Gdy Denis Urubko ratował Polaków na ośmiotysięcznikach, rzucał do nich mięsem albo motywował żartem. W górach ocalił około dziesięciu osób i zdobył niemal wszystko, co jest do zdobycia. Parę razy sam otarł się o śmierć. Dlatego kończy z himalaizmem. – Wystarczy. Mam dla kogo żyć – mówi Magazynowi TVN24 jeden z najwybitniejszych himalaistów.
Najgorsze przyszło, gdy Anna Czerwińska schodziła z Lhotse (8516 m), czwartej góry świata. Dla Polski góry piekielnej, bo zabrała w 1989 roku Jerzego Kukuczkę, naszego najwybitniejszego himalaistę. Wcześniej zginęli na niej Czesław Jakiel, Rafał Chołda i Stanisław Latałło.
Czerwińska, pierwsza polska zdobywczyni Korony Ziemi, tworzonej umownie przez najwyższe góry wszystkich kontynentów, na szczycie tego himalajskiego potwora stanęła z Dariuszem Załuskim. To był maj roku 2001.
W himalaizmie wdrapanie się na wierzchołek to połowa sukcesu. Jeszcze trzeba z niego bezpiecznie zejść, o co trudno przy koszmarnym zmęczeniu i coraz późniejszej porze. A im na górze później, tym chłodniej. Robi się minus 20, później 30, a nawet 40.
- Schodziłam do obozu czwartego, szłam potwornie wolno. Nie czołgałam się, ale musiałam przysiadać co chwila na śniegu. Był to jeden z trudniejszych moich powrotów ze szczytu. Byłam totalnie zajechana. Okazało się, że człowiek choćby nie wiadomo jak chciał, to nie jest maszyną – odtwarza prywatny dramat Czerwińska.
"Ana, dawaj, bo jestem lekko ubrany"
Z upragnionego czwartego obozu, do którego z mozołem się kierowała, dojrzał ją Denis Urubko. Rosjanin z kazachską przeszłością, jeszcze wtedy bez polskiego paszportu. Dziś to jeden z najlepszych speców od wysokogórskiej wspinaczki. Kto wie, może i najlepszy.
To piętnasty człowiek w historii, który zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników świata. Wszedł na nie w dziewięć lat, na wszystkie bez użycia tlenu. Bo tlen w butli, ogrzewacze czy inne termofory w drodze na szczyt uważa za swego rodzaju doping. Skoro w sporcie jest zabroniony, to czemu nie w himalaizmie. On wymyślił sobie wspinanie na czysto. – Tak jest uczciwie – przyznał raz.
W sumie 21 razy wdrapywał się na najwyższe szczyt świata. Jest utytułowany, a przy tym piekielnie szybki. Ma tytuł Śnieżnej Pantery. To za zdobycie pięciu najwyższych wierzchołków byłego ZSRR. Wszystko w 42 dni!
W lutym ogłosił, że kończy z himalaizmem, czym wprawił środowisko w osłupienie. W lipcu skończy 47 lat, wydawało się, że jeszcze sporo przed nim. - Mam dosyć tracenia czasu. Zbyt często to się zdarzało. Poświęciłem wiele czasu na treningi, wyprawy trwały po dwa-trzy miesiące. Tracili na tym rodzina i znajomi. Ekstremalną wspinaczkę, nowe drogi i zimowe wejścia na szczyty w Himalajach, odpuszczam – tłumaczy mi.
Wtedy, na Lhotse, był razem z Simone Moro, Włochem, z którym przez lata tworzyli zgraną himalajską parę. Jako pierwsi zdobyli zimą kilka ośmiotysięczników, szybko awansowali na najwyższą półkę w wysokogórskiej hierarchii, tych najlepszych z najlepszych.
Urubko pomógł Czerwińskiej, Moro uczestnikowi innej wyprawy Anglikowi Tomowi Mooresowi, którego organizm protestował przeciw tak skrajnie trudnym warunkom.
- Denis wyszedł mi na spotkanie, na pomoc. Pamiętam, że powiedział mi tak: Ana, dawaj, bo jestem lekko ubrany. Taki żart, ale dzięki niemu znalazłam motywację, żeby do tego obozu dojść. To była dobra metoda, żeby mnie ogarnąć. Towarzyszył mi do zejścia do obozu, dopilnował, żebym zdjęła raki. Jestem mu bezgranicznie wdzięczna – wspomina himalaistka.
