- Wzrost wyniku Andrzeja Dudy na wsiach w stosunku do wyniku PiS bierze się w ponad trzech czwartych ze wzrostu frekwencji na wsi spowodowanego "bitwą o wozy". W "drugiej edycji" podwyższono stawkę: do podziału trafi nie 16, ale 49 wozów strażackich. W apogeum stalinizmu opublikowano klasyczną "powieść produkcyjną" Witolda Zalewskiego "Traktory zdobędą wiosnę". W apogeum pisizmu niewykluczone, że to wozy strażackie zdobędą Pałac Prezydencki – dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich mnożą się analizy dotyczące wpływu prowadzonych przez kandydatów kampanii na wynik wyborczy oraz takie, które zajmują się tym, ile i w jaki sposób zwycięska dwójka - Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski - może przyciągnąć do siebie wyborców tych kandydatów, którzy odpadli z prezydenckiego wyścigu. Te analizy mówią o sprawach ważnych i nie należy ich lekceważyć. Mam jednak przekonanie, że olbrzymi, choć pośredni, wpływ na wyniki pierwszej tury wywarła, a na wyniki drugiej tury wywrze, działająca za kulisami władczyni – Jej Wysokość Frekwencja.
Jej Wysokość i jej gwałtowny wzrost
Władczyni to kapryśna. 28 czerwca wspięła się na wyżyny, wyniosła 64,5 procent i prawie zrównała się, jeśli chodzi o odsetki z rekordzistką – z frekwencją w pierwszej turze wyborów prezydenckich w 1995 roku. Jeśli chodzi o liczbę oddanych głosów, okazała się nieco wyższa. Porównywanie Jej Wysokości z mizerną hrabiną z poprzednich wyborów prezydenckich nie ma większego sensu – mierzyła ona wówczas niecałe 49 procent. Ale podczas niepodzielnych rządów PiS stało się coś ważnego – Jej Wysokość zaczęła gwałtownie rosnąć.
Frekwencje w wyborach samorządowych w 2018 i wyborach europejskich na wiosnę 2019 roku były najwyższe w tych kategoriach. Frekwencja w wyborach parlamentarnych 2019 roku była rekordowa – wyniosła 61,7 procent i to z nią należy porównywać obecny wzrost Jej Wysokości. W liczbach bezwzględnych urosła ona o milion wyborców. Oczywiście wybory prezydenckie mają swoją specyfikę, głosuje się na osoby, a nie na partie, ale poza Szymonem Hołownią wszyscy liczący się kandydaci byli de facto nominatami partyjnymi. Uprawnione jest zatem porównywanie ich wyników z wynikami ich partii sprzed 8 miesięcy. Poza wielkimi przegranymi - Robertem Biedroniem i Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem - są one generalnie podobne. Rafał Trzaskowski zgromadził o 800 tysięcy głosów więcej niż Koalicja Obywatelska, Andrzej Duda - o 400 tysięcy więcej niż PiS, natomiast Krzysztof Bosak - tylko o 60 tysięcy więcej niż Konfederacja.
Jednakże przyrosty frekwencji rozkładały się różnie w podstawowych kategoriach socjologicznych, zwłaszcza jeśli chodzi o miejsce zamieszkania i wiek. W porównaniu do 2019 roku mamy do czynienia z:
•incydentalną stagnacją w miastach powyżej 50 tysięcy mieszkańców;
•indukowanym przez pisowskie państwo istotnym wzrostem na terenach wiejskich;
•daleko posuniętą demobilizacją wyborców starszych (powyżej 60. roku życia);
•demokratyczną polityzacją młodych wyborców, która nie jest incydentalna i nie była przez nikogo wywołana.
