Najdłużej pracujący trener w historii Pogoni Szczecin, jeden z najstarszych wciąż aktywnych kibiców klubu. Bohater narodowy w Algierii, a w Polsce niewykorzystany potencjał. 96-letniemu Stefanowi Żywotce trochę żal, że o dawnych trenerach mało kto pamięta, bo on o piłce nie zapomniał nigdy.
Główny mecz nie zawsze przesądza o wyniku, czasami potrzebna jest #dogrywka. Oni udowadniają, że właśnie wtedy można osiągnąć najwięcej. Starsi, ale młodzi duchem: przedstawiamy cykl portretów osób po sześćdziesiątce, które są może i nieznane, ale za to wyjątkowe. Motywują do działania, pokazują, że wiek nie jest przeszkodą w realizacji marzeń. Poznaj historie życiowych dogrywek.
tvn24.pl
Dopingujące okrzyki, rytmiczne oklaski i odpalone race –tłum kibiców Pogoni Szczecin na stadionie robi wrażenie, ale na trybunie miejscowych wszyscy patrzą z podziwem właśnie na niego. Dziarski 96-latek kroczy między krzesełkami i zajmuje swoje stałe miejsce. Czuje atmosferę sportowej rywalizacji. To dla niej wciąż tutaj przychodzi.
– Czym dla mnie jest piłka nożna? – powtarza pytanie i uśmiecha się. – Piłka jest treścią mojego życia.
Niekończąca się historia
Nie potrafi wskazać, kiedy dokładnie pokochał futbol. Wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną, na kresach wschodnich. Tam jako 17-latek zaczął myśleć o karierze piłkarskiej. Do 1939 r. grał z seniorami we lwowskich drużynach: Czarnych i Spartaku. Jednak wojna pokrzyżowała jego plany na sportową karierę. Wraz z pułkiem ułanów trafił na teren dzisiejszego województwa zachodniopomorskiego.
To, czego nauczył się jako młodzieniec na Kresach, w Szczecinie przekazywał piłkarzom już jako trener. Skutecznie. Sam przejął Portowców w 1965 r., kiedy spadli z pierwszej ligi (dzisiejszej ekstraklasy), ale już w pierwszym sezonie drużyna wywalczyła powrotny awans. To był dopiero początek pasma sukcesów. Poprowadził Pogoń do 6. miejsca w lidze. Jemu drużyna zawdzięczała m.in. zwycięstwo nad legendarnym wówczas Górnikiem Zabrze.
Przekroczenie granicy
Pan Stefan z dumą pokazuje zdjęcia, na których stoi w szeregu z największymi legendami polskiej piłki, w tym z Kazimierzem Górskim czy Edwardem Brzozowskim. Razem z nimi szkolił się na kursie instruktorów piłki nożnej w Krakowie w 1952 r. Po trzymiesięcznym przygotowaniu otrzymał dyplom trenera drugiej klasy. – Właśnie wtedy załapałem o co chodzi, to był wspaniały okres. To tam, w Krakowie rodziły się legendy piłki – wspomina.
Losy jego i Kazimierza Górskiego przez lata się krzyżowały. W 1976 r., po olimpiadzie w Kanadzie (Górski był wówczas trenerem polskiej reprezentacji), wspólnie mieli jechać do Kuwejtu. Umowy były już podpisane, wyjazd stanowił nagrodę od ówczesnych władz za zasługi w pracy trenerskiej. Stefan Żywotko miał odpowiadać za grupę seniorów, Górski – być szefem trenerów. Jednak po powrocie polskiej drużyny z Kanady, w której piłkarze zdobyli "tylko" srebrny medal, przewodniczący komitetu partyjnego za karę odmówił wspólnego wyjazdu. – Kazik miał już wcześniej zgodę, paszport w kieszeni, więc skorzystał z okazji i pojechał do Grecji, gdzie zaczął trenować Panathinaikos AO. Ja zostałem w kraju – opowiada Żywotko.
Został, ale wciąż liczył, że wyjechać się uda. Czekał półtora roku. – Któregoś dnia dostałem telegram i taką propozycję: Algieria. Koniec świata, ale jak nie skorzystać? To była fantastyczna przygoda! – cieszy się.
85-letni trener – czemu nie?
– Siedmiokrotne mistrzostwo kraju, Puchar Algierii oraz dwukrotny triumf w Afrykańskiej Lidze Mistrzów – to mój bilans 14-letniej pracy w mieście Tizi Wuzu – wylicza. Za osiągnięcie sportowe dla Algierii otrzymał medal od tamtejszego prezydenta Chadliego Bendjedida.
Afrykańska furtka po raz kolejny otworzyła się przed nim 10 lat temu. Jego były klub Jeunesse Sportive de Kabylie poprosił go o ponowne poprowadzenie. Na stadionie skandowano jego imię, wywieszono wielki szyld z jego zdjęciem, tysiące kibiców biły mu brawo. – To było bardzo przyjemne. Mówili: wracaj, bo tu źle. I rzeczywiście, odkąd wyjechałem, czyli od 1991 r., mój klub nie radził już sobie tak dobrze – przyznaje.
Nie zdecydował się jednak na powrót. Jak twierdzi, nie ze względu na wiek, choć miał wtedy już 85 lat. – Nie było wtedy jeszcze w Algierii spokoju. Trudno trenować albo podróżować w otoczeniu konfliktu zbrojnego – mówi.
Zapomnieli o nas
Stefan Żywotko w styczniu obchodził 96. urodziny, ale wiek nigdy nie przeszkodził mu w realizacji pasji. Dalej chodzi na mecze, śledzi pozycje drużyn w tabeli, denerwuje się na swoje byłe zespoły za słabe występy i kibicuje im. Przyznaje, że piłka nigdy nie przestała go fascynować. Jak mogłaby, skoro to całe jego życie?
Krytycznie patrzy na to, co dzieje się na polskich boiskach. Kiepskie przygotowywanie juniorów, masowe kupowanie zawodników zza granicy, rozpad więzi między klubami a kibicami – to jego zdaniem droga do samozagłady polskiej piłki.
– Ja zawsze mówiłem piłkarzom, że mają się czuć jak artyści, a to, co przygotowują, to ma być spektakl dla widzów, dla kibiców – wspomina. – Cały byt zawodnika zależy od tych, którzy siedzą na trybunach. Oni przyszli na mecz nie po to, żeby płakać z powodu przegranej, ale żeby się cieszyć z wygranej – uważa.
Czasem tylko taniec zamiast piłki
Wciąż ma głowę pełną pomysłów i sugestii dla dzisiejszych szkoleniowców. Smutno mu jednak, że dziś nikt nie pyta go o zdanie. – Zapomina się o starych trenerach, którzy mają doświadczenie – mówi rozczarowany.
Historia, którą pisał przez 96 lat, wystarczyłaby na książkę. Nasz bohater twierdzi, że ta historia cały czas się toczy i że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W klubie mówią wręcz, że Żywotko jest jak mecz bez końcowego gwizdka.
– Życie bez piłki? To niemożliwe, czym miałbym się interesować? – śmieje się. – Oglądam czasem tańce z gwiazdami, ale to piłka jest na pierwszym miejscu. Dla mnie to treść życia. Co innego mi zostało?