Przed siedzibą prezydenta USA od zawsze kręcili się dziwacy. Kiedy więc do strażnika przy bramie podszedł człowiek w ciemnych okularach, ubrany w fioletowy aksamitny strój i wyciągnął rękę z kopertą mówiąc: "Mam list do prezydenta", strażnik nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Dziwny osobnik odchrząknął i wypowiedział zaklęcie: "Nazywam się Elvis Presley". Potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Po kilku godzinach doszło do najdziwniejszego spotkania w historii Białego Domu.
Informacje na jego temat przedostały się do prasy dopiero rok później, w 1971 roku, i nie wywołały wielkiego zainteresowania. Zwłaszcza że nie były opatrzone żadnymi zdjęciami. Ot, sucha notka, że Elvis Presley spotkał się z prezydentem Richardem Nixonem w Białym Domu.
Dopiero w 1988 roku - wiele lat po tym, jak Presley zmarł, a Nixon w niesławie musiał ustąpić w wyniku afery Watergate - historia ich niezwykłego spotkania wybuchła z całą mocą. Wówczas bowiem Archiwa Narodowe USA ogłosiły, iż posiadają całą serię zdjęć wykonanych w jego trakcie i można kupić ich odbitki. W tydzień zamówiło je osiem tysięcy osób, bijąc wszelkie dotychczasowe rekordy. Do dzisiaj to najpopularniejsze zdjęcia w Archiwach Narodowych USA. Choć w zasobach są ich miliony i przedstawiają najważniejsze wydarzenia nowożytnej historii, to i tak Amerykanie najczęściej domagają się tych, na których widać ściskającego się Elvisa i Nixona w Gabinecie Owalnym.
Wykiwany Biały Dom
Po co w ogóle "Król Rock&Rolla" chciał się dostać do Białego Domu? W liście, który wręczył oniemiałemu strażnikowi, było pełno deklaracji o tym, jak to chce pomóc swojej ojczyźnie w walce z plagą narkotyków (bo pracując w show-biznesie dobrze wie, o co chodzi), wpływami komunistycznymi (bo studiował techniki prania mózgu stosowane przez radzieckich agentów), zepsuciem młodzieży i upadkiem patriotycznych wartości (do czego mieli się przyczyniać między innymi hippisi i The Beatles). Wszystko napisane na sześciu kartkach papieru firmowego American Airlines, okraszone wieloma zapewnieniami o tym, jak to podziwia Nixona i chce go wspierać.
Jednak wiele lat później jeden z doradców Nixona, Egil Krogh, który miał największy udział w błyskawicznym zaaranżowaniu spotkania, przyznał, że on oraz inni doradcy i sam prezydent mogli zostać zrobieni przez Elvisa w konia. Słynnemu piosenkarzowi chodziło bowiem głównie o jedną rzecz - odznakę Biura ds. Narkotyków i Niebezpiecznych Leków, poprzedniczki dzisiejszej DEA, zajmującej się zwalczaniem handlu narkotykami. Tylko prezydent mógł mu ją załatwić ot tak. Zrobił więc to, co mógł zrobić tylko "Król". W ciągu kilku godzin załatwił sobie spotkanie z prezydentem supermocarstwa, do którego głowy państw musiały stać w długiej kolejce i zabiegać o spotkanie miesiącami.
- Elvis użył wszystkich odpowiednich słów o tym, jak to chce robić słuszne rzeczy. Teraz jednak myślę, że najbardziej chodziło mu o tę odznakę i wiedział, co musi zrobić, żeby ją zdobyć. Człowieku, ale nas zrobił. No, ale przynajmniej było zabawnie! - stwierdził po latach Krogh.
Po co właściwie była potrzebna Elvisowi jakaś odznaka? Nigdy sam tego nie wyjaśnił, jednak wiadomo, że zbierał odznaki policyjne. Miał ich sporą kolekcję, której część nawet pokazał Nixonowi. Do tego prawdopodobnie był przekonany, że ta konkretna jest szczególna i da mu jakieś uprawnienia. - Ona reprezentowała dla niego jakąś niezwykłą, najwyższą władzę. Myślał, że dzięki niej będzie mógł wjechać do każdego kraju z bronią i swoimi lekami - napisała w swoich wspomnieniach jego żona Priscilla.