Zacznijmy od miast. W dużych miastach – powyżej 250 tysięcy mieszkańców – frekwencja nie tylko nie wzrosła, ale nieznacznie spadła – z 71,3 proc. do 70,8 proc. Niby niewiele, ale wobec wzrostu frekwencji ogólnej o 2,8 punktu – zastanawia. Np. w Gdańsku spadła o 1 punkt procentowy, ale rekordzistką okazała się Warszawa – spadek o ponad 2,5 punktu. Niewiele lepiej było w miastach powyżej 50 tysięcy, gdzie była z grubsza taka sama, natomiast sporo wzrosła w miastach poniżej 50 tysięcy. Wydaje mi się, że można wskazać jedną przyczynę takiej stagnacji: początek sezonu urlopowego, który rozpoczyna się wraz z końcem roku szkolnego, a ten nastąpił przed 28 czerwca.
Jadą nowe wozy strażackie…
Natomiast na wsi doszło do niespotykanego wzrostu frekwencji: w stosunku do 2019 roku podniosła się ona o 5 punktów procentowych, a to oznacza 595 tysięcy głosów więcej.
Są trzy powody takiego przyrostu. Po pierwsze, o ile dzieci wiejskie wyjeżdżają na wypoczynek niemal równie często jak miejskie, to w większości są to obozy i kolonie, dorośli zostają w domu, więc nie zadziałał obniżający frekwencję efekt sezonu urlopowego. Po drugie, można uznać, jak argumentuje prof. Antoni Dudek, że ludzie na prowincji mają poczucie, iż PiS ich broni, ale nie tłumaczy to różnicy między o wiele większym przyrostem na wsi, a mniejszym przyrostem w mniejszych niż średnie miastach, które też przecież tworzą prowincję. Przyrost frekwencji w miastach od 20 do 50 tysięcy wyniósł tylko nieco ponad 3 punkty, a w miastach 50-100 tysięcy tylko 0,4 punktu; a przecież takie miasta to klasyczna Polska powiatowa.
Wydaje mi się, że największy wpływ na wyborczą mobilizację wsi miał czynnik przez większość komentatorów o rodowodzie miejskim nieodnotowany albo zlekceważony. W sobotę 20 czerwca kierownictwo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji ogłosiło, że w każdym województwie ta gmina poniżej 20 tysięcy mieszkańców, która poszczyci się w pierwszej turze wyborów prezydenckich najwyższą frekwencją, otrzyma dla Ochotniczej Straży Pożarnej średni wóz strażacki w całości finansowany przez resort. Sam jestem z urodzenia mieszczuchem, ale byłem przez ponad rok ministrem spraw wewnętrznych, miałem do czynienia z Państwową Strażą Pożarną, Krajowym Systemem Ratowniczo-Gaśniczym i Ochotniczymi Strażami Pożarnymi. I wiem, o co biega i jak to chodzi.
Zacznijmy od OSP i Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego. Na polskiej wsi istnieją dwie instytucje, które organizują jej życie społeczne i nie wiadomo, która ważniejsza. Pierwszą jest parafia katolicka, a drugą jednostka OSP. Mam wrażenie, że ta druga bardziej się liczy, bo najaktywniejsi społecznie mieszkańcy są strażakami. Jednostek OSP mamy ponad 16 tysięcy; działają w gminach, ale ich siedzibą są wsie i bardzo małe miasteczka. Jest to sieć bardziej rozległa i gęsta niż sieć gminna. Gmin wiejskich jest w Polsce tylko 1533, do czego trzeba doliczyć 642 gminy miejsko-wiejskie. Stosunek niemal jak osiem do jednego.