Odwrót zamiast ataku
Dwa lata później Urubko znów się nie zastanawiał, tylko ruszył na ratunek koledze przejawiającemu objawy choroby wysokościowej. Denis i Marcin Kaczkan byli członkami polskiej wyprawy, która zasadziła się na K2 (8611 m), drugi szczyt świata, do dziś jedyny niezdobyty zimą.
W 2003 roku K2 była, jak w kolejnych latach wielokrotnie, niegościnna. Urubko i Kaczkan wspięli się na wysokość 7650 m.
- To był obóz czwarty. Dotarliśmy do niego późnym wieczorem. Plany były takie, żeby następnego dnia iść jeszcze wyżej. Połączył się z nami kierownik Krzysiek Wielicki i powiedział, że warunki są, jakie są, i kończymy wyprawę. Dlatego nigdzie nie wchodzimy, tylko schodzimy. Byliśmy z Denisem w szoku, patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Nawet pomyśleliśmy: "Eee, coś mu się pomyliło, może rano, jak się znów połączymy, to przedstawi jakąś inną wersję" – relacjonuje tamte chwile Kaczkan.
Nic się nie zmieniło. Ataku szczytowego nie było, był za to odwrót. Bardzo dramatyczny.
- Następnego dnia okazało się, że decyzja była jak najbardziej trafna. Dopadło mnie wyczerpanie, we znaki dała się wysokość. Nie byłem w stanie iść. Trudno to opisać. Świadomość była, trzeźwo myślałem, wiedziałem, gdzie jestem, ale ciało nie słuchało umysłu. To było swego rodzaju rozdwojenie fizyczności i świadomości. Trzeba było się zmuszać do każdej czynności, którą wykonuje się naturalnie – opowiada polski himalaista.
Urubko kolejny raz wystąpił w roli motywatora, był świadomy, że w obliczu objawów choroby wysokościowej kluczowe jest jak najszybsze zejście niżej, gdzie jest więcej tlenu.
- Denis dopingował mnie, kazał szybciej się ubierać i wyjść z namiotu. Padło parę mocnych słów, nie pamiętam dokładnie jakich, ale na pewno to była mieszanka angielskiego i rosyjskiego, on jeszcze wtedy kompletnie nie rozumiał polskiego – przypomina sobie Kaczkan.
Denis Urubko w trakcie wyprawy na K2 »
"Twarz woskowa, oczy puste jak u lalki"
Tak Urubko wspomina na kartach swojej książki walkę z chorobą kolegi: "Wciśnięty w kąt przy wejściu do namiotu usiłowałem przekonać go, by usiadł troszkę dalej. Udało mi się dopiero za trzecim czy czwartym razem. Wydawało się, że on naprawdę mnie nie słyszy. To samo, kiedy prosiłem go o podanie butli. Po prostu człowiek nic nie rozumie. Słabo reaguje, z ledwością się porusza… Hop! Koniec, dotarło do mnie, że jest z nim źle. Twarz woskowa, oczy puste jak u lalki, jakiś stupor na twarzy… Znów pada…".
Po wyjściu z namiotu dla bezpieczeństwa związali się liną. Zeszli z 50 metrów i Kaczkan odzyskał część sił. Gdy już się rozruszał, rozwiązali się i schodzili osobno. Łatwo nie było, Polak był dalej osłabiony, potykał się.
Zejście do obozu pierwszego zajęło im około dziewięciu godzin. Trzy razy dłużej niż w normalnych warunkach.
Dziś Urubko tak widzi oba te dramaty: - Te sytuacje były tak samo poważne. Ania i Marcin oczywiście potrzebowali mojej pomocy, ale pokazali, jak silne mają charaktery. Bez ich starań wszystko zajęłoby więcej czasu i byłoby ogromnym ryzykiem.
Tego nauczyła go armia
On sam parę razy cudem wykaraskał się z nie lada tarapatów. Ze wspomnianym Moro przeżyli dramat na Gaszerbrum II (8035 m). Gdy z Amerykaninem Corym Richardsem schodzili w 2009 roku ze szczytu, dopadła ich lawina. Urubkę zasypało, był pogodzony ze śmiercią.
– Kilka myśli przeleciało mi przez głowę. OK, this game is over. Myślałem, że to koniec – wyznał później w jednym z wywiadów.