Niewątpliwie Elvis był ekstrawagancki. Często robił dziwne rzeczy a jak czegoś chciał, to musiał to dostać. Potrafił w środku nocy zrywać ze snu znajomego jubilera, żeby spod ziemi wydostał mu taki brylant, jakiego akurat zapragnął.
Połączenie dwóch światów
Jednak powiedzieć o Elvisie, że był ekstrawagancki, to nie powiedzieć o nim nic. Urodził się bardzo daleko od sławy i pieniędzy. Dokładniej - w 1935 roku w małym miasteczku Tupelo w stanie Missisipi, w skrajnie biednej rodzinie. Rodzicie Elvisa - Gladys i Vernon - byli jednak zdeterminowani i ciężko pracowali. Dbali o wychowanie i wykształcenie chłopca. Dorastał wśród biedoty, co w stanie Missisipi oznaczało głównie Afroamerykanów. Od małego brał udział w nabożeństwach baptystów, pełnych muzyki i energii.
W poszukiwaniu lepszej pracy rodzina przeniosła się w 1948 roku do pobliskiego Memphis w stanie Tennessee. Była to wówczas mekka dla afroamerykańskich muzyków. Tam zrodził się blues. Młody Elvis przesiąkał klimatem miasta i też próbował swoich sił w muzyce. Był jednak bardzo nieśmiały, a co najważniejsze: biali nauczyciele i koledzy podśmiewali się z jego stylu przesiąkniętego "czarnymi" wpływami. Wówczas porządna muzyka dla białych to był Sinatra i swing, a nie dziwne eksperymenty nazwane później rock&roll.
Nic nie zapowiadało wielkiej kariery, kiedy Elvis pewnego dnia w 1953 roku wszedł do małego studia nagraniowego Sun Records, prowadzonego przez Sama Phillipsa. Białego, który swoją misją uczynił uwiecznianie czarnych muzyków, których nikt inny nie nagrywał, a ich twórczość odchodziła wraz z nimi. Kiedy nieśmiały osiemnastolatek odśpiewał dwa utwory, zrobił na tyle dobre wrażenie na Phillipsie, że ten zapisał sobie jego imię. Był to krok ku sławie, ale nadal nie przełom.
Ten nastąpił prawie rok później, w sierpniu 1954 roku. Phillips długo szukał "białego, który miał duszę i głos czarnego". Był przekonany, że na takim połączeniu zarobi "miliardy". W końcu wrócił do nieśmiałego chłopaka, którego imię sobie zapisał. Kiedy Elvis i jego dwóch kolegów, zmęczeni długimi próbami, zaczęli się wygłupiać, wykonując na swój sposób stary przebój bluesowy "That's All Right", zrozumiał, że to było to. Elvis okazał się geniuszem, kiedy wyszedł poza sztywne ramy tego, co wypada białemu muzykowi.
Chorobliwie nieśmiały chłopak gwałtownie wystrzelił na szczyty. Kiedy wychodził na scenę, zapominał o całym świecie. Znikała nieśmiałość i - jak mówił - liczyły się "tylko on i publiczność". Po kilku miesiącach na jego koncertach fanki mdlały i walczyły z policją, aby tylko dostać się do swojego idola. Elvis stał się znany w całym kraju i rozpoczął muzyczną rewolucję, która na zawsze zmieniła popkulturę. Jak powiedział później John Lennon, "przed Elvisem nie było nic". Pokochało go młode pokolenie, znudzone grzecznym swingiem i Sinatrą. Oburzeni, starsi datą obywatele, protestowali przeciw jego koncertom, a czasem przerywała je policja, kiedy tylko zbyt "obscenicznie" ruszył biodrem. Z tego powodu telewizja przez jakiś czas pokazywała go tylko od pasa w górę.
Wybuch złości i dziwny pomysł
Do 1970 roku Elvis zdążył zaliczyć szczyty sławy, jak i osunąć się w niepamięć. Na wiele lat zniknął w Hollywood, grając w całej serii bardzo przeciętnych filmów. W 1968 roku udało mu się jednak reanimować swoją karierę muzyczną dzięki bardzo udanemu koncertowi "The '68 Comeback Special". Znów zaczęły się trasy koncertowe, intratne występy w hotelach w Las Vegas, kolejne złote i platynowe płyty. Po drugiej stronie sławy i sukcesu były jednak początki uzależnienia od leków na receptę, dzikie imprezy i gwałtowne wybuchy złości. Nikt nie zliczył, ile telewizorów Elvis rozstrzelał ze swojego rewolweru, kiedy nie spodobało mu się coś, co akurat nadawano.