OSP dzielą się na plebs i elitę. Elita to ponad 26 proc. OSP, które należą do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego (4376 jednostek). Przynależność do KRSG to prestiż i stałe, stabilne finansowanie, w tym wypłacanie ekwiwalentów i rekompensat za udział w akcjach ratowniczych. Wieś, której OSP należy do KSRG to dumne bażanty, które patrzą na te, których OSP do KSRG nie należą, jak na zmokłe kury. Tego typu rywalizacje wyzwalają potężne emocje niemające nic wspólnego z polityką, ale animujące aktywność zbiorowości. Zgodnie z rozporządzeniem MSWiA z 2014 roku podstawowym warunkiem umożliwiającym włączenie OSP do KSRG jest posiadanie co najmniej średniego wozu strażackiego. Koszt nowego wozu to 800 tysięcy złotych, a aby uzyskać taki od resortu spraw wewnętrznych, władze gminy musiałyby zadeklarować wkład własny w wysokości 200 tysięcy złotych. Większość gmin wiejskich to bida z nędzą i ich po prostu nie było na to stać. "Profrekwencyjna" deklaracja MSWiA oznacza nadzieję na wejście do KSRG za darmo. W tych wsiach, które do KRSG nie należą, ale mają własne OSP, druhowie i druhny musieli wszystkich sąsiadów mobilizować do pójścia do urny z jedną intencją: nasza wioska musi się wybić. Przed wyborami przewidywałem, że na znacznej części terenów wiejskich - tam, gdzie OSP nie należą do KRSG - frekwencja sięgnie 70 proc. Z 70 procentami to przesadziłem, ale z powyżej 65 procent, to miałem rację.
Stagnacja frekwencji w miastach powyżej 50 tysięcy mieszkańców i wysoka wyborcza mobilizacja wsi nie były obojętne politycznie. Znany i wielokrotnie poświadczony statystycznie jest związek między zamieszkiwaniem na wsi oraz liczebnością gminy a głosowaniem na PiS. Mieszkańcy wsi o wiele częściej głosują na tę partię niż mieszkańcy miast, a im mniejsza gmina, tym głosowanie na PiS częstsze. Rafał Trzaskowski nie miał jak się pożywić w średnich i dużych miastach wyborcami, którzy nie głosowali w 2019, bo ich nie było. Jego zysk w stosunku do parlamentarnego rezultatu Koalicji Obywatelskiej to wyborcy SLD i w mniejszym stopniu PSL. Na nowych wyborcach w miastach poniżej 50 tysięcy skorzystał natomiast najbardziej Szymon Hołownia. Można natomiast zakładać, że na wsiach głosowanie tych nowych wyborców nie odbiegało szczególnie od głosowania wyborców "starych". Według Ipsosu na wsiach na Andrzeja Dudę głosowało 55,9 proc., co oznacza, że padło na niego ponad 330 tysięcy głosów nowych wyborców. Okazuje się, że liczony w głosach wzrost wyniku Andrzeja Dudy w stosunku do wyniku PiS bierze się w ponad trzech czwartych ze wzrostu frekwencji na wsi spowodowanego "bitwą o wozy", czyli wykorzystaniem przez MSWiA zasobów państwa do celów walki wyborczej.
Powstrzymać stagnację w miastach
Przed drugą turą w interesie Platformy jest powstrzymanie stagnacji frekwencji w miastach, a przecież może nawet dojść do jej niewielkiego spadku, bo w połowie lipca mieszkańcy miast będą częściej wyjeżdżać na urlop niż pod koniec czerwca. 7 lipca mija termin składania wniosków o dopisanie do spisu wyborców poza miejscem zamieszkania, a 10 lipca – wydania zaświadczenia o prawie do głosowania.
Jeśli Rafał Trzaskowski chce mieć jakiekolwiek szanse na zwycięstwo, to jak najszybciej w internecie, wszystkich telewizjach i radiach musi zacząć krążyć spot, w którym zwraca się do wszystkich, którzy wyjeżdżają na wakacje, o dopisanie do spisu wyborców poza miejscem zamieszkania, i pojawiać się z maksymalną intensywnością do południa 7 lipca. A do 9 lipca powinien szaleć spot o zaświadczeniu o prawie do głosowania. Z racji sezonu urlopowego tu chodzi o setki tysięcy głosów. Przed pierwszą turą takich zaświadczeń wydano ponad 216 tysięcy – o około 60 tysięcy więcej niż w 2019 roku. To będzie trudna decyzja, bo taka akcja musi sporo kosztować i zmniejszy zasoby finansowe służące bezpośredniej wyborczej agitacji. Ale w Rafała Trzaskowskiego uderzyć też może rykoszetem wyborcza aktywność mieszczuchów, którzy udając się na urlop, dopisali się online do spisów wyborców w miejscowościach wypoczynkowych.
