki, która zapadła w śpiączkę. Siedli do kolacji i on powiedział: "Słuchaj, ja chyba tego nie przeżyję", po czym padł na stół i po prostu umarł.
A pani mąż umarł równie nagle - trzy miesiące przed wypadkiem Oli. Analogia między losem bohaterki a pani historią jest wręcz niebywała.
Właśnie. Ponieważ ona była pisarką, napisała o tym książkę, którą potem przerobiła na sztukę dla Vanessy Redgrave. Pojechałam do Londynu, obejrzałam tę sztukę i napisałam list do niej. O tym, że moja sytuacja jest bardzo podobna, tylko jestem aktorką i chciałabym to zagrać. Dostaliśmy jakiś ogromny rabat na prawa do sztuki. Wiedziałam, że ludzie będą przychodzić i patrzeć na spektakl 1:1, przed czym chciałam się obronić i potraktować go jak wyzwanie dla siebie, mimo że się bałam. Zaczyna się tak: "Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy. Pozostaje kwestia żalu nad sobą…" I to "nad sobą" tak mnie zmotywowało, że nie musi tak wcale być, że można coś z tym zrobić, i wiedziałam, że to nie zabrzmi sentymentalnie. Wzięłam się do pracy. Grałam to trzy lata. Tam były bardzo piękne fragmenty o harmonii świata, które siedzą we mnie do dziś. One mnie na tyle uspokoiły, że ja to przyjęłam.
I to poczucie harmonii, ponadto Bóg, wiara i przekonanie, że wszystko dzieje się po coś, to wszystko złożone w całość naprawdę koi rany, daje pewnego rodzaju spokój. To nie znaczy, że ja już nie czekam – ja wciąż czekam, tylko spokojnie. Myślę, że niecierpliwość rodzi nerwowe ruchy, miotanie się z emocjami, a to nie sprzyja budowaniu czegokolwiek.
Widziałam ten spektakl i pamiętam go. Jak ta rola podziałała na panią?
Okazała się potężną, oczyszczającą psychoterapią, zwłaszcza że miałam też kontakt z widzami. A widziałam osoby, które przychodziły na ten spektakl siedem, osiem razy. To znaczy, że tego potrzebowały. Wolały zagłębić się w tych słowach niż iść na seans do psychiatry.
Spektakl był grany w pani rodzimym Teatrze Studio...
W którym niebawem obchodzić będę40-lecie mojej scenicznej pracy.
A tymczasem Budzikowi stuknęło pięć lat. Z tego, co zrozumiałam, musiała pani stworzyć rodzaj nowej jednostki chorobowej, by udowodnić, że to potrzebna placówka.
Właśnie tak, bo istniała dziura w systemie. Nikt nie zajmował się pacjentami, którym uratowano życie na OIOM-ie, ale wciąż nie nadawali się na do normalnej rehabilitacji neurologicznej. Nie było żadnych struktur, żadnego sytemu, który refundowałby dłuższe leczenie dzieciom w śpiączce. Trzeba było wytłumaczyć w ministerstwie, że te dzieci nie mogą być wykluczone, że trzeba im pomóc. I to się udało i weszło w system, co jest chyba największym osiągnięciem. Bo nawet jak już nie będzie fundacji i nas, to zostanie i będzie działało.
Ale to nie odbyło się ot tak: pstryk, mamy lekarzy i działamy. To było przedzieranie przez biurokratyczny system i tworzenie programu leczenia. A jeszcze wcześniej zakładanie fundacji.
Na początku nie mieliśmy nic poza wielkim zapałem. I było nas kilka osób. Od początku w powstawaniu fundacji uczestniczył ksiądz Wojciech Drozdowicz, który wspierał mnie we wszystkim i nadal to robi. Ale krok po kroku robiło się nas więcej i okazało się, że na pytanie: "Akogo?" - bo tak nazwaliśmy naszą fundację, zastanawiając się: "A kogo to obchodzi?", odpowiedź brzmi: całkiem sporo osób. To dodawało nam skrzydeł i energii, człowiek rusza wtedy do przodu. Potem pracowaliśmy już z ministerstwem zdrowia i całą grupą specjalistów medycznych nad stworzeniem programu wybudzania ze śpiączki. To trwało cztery lata.