Jeden ze swoich wybuchów miał dwa dni przed tym, jak zjawił się pod Białym Domem. 19 grudnia 1970 roku w jego posiadłości Graceland w Memphis przyszedł do niego ojciec, zajmujący się prywatnymi finansami syna. W ręku miał czeki na ponad sto tysięcy dolarów, co było wówczas niebagatelną kwotą, odpowiadającą ponad milionowi współczesnych dolarów. Kilka dni wcześniej Elvis wydał tyle w Los Angeles na broń i samochody, które chciał rozdać jako prezenty podczas nadchodzących świąt. Historie o tym, jak piosenkarz rozdawał przypadkowym osobom różowe cadillaki, nie są wymysłem. Elvis uwielbiał obdarowywać ludzi i wydawał na to wielkie sumy, co prowadziło często do spięć z ojcem. Tego dnia do krytyki przyłączyła się też żona Priscilla. Nieznoszący sprzeciwu Elvis eksplodował, zrugał ich i kazał im "odwalić się od jego pieniędzy", po czym wypadł jak burza z domu i zniknął.
Okazało się, że pierwszy raz w życiu samodzielnie pojechał na lotnisko. Normalnie towarzyszyli mu jego ochroniarze, którzy zajmowali się spełnianiem wszystkich jego potrzeb. On nawet nie nosił przy sobie pieniędzy. Od płacenia miał ludzi. Tego dnia zdołał jednak sam sobie załatwić bilet, choć podobno za niego nie zapłacił, bo nie miał jak. Poleciał do Waszyngtonu, bo akurat był taki lot. Tam w hotelu ochłonął i się znudził. Kilka godzin później leciał już do Los Angeles, gdzie miał posiadłość.
Być może wówczas, podczas wielogodzinnego lotu, zakiełkowała mu w głowie myśl zdobycia wspomnianej odznaki.
"Król jest tutaj"
W Los Angeles Elvis spotkał się z jednym ze swoich ochroniarzy - Jerrym Schillingiem. Ten załatwił mu lekarza i zastrzyk, po którym mający problemy z bezsennością piosenkarz od razu przespał osiem godzin. Po przebudzeniu szybko stwierdził, że chce wracać do Waszyngtonu. Nie wyjaśnił Schillingowi po co, ale zmusił go do zakupu biletów. Kilka godzin później obaj lecieli już na wschód. Samolot był pełen żołnierzy wracających z Wietnamu na święta do rodzin. Elvis tak się z nimi zżył, że kazał swojemu ochroniarzowi oddać jednemu z nich całe pieniądze jakie mieli, 500 dolarów. Schilling opierał się, ale w końcu skapitulował.
Po drodze gwiazdor poprosił stewardesę o papier i oznajmił, że chce napisać list. Wyjaśnił też Schillingowi swój plan zdobycia odznaki. - Założę się, że w całym swoim życiu napisał może trzy czy cztery listy, a teraz nagle wymyślił, że napisze list do Nixona, prezydenta USA - wspominał później ochroniarz. Kiedy skoro świt samolot wylądował w Waszyngtonie, Elvis kazał się zawieźć pod Biały Dom. O 6.30 wręczył swój list strażnikowi. Uzyskawszy zapewnienie, że zostanie niezwłocznie przekazany dalej, wsiadł do limuzyny i pojechał do hotelu, w którym zameldował się dwa dni wcześniej.
Po krótkim odpoczynku piosenkarz udał się do siedziby Biura ds. Narkotyków i Niebezpiecznych Leków, gdzie znajomy załatwił mu spotkanie z wicedyrektorem. Choć pojawienie się Elvisa wywołało wielki szok w biurze i sparaliżowało na chwilę jego pracę, to urzędnik grzecznie odmówił wydania mu odznaki. Stwierdził, że nie ma takiej możliwości. Ewentualnie "mógłby to zrobić prezydent". Elvis odparł na to: "Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, jeśli go o to poproszę?". Urzędnik miał się tylko roześmiać.