Według danych Ministerstwa Cyfryzacji skorzystało z tej możliwości prawie 390 tysięcy wyborców. Ale tu kryje się haczyk. Dopisanie do spisu wyborców poza miejscem zamieszkania oznacza wykreślenie ze spisu wyborców w miejscu zamieszkania i obejmuje pierwszą i drugą turę. Owszem, można to "odkręcić", ale wtedy w miejscowości, w której się głosowało w pierwszej turze, trzeba złożyć wniosek do urzędu gminy i wziąć zaświadczenie o prawie do głosowania poza miejscem, gdzie jest się ujętym w spisach. Wniosek można wprawdzie złożyć drogą elektroniczną, ale zaświadczenie trzeba odebrać osobiście. Można założyć, że co najmniej 100 tysięcy wyborców, a zapewne dużo więcej, tego nie zrobiło. Wyborcy, którzy tego nie zrobili, a wrócili do domów, nie udadzą się ponownie nieraz kilkaset kilometrów do miejsca głosowania w pierwszej turze, by pobrać takie zaświadczenie, a zatem w dniu głosowania nie będą mieli prawa oddania głosu w swojej gminie. Ta okoliczność z racji już przywoływanych bardziej uderzy w Rafała Trzaskowskiego niż Andrzeja Dudę.
Choć frekwencyjne dzwony na trwogę biją coraz głośniej, mieszkańcy miast każdego dnia coraz liczniej wyjeżdżają na wakacje, to do 3 lipca sztab Rafała Trzaskowskiego nie podjął żadnej akcji profrekwencyjnej, co nie najlepiej wróży szansom tego kandydata.
Natomiast w PiS-ie wyciągnięto wnioski z wygranej "bitwy o wozy" i zapowiedziano jej drugą edycję. Podwyższono w celach mobilizacyjnych stawkę: do podziału trafi nie 16, jak w pierwszej turze, ale 49 wozów strażackich. W apogeum stalinizmu opublikowano klasyczną "powieść produkcyjną" Witolda Zalewskiego "Traktory zdobędą wiosnę". W apogeum pisizmu niewykluczone, że to wozy strażackie zdobędą Pałac Prezydencki.
Czy potencjalna, zarówno pisowska, jak i peowska akcja profrekwencyjna, mogą doprowadzić do istotnego wzrostu frekwencji, zbliżenia się do 68 proc. z 1995 roku i pojawienia się około 2 milionów nowych wyborców, którzy rozstrzygną o rezultacie elekcji? Nie wydaje mi się, by było to możliwe, a to z tego powodu, że mamy przywołany już sezon urlopowy. Bardzo wysoki przyrost frekwencji na wsi pozwala sformułować prognozę, że jej istotne zwiększenie jest mało prawdopodobne, choć zwiększenie liczby wozów strażackich do rozdysponowania może ją podnieść o 1 punkt procentowy, czyli ok. 300 tysięcy głosów. Większym rezerwuarem wzrostu uczestnictwa w wyborach są miasta, ale to mieszczuchy częściej wyjeżdżają na wakacje. Opisane jako możliwe akcje profrekwencyjne – pisowska na wsi, a peowska w miastach – mogą co najwyżej utrzymać frekwencję na poziomie pierwszej tury lub ją nieznacznie zwiększyć – nie sądzę, by o ponad 500 tysięcy głosów. Sztaby obu kandydatów są w sytuacji Alicji po drugiej stronie lustra, która musiała biec najszybciej, jak potrafi, by pozostać w tym samym miejscu. Na razie najszybciej, jak może, biegnie PiS, a PO drapie się po głowie.