W 2007 roku został położony kamień węgielny pod budowę kliniki Budzik.
To się odbywało równolegle – praca nad programem i budowa kliniki. Jak są pieniądze i przepływ finansowy, to się buduje szybko. Ale chodziło o to, by ten program był gotowy, gdy skończy się budowa, bo najważniejsze, by taka placówka nie generowała długów. Program jest obliczony na 15 łóżek plus 1, do tego odpowiednia ilość lekarzy specjalistów, rehabilitantów, itd. To, co absolutnie konieczne, jest w pakiecie NFZ-u, a potem nasza fundacja stara się jeszcze wygrywać jakiś konkurs w PFRON-ie (Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych – przyp. red.) i pozyskiwać inne wspierające metody leczenia, by je do pakietu dołożyć. To jest na przykład muzykoterapia. Pewne rzeczy, które nie są samym jądrem leczenia, tylko kolejną warstwą "cebuli", również wspierającą pacjenta. Lekarz prowadzący, wraz z rodziną chorego, decyduje potem, na którym etapie pacjent potrzebuje konkretnych bodźców. Bo każdy przypadek jest indywidualny, każde uszkodzeniu mózgu inne i każdy pacjent na coś innego reaguje.
To nie jest tak, że pacjent w śpiączce śpi w sensie dosłownym, to znaczy leży z zamkniętymi oczami. Śpiączka ma wiele odmian, mówimy o stanie, w którym on się z nami nie komunikuje.
Dlatego o wybudzeniu można mówić wtedy, gdy od momentu zauważenia tego stanu, przez miesiąc to powtarza – to musi być zachowanie świadome i powtarzalne. Wtedy mówimy, że pacjent odzyskuje świadomość. Bo jest taka koma czuwająca – pacjent ma normalny rytm snu i czuwania, ma otwarte oczy, ale mimo to nie jesteśmy w stanie z nim się porozumieć.
Ola jest właśnie w takim stanie?
Tak, w takiej czuwającej komie. Chociaż pracuje od jakiegoś czasu z cyberokiem i pewne rzeczy już powtarza. (Cyberoko to urządzenie, które połączone z monitorem sprawia, że pacjent reaguje oczami na wyświetlane obrazy i w ten sposób wskazuje odpowiedzi, a lekarze mogą stwierdzić, w jakim stopniu jest świadomy - przyp.red.) Wydaje się, że u Oli to jest świadome i powtarzalne, ale ciągle nie mamy tego pełnego "przebicia".
Czy od momentu zabiegu wszczepienia stymulatora przez prof. Maksymowicza, widzi pani u niej znaczącą poprawę?
Ola była najcięższym pacjentem w tej grupie eksperymentalnej, bo też miała największą odległość od momentu urazu do wszczepu stymulatora. Ale u innych pacjentów to poszło znacznie lepiej i jest zdecydowana poprawa. Nie mówiąc już o zabiegach wykonanych w Japonii, gdzie tamtejsi lekarze przeprowadzili ich około 300, a 60 proc. z nich zakończyła się sukcesem. Jest więc o co się bić. Ola troszkę ruszyła do przodu po wszczepie. Ale pracujemy dalej, nie poddajemy się. W tej chwili jesteśmy w kontakcie z Włochami, którzy pracują nad komórką nerwową macierzystą, pozyskiwaną z systemu nerwowego z poronień naturalnych. I to jest komórka, która ma szanse odbudować w mózgu te neuronalne połączenia. Naprawdę bardzo dużo dzieje się w nauce, to tylko jedna z wielu metod, nad którymi pracują specjaliści.
Z niedowierzaniem słucham, ile pani wie na temat tej dziedziny medycyny, tak obcej laikowi.