W tym samym czasie list Elvisa dotarł do Krogha, który był jednym z doradców prezydenta i przy okazji fanem piosenkarza. - Zadzwonił do mnie Dwight Chaplain (inny doradca - red.) i rzucił: "Król jest tutaj". Nie rozumiałem, o co mu chodzi, bo nie mieliśmy żadnych spotkań z królami tego dnia. Kiedy stwierdził, że "Król Rock&Rolla", to z początku nie wierzyłem, ale potem dostałem ten list - wspominał. Urzędnik stwierdził: "Dlaczego nie". Prezydent był akurat w Białym Domu i około południa można było wygospodarować kilka minut na spotkanie.
Chaplain napisał stosowną notkę do szefa kancelarii prezydenta Boba Haldemana, w której argumentował, dlaczego spotkanie jest dobrym pomysłem. Przy argumencie, że przecież Nixon chciał się spotkać z "młodymi i utalentowanymi" ludźmi, a Elvis byłby "dobrym początkiem", Haldeman dopisał na marginesie: "Chyba żartujesz". Jednak ostatecznie zaakceptował pomysł. Z Białego Domu zadzwoniono do hotelu, do którego akurat zdążył wrócić Elvis. Około południa, mniej niż sześć godzin po wręczeniu swojego listu, zaprowadzono go do Gabinetu Owalnego, gdzie czekał na niego lekko zdezorientowany Nixon.
"Załatw to"
Doradcy przygotowali prezydentowi tradycyjną notkę z punktami do dyskusji. Dotyczyły tego, o czym Elvis pisał w liście: narkotyki, młodzież, wartości, patriotyzm, szkodliwe wpływy itp. Gość prezydenta miał jednak za nic protokół i natychmiast skrócił dystans. W innej sytuacji byłoby to ciężkie do przełknięcia dla sztywnego i formalnego Nixona, o którym mawiano, że "zawsze wyglądał jak dyrektor jakiegoś biura". Jednak to był Elvis. Prezydent szybko dał się porwać chwili i zaczął oglądać kolekcję odznak policyjnych, którą piosenkarz przyniósł ze sobą. Elvis natychmiast poruszył temat tej jednej upragnionej odznaki. Szybko usłyszał, to co chciał.
- Krogh, możemy mu taką załatwić? - rzucił prezydent do doradcy. Ten odparł, że jasne. - To załatw to - stwierdził Nixon. Elvis miał tak się ucieszyć, że aż objął prezydenta ramieniem, czego mury Białego Domu jeszcze nie widziały. Były to inne czasy. Luz, jaki prezentował na przykład w ostatnich latach Barack Obama, był na początku lat 70. czymś nie do pomyślenia. Obecny na spotkaniu prezydencki fotograf wykonał kilkanaście zdjęć, na których widać, że na twarzy Nixona mieszają się zakłopotanie, spięcie i uśmiech.
Na zakończenie Elvis poprosił jeszcze o wpuszczenie do sali dwóch jego ochroniarzy - Schillinga i przybyłego kilka godzin wcześniej do Waszyngtonu Sonny'ego Westa. Choć początkowo ochrona Białego Domu mówiła, że nie będą mogli wejść, bo wymagałoby to dodatkowych środków bezpieczeństwa, to Elvisowi trudno było odmówić. Nixon kazał ich wpuścić i uścisnął im dłonie. Na zakończenie obdarował wszystkich trzech prezydenckimi pamiątkami. Krogh wspominał, że kiedy Nixon otworzył stosowną szufladę, Elvis sam do niej zajrzał i nie czekając na prezydenta, wybrał sobie ten najwyższej klasy - spinki do koszuli. Takie same zabrał dla Schillinga i Westa.
Na tym spotkanie się skończyło. Trwało może dziesięć minut. Krogh zabrał jeszcze trójkę gości do stołówki Białego Domu na obiad. Tam też wręczył Elvisowi naprędce załatwioną odznakę Biura ds. Narkotyków i Niebezpiecznych Leków. - Dzisiaj jest wystawiona w muzeum w Graceland. Portfel, w którym ją nosił, jest mocno wytarty. To pokazuje, że miał poczucie, iż daje mu ona znacznie więcej władzy, niż naprawdę miała. To była zwykła odznaka honorowa, ale traktował ją, jakby dostał prawdziwą odznakę agenta. Musieliśmy mu to tłumaczyć. To był jeden z najbardziej zabawnych momentów mojej pracy w Białym Domu - wspominał Krogh.