Uderza to, że w pierwszej turze raptownie spadła frekwencja wśród wyborców powyżej 60. roku życia. Wyniosła ona 60 proc. i była niższa o 10 punktów niż w 2019 roku. Mogły na to wpłynąć dwa czynniki. Po pierwsze, seniorzy należą do grupy wysokiego ryzyka, jeżeli chodzi o konsekwencje zarażenia się koronawirusem. Istotniejszy wydaje mi się motyw głosowania portfelem. Rafał Trzaskowski solennie deklarował, że zawetuje ustawę, która podwyższałaby wiek emerytalny, czym straszył Andrzej Duda. Wydaje się, że znaczną część wyborców w przedziale 61-65 lat uspokoił. Z kolei emeryci wiedzą, że co mieli wycisnąć (trzynasta emerytura), to wycisnęli, więcej w dobie kryzysu gospodarczego nie dostaną, po co się więc fatygować do urn?
Liczyć się z młodymi
Natomiast do prawdziwej rewolucji frekwencyjnej doszło w młodym, urodzonym już w III Rzeczpospolitej pokoleniu. Wyborcy w wieku 19-29 lat przez dwa dziesięciolecia byli przez większość polityków lekceważeni nie bez oczywistych powodów. Frekwencja w tej grupie wiekowej oscylowała wokół 30 proc., a ci, którzy głosowali, popierali o wiele częściej niż ogół wyborców prezydenckich kandydatów i ugrupowania protestu: kolejne partyjki Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Palikota, Kukiz'15 (np. w 2015 roku w wyborach prezydenckich Paweł Kukiz otrzymał 41 proc. głosów młodych wyborców). Jeszcze wiosną 2019 roku w wyborach europejskich zagłosowało tylko 27 proc. młodych – o 19 punktów procentowych mniej niż frekwencja ogólnopolska. Poważni politycy opychali problem młodych gładkimi frazesami i trudno się temu dziwić – każda polityczna inwestycja w tę grupę zapowiadała ujemną stopę zysku. Jednak na jesieni 2019 roku coś drgnęło: różnica między frekwencją ogólną, a tą wśród młodych spadła do 15 punktów, a rewolucyjny przełom nastąpił 28 czerwca 2020 roku – do urn poszło, według szacunków Ipsosu, 64,5 proc. młodych, dokładnie tyle, co ogółu Polaków. Oznaczało to wzrost o 20 punktów w stosunku do wyborów w 2019 roku.
Z punktu widzenia polityków to zmiana fundamentalna, bo to oznacza, że z młodym wyborcą trzeba się naprawdę liczyć, a nie zbywać go jakimiś frazesami. Bo młodych, aktywnych przy urnach wyborców jest 2 miliony 900 tysięcy. Są oni niemal idealnie równo podzieleni. 45 proc. z nich zagłosowało na kandydatów partii głównego nurtu - Andrzeja Dudę (20 proc.) i Rafała Trzaskowskiego; 46 proc. na kandydatów protestu - Szymona Hołownię i Krzysztofa Bosaka. Zauważmy, iż dali oni jasno do zrozumienia, że nie chodzi im o jakieś szczególne preferencje dla młodych. Te wprowadził niemałym kosztem dla budżetu (2,5 mld zł rocznie) PiS, uchwalając zerowy VAT dla podatników do 26. roku życia. Młodzi wzięli, nie skwitowali i w czterech piątych pokazali przy urnach PiS-owi gest Kozakiewicza.
Młodzi popierający kandydatów głównego nurtu na pewno pójdą 12 lipca do urn. A jak się zachowają ich równolatkowie, którzy poparli kandydatów protestu? Jest ich około 1 milion 300 tysięcy. Według ostatnich sondaży, których nie należy traktować jak wyrocznie, bo część respondentów ostrożnie gospodaruje prawdą, około 80 proc. wyborców Szymona Hołowni poprze Rafała Trzaskowskiego i tak samo zachowa się około 27 proc. wyborców Krzysztofa Bosaka. Młody wyborca protestu ma jednak naturę starego, doświadczonego karpia: wobec przedstawicieli tzw. establishmentu jest wybredny, ostrożny, skrajnie nieufny i łatwo go zrazić. Trzeba się dobrze namęczyć, by złapać go na wyborczą wędkę. Ponadto istnieje jeszcze paręset tysięcy wyborców, którzy deklarują, że zostaną w domu lub poprą Andrzeja Dudę. Jak jednych nie stracić, a drugich pozyskać? Są oni mocno podzieleni politycznie i ideowo, podobnie jak starsze roczniki. Są wśród nich pro-liferzy i obrońcy prawa do aborcji, tolerancjoniści i zwolennicy "zakazu pedałowania", opowiadający się równością praw kobiet i mężczyzn i entuzjaści Korwin-Mikkego, który głosi, że kobiety są z natury głupsze, ludzie opowiadający się za solidaryzmem społecznym i socjalni darwiniści domagający się jak najniższych podatków, przede wszystkim dla "młodych i przedsiębiorczych". Czy jest coś, co ich łączy, do czego można się odwołać tak, by pozyskując jednych, nie stracić drugich?