Fundacja ma już 15 lat, studia trwają pięć lat. Jak się przebywa wśród wybitnych specjalistów i pasjonatów, jeździ na konferencje, prowadzi ciągłe rozmowy na ten temat, to się w to wchodzi. Proszę mi wierzyć, to się dzieje niejako po drodze. W tej chwili najważniejsza dla nas jest współpraca z profesorem Maksymowiczem, z Polską Akademią Nauk i z włoskim zespołem, o którym mówiłam, pracującym nad pozyskaniem komórek macierzystych.
Spotykamy się dzień po tym, jak ogłosiła pani, wraz z zespołem lekarzy, powstanie nowej kliniki Budzik dla dorosłych w Warszawie. Tymczasem w tej dziecięcej wybudziła się już 52. osoba.
A 10 osób wybudziło się w oddziale dla dorosłych w Olsztynie. W Szpitalu Bródnowskim w Warszawie, na razie "odpaliliśmy temat". Ma tu powstać klinika dla dorosłych – co najważniejsze - wraz ze stacją naukowo badawczą. Przed nami jednak mnóstwo pracy, bo musimy zebrać 40 milionów złotych, by placówka mogła ruszyć. To oznacza gigantyczną akcję. Istniejące oddziały będą przede wszystkim realizować program wybudzania ze śpiączki, z zespołem lekarzy i grupą specjalistów, a ten przy Szpitalu Bródnowskim, podobnie jak sama fundacja "Akogo?", będzie mógł nareszcie skupić się na poznawaniu najnowszych metod leczenia i technologii, na zapraszaniu ludzi, którzy pomogą je wdrożyć, na organizowaniu konferencji itd. Oczywiście teraz, gdy jesteśmy rozpoznawalni, i wszyscy wiedzą, że nasza działalność ma sens, jest znacznie łatwiej niż w momencie startu pierwszego Budzika.
Nauka, przynajmniej ta akademicka, traktuje wręcz pogardliwie te zwierzenia, co mnie bardzo drażni, bo przecież jej zadaniem jest badać to, co nieznane i niezrozumiałe. Wybitny neurochirurg Eben Alexander, wykładowca Harvardu, który przez dekady stał po stronie sceptycznych akademików, dopiero gdy sam na skutek zapalenia opon mózgowych popadł w śpiączkę i przeżył coś, czego wyjaśnić nie potrafił, zmienił stosunek do ludzi w tym stanie. Napisał książkę "Dowód", w której relacjonował swój pobyt w zaświatach. Ma ona być dowodem na istnienie Boga i innego porządku. A najciekawsze, że doświadczał tego wszystkiego już po tym, gdy jego przyjaciele neurochirurdzy stwierdzili u niego śmierć mózgu, tzn. wedle tego, co mówi nam medycyna, on już nie żył. Tymczasem wrócił do żywych i w dodatku opowiedział kolegom, co oni w tym czasie robili, i to ze szczegółami. Mnóstwa rzeczy nie wiemy, a naukowcy nie chcą ich badać. Eben stwierdził, że dopóki nie będzie presji ludzi, którzy wymuszą zbadanie tego stanu zawieszenia, jakiego doświadczył, pozostanie on obcy. Każdy, kto wyszedł ze śpiączki, ma za sobą inne doświadczenia, co innego widział i czuł. A niektórzy nie pamiętają nic, mają czarną dziurę w pamięci. Oczywiście ci, którzy się z tego śmieją, powiedzą, że on nie umarł, ale był na krawędzi, a wtedy nasz mózg wydziela substancje chemiczne, których efektem są te kolorowe wizje.
Rozmawiamy w teatrze, gdzie przygotowuje się pani do kolejnej premiery. Jak mają się do siebie dziś te dwie różne pani role - aktorka i prezes fundacji? Czy któraś ma priorytet?