Przyznaje, że ratuje innych z prozaicznego powodu: bo żadna śmierć w górach nie ma sensu. Tego się trzyma. A to, że nie waha się i niesie pomoc, nierzadko ryzykując własnym życiem, kwituje następująco: - Tak mnie nauczono w armii.
Pytam, ile istnień ocalił w górach.
- Około dziesięciu. Uratowałem niektórych ludzi również od mrozu i urazów. Ale to nic wielkiego. Popatrzmy na ratowników medycznych, oni ratują życie codziennie – odpowiada skromnie.
Na początku była astma
Wszystko zaczęło się od astmy. Urodził się w Niewinnomyssku, na terenie Związku Radzieckiego. To była robotnicza miejscowość na Kaukazie, przyciągała do siebie zatrudnieniem w zakładach chemicznych.
Gdy miał 14 lat, rodzice musieli wybrać inne miejsce do życia. Specjalnie dla Dienika, jak na niego pieszczotliwie mówili. Był chorowity, nieustannie kaszlał. Lekarze straszyli rodziców, że chłopak nie dożyje dwudziestki. Stąd przeprowadzka na Sachalin, leżący w przyjaźniejszej, wilgotniejszej strefie klimatycznej.
Mama Urubki grała na pianinie, uczyła muzyki w przedszkolu i szkole podstawowej, a tata był topografem, później został geodetą. W wolnym czasie zaś myśliwym i wędkarzem. Zabierał Dienika do pracy i na polowania, w końcu nauczył go orientacji w terenie.
Rodzice zarazili go miłością do czytania. W domu brakowało miejsc na książki, półki uginały się pod ich ciężarem. Młody Denis najczęściej sięgał po Londona, byli też Verne i Aleksiej Tołstoj, rosyjski mistrz fantastyki. Tak chłopak otwierał się na przygodę.
W szkole zapisał się do kółka teatralnego. Chciał iść wyżej i wyżej. Gdy miał 16 lat, ruszył do Władywostoku.
- Marzyłem o pójściu do akademii teatralnej, chciałem zostać aktorem. Udało się, dostałem się, choć konkurencja była ogromna. Dwadzieścia pięć osób na jedno miejsce – wspominał raz.
Żołnierz i artysta
Na studiach liczą się dla niego teatr i góry. W jednej z księgarń natrafia na pismo "Wiatr Podróży", w którym światowej sławy wspinacze dzielili się doświadczeniami. Włoch Reinhold Messner, pierwszy zdobywca Korony Himalajów, tłumaczył, co czuje człowiek podczas samotnej wyprawy na Nanga Parbat. Denisowi się spodobało. Wziął mapę do ręki i zaczął odkrywać uroki Władywostoku i okolic. Z czasem sięgał dalej. Były góry Kadar, Ałtaj, także Kamczatka.
Na uczelni wytrzymał dwa lata. Postawił na góry. Zerwał z teatrem, ale za to zbliżył się do wojska. Przypadkowo trafił do Centralnego Sportowego Klubu Armii Kazachstanu, gdzie trenował i wspinał się z żołnierzami. Awansował, został porucznikiem. W górach zdobywał kolejne szczyty. Ożenił się. Pierwszy raz, bo ślubów w sumie miał pięć. Urodziło mu się pierwsze z ośmiorga dzieci. I w końcu otrzymał kazachski paszport.
Dużo się u niego zmieniło. Artystyczna dusza pozostała.
- Wspinaczka to dla mnie sztuka. Czuję się artystą. Planuję nową drogę, a później przechodzę do realizacji, podążam nią tak, jak sobie to wcześniej zaplanowałem. Podobnie robi malarz - tłumaczył kiedyś.
Bez alkoholu, z własną miską
W wojsku hartował swój charakter. Nauczył się specyficznie odżywiać: posiłki dwa razy dziennie, a raz w tygodniu obowiązkowa głodówka, by organizm przygotować na brak jedzenia.
Nie tyka alkoholu. - Bo jestem sportowcem – podkreśla.
Oryginalnie zachowuje się podczas górskich wypraw. Zawsze ma swoją miskę, także swoje sztućce. By uniknąć infekcji.
Podczas wspinania nie pije płynów. – Piję tylko przed i po wysiłku. Kiedy się wspinam, nie piję. Uważam, że to zakłóca prawidłowe działanie mojego organizmu. Staram się też nie robić przerw, bo to rozleniwia – tłumaczył się kiedyś ze swojej teorii.
Zanim ruszy w wysokie góry, poważnie się przygotowuje. Dużo biega, ponoć potrafi 33 kilometry pokonać w trzy godziny. No i obowiązkowo skałki, dużo i intensywnie.
Ekspresowo po Revol
Szerokiej opinii w Polsce na dobre dał się poznać przy okazji ostatniej wyprawy na K2. Skończyła się fiaskiem, góra znów się nie dała.
W trakcie ekspedycji polecieli z Adamem Bieleckim na ratunek Elisabeth Revol i Tomaszowi Mackiewiczowi, którzy wracali z udanego szturmu Nanga Parbat. To góra położona niemal 200 km od K2. Po brawurowej nocnej akcji w ekspresowym czasie dotarli do odmrożonej Francuzki. Zajęło im to osiem godzin, dwa razy szybciej, niż zakładano. Znaleźli ją na wysokości około 6100 metrów.
To z tego momentu pochodzi chyba najdramatyczniejsze wideo, jakie zarejestrowano na ośmiotysięczniku.
- Elisabeth! Miło cię widzieć. Adam, mam ją! – triumfował Urubko, który jako pierwszy dotarł do Revol.
Podano jej leki, napojono, trochę odpoczęła i zaczęto z nią schodzić. Mackiewicz w bardzo ciężkim stanie, ze ślepotą śnieżną, dezorientacją w czasie i przestrzeni i pozbawiony możliwości samodzielnego przemieszczania, został jakieś tysiąc metrów wyżej. Jego nie było szans uratować.
Bohaterów akcji odznaczono Legią Honorową, najwyższym odznaczeniem francuskim.
Doktor Jekyll i pan Hyde
Po nieudanej wyprawie na K2 poza odznaczeniami pozostał niesmak. Wbrew kierownictwu i kolegom z zespołu porwał się samodzielnie na jedyny niezdobyty zimą szczyt.
Bo Urubko ma swoje zasady. Polska ekipa chciała dopaść K2 zimą kalendarzową, czyli przed 21 marca. Dla Denisa prawdziwa zima kończy się z ostatnim dniem lutego. Uważa, że w Himalajach i Karakorum, najwyższych łańcuchach górskich, w marcu panują już inne - wiosenne, a więc lżejsze warunki.
- Zima trwa trzy miesiące. Tak samo jak wiosna, lato i jesień – przekonuje.
Do góry wyszedł bez łączności radiowej, to była manifestacja buntu i oficjalne wypowiedzenie współpracy. Gdy załamała się pogoda, wrócił do bazy, ale na pewno nie z podkulonym ogonem. Nikogo nie zamierzał przepraszać za samowolkę. – Oni też nie są aniołami. Wszyscy mnie ignorowali, decyzje zapadały beze mnie – wyrzucał współtowarzyszom, pakując swoje rzeczy.
Niby sam zrezygnował, ale gdyby tego nie zrobił i tak czekał na niego wilczy bilet. – Zespół go nie chciał, ja też nie widziałem możliwości dalszej współpracy – wyjaśniał szef ekspedycji Krzysztof Wielicki.
Kierownik nazwał Urubkę "niesfornym kolegą".
Rafał Fronia, jeden z członków wyprawy, użył innego określenia. - To doktor Jekyll i pan Hyde. Potrafi zrezygnować z własnych ambicji, by ruszyć na akcję ratunkową, ale też ruszyć do samotnego ataku bez informowania zespołu – tłumaczył Fronia.
Albo doktor House
Dla Bogusława Magrela może Denis to doktor, ale trochę z innej bajki.
- Na wiosennej wyprawie na Gaszerbrum VII w Karakorum pościągał paru gości. Uratował jakiegoś Włocha, także jakiegoś tragarza. Mówili tam na niego doktor House. Bo cały czas kogoś ratował – śmieje się, ale w jego głosie słychać podziw dla przyjaciela.
To Magrel, prezes Polskiego Klubu Alpejskiego, wymyślił Urubkę dla naszego kraju.
- Historia naszej znajomości sięga 2007 roku. Denis przyjechał do Polski pierwszy raz na nasz festiwal Dni Lajtowe w