Komunikacja polityczna jest z nimi trudna, bo nie artykułują oni swoich oczekiwań politycznych wprost, ale dają je do zrozumienia przez to, jakich piosenek słuchają, jakie filmy oglądają i jakie memy ich śmieszą. Trzeba, jak pisał Wieszcz:
"Wsłuchać się w szum wód głuchy, zimny i jednaki
I przez fale rozeznać myśl wód jak przez znaki".
Wody zaszumiały, fale wezbrały; wydaje mi się, że słyszę gniew. Nie jest to przy tym gniew rewolucjonistów, którzy chcą "ruszać z posad bryłę świata", ale wściekłość młodych ludzi, którym ci starsi, nie pytając ich o zdanie, obstalowali toporne i przyciasne buty, które im stopy do krwi natarły, a teraz, gdy krzyczą: "ale my chcemy takie nasze, które by nam pasowały!", słyszą w odpowiedzi: "masz tu młodzieży plasterek na swoje bąbelki, nie zawracaj nam głowy". Sądzę, że te 64,5 proc. frekwencji to wyraz gniewu pokolenia, które Polska skrojona przez starszych mocno uwiera i chciałoby nie rewolucji, ale zmiany, w której jego głos byłby znaczący.
Potrzebny zręczny surfer
Takie rozumienie skoku frekwencyjnego - czyli demokratycznej polityzacji młodego, apolitycznego dotąd pokolenia - otwiera nowe możliwości przed Rafałem Trzaskowskim, jeśli pokaże, że zasadniczy konflikt dzieli go nie z Andrzejem Dudą, który nie odgrywa żadnej podmiotowej roli, ale z Jarosławem Kaczyńskim, którego Andrzej Duda jest posłusznym narzędziem. Wydaje się, że nie ma dla młodego pokolenia postaci w polskiej polityce bardziej odstręczającej niż Jarosław Kaczyński. Wielce znaczące jest to, że tuż przez pierwszą turą z wielkimi fanfarami zorganizowano mu spotkanie z młodzieżówką PiS-u, na którym wygłosił homilię do młodych. Efekt musiał być porażający, bo nawet "Wiadomości" TVP - nastawione na tego jednego widza - upchnęły króciutką relację z tego epokowego wydarzenia w 14. minucie programu. Rafał Trzaskowski może wejść w rolę dobrze ustawionego wujka, na którego młodzi są wściekli i różne rzeczy mają mu za złe, ale można z nim pójść na piwo, nawrzucać mu i w odpowiedzi usłyszeć: "rozumiem was, jesteście wściekli, może gdybym miał 25 lat, też byłbym wściekły, ale przecież dla waszej satysfakcji się nie obwieszę; nie pasują wam te buty, to zmieńcie, jak chcecie założyć fabryczkę, która będzie produkowała obuwie dla takich jak wy, to ja wam pomogę, ale teraz mi pomóżcie, bo ten zapieniony, zgryźliwy dziadyga, który wszystkich lagą okłada i na wszystkich warczy, załatwi i mnie, i was. Ze mną możecie pogadać i dogadać się. Chcecie próbować z nim?".
Kiedy wzbiera fala, to zręczny surfer wskakuje na nią i pozwala się jej nieść; jak nie wskoczy, to zostanie przez nią zatopiony.