Nie, to jest system naczyń połączonych, one biegną równolegle - jakby sobie wyobrazić takie jeziorka, które mają lustro wody, to ja z poziomu luster pilnuję tej harmonii, o której mówiłyśmy. W sytuacji naprawdę trudnych przypadków medycznych, z jakimi stykamy się w klinice, gdzie wszystko dzieje się na krawędzi życia i śmierci, mój zawód bardzo mi pomaga. Okazuje się takim wentylem bezpieczeństwa, ponieważ jest fikcją, iluzją. A jeśli jeszcze mam do czynienia z piękna literaturą, uciekam do niego tym chętniej, bo wtedy ładuję akumulatory. Bardzo dużo robię zawodowo. To mi daję energię, która jest mi też potrzebna do takich zadań urzędniczo-organizacyjnych, które muszę też ogarniać w fundacji. Mam wówczas siłę, by przebijać się przez te ściany. Teraz jest akurat wyjątkowy moment, bo przede mną trzy premiery, więc bywam w fundacji mniej, ale trzymam rękę na pulsie, a współpracownicy telefonicznie mnie informują: to już zrobione, za to się właśnie bierzemy.
A kiedy znajduje pani czas dla samej siebie?
W tej chwili zupełnie go nie mam, ale to taki moment. Niemniej staram się o siebie dbać, wiem, że wiosną znów porobię wszystkie badania, bo musi mnie starczyć jeszcze na trochę. Jeżdżę też czasem na wakacje, choć na krótkie, zwykle tygodniowe.
I non stop myśli pani wówczas o tym, co dzieje się w fundacji?
Nigdy! Jak już wyjeżdżam, to cztery godziny przewracam się z jednego boku na bok na słońcu i nic poza tym. Wcześniej oczywiście staram się dopiąć wszystkie sprawy, ale jak znikam, to następuje stop-klatka. Kontakt mam jedynie z domem. Codziennie rozmawiam z Olą, bo muszę przecież wiedzieć, jak się czuje.
Jak wygląda taka rozmowa telefoniczna?
Ja coś do Oli mówię i słyszę jej przyspieszony oddech, czuję jej emocje, potrafię je czytać. Poza tym jak teraz byłam w Stanach Zjednoczonych, to codziennie rano i wieczorem widywałyśmy się przez Skype'a lub na Face Timie. Wiem, że Ola czeka na kontakt ze mną. Gdy jestem na miejscu i na przykład gram w czterogodzinnym spektaklu "Berlin Alexanderplatz", więc wracam później niż zwykle, Ola nie zaśnie bez przytulenia się na dobranoc.
Uderzyło mnie, że w pani nie ma buntu , żalu do losu, Boga... Jako osoba niepokorna zadaję sobie pytanie, jak udaje się pani bez tych normalnych w tej sytuacji uczuć funkcjonować?
Myślę, że bardzo ważnym momentem dla mnie było to spotkanie z prof. Gersterbrandem. To było półtora roku po wypadku Oli. On uświadomił mi, że o jej wybudzeniu powinnam myśleć w kategoriach cudu. Powiedział wyraźnie, że medyczne szanse zostały wyczerpane i to, na co liczyliśmy, się nie wydarzyło. Dlatego pozostaje już tylko cud albo działania naukowe, które właśnie się rodzą i do nas dopiero dotrą. To był chyba najtrudniejszy moment, ale byłam wdzięczna profesorowi, że powiedział to wprost, bo wiedziałam już, z czym się mierzę. Wtedy właśnie pojawiła się idea fundacji i łapania ze świata tego, co się w tej dziedzinie dzieje, przekonanie, że musimy tę wiedzę tutaj przynieść. Tym samym pojawiła się zadaniowość, a jak mówią psychiatrzy, ona jest najlepsza na wszelkie "doły". Zaczęłam działać. Małe kroki. Bo zadaniowość sprawia, że nie patrzy się daleko. Zresztą, gdy miał miejsce wypadek Oli, ja w ogóle przestałam daleko patrzeć, liczy się teraźniejszość. Jak poukładać tę rzeczywistość, by dało się żyć i by coś pozytywnego z tego wynikało. Może wbrew wszystkiemu przyjdzie kiedyś taki moment, że dostaniemy wyczekiwanego cukierka? Ja spokojnie czekam. Nie tracę nadziei.
Dane dla pragnących wesprzeć powstającą klinikę dla dorosłych
Fundacja Ewy Błaszczyk "Akogo?"
Konto specjalne na Klinikę Budzik dla dorosłych
Numer Konta: 36 1090 1056 0000 0001 0493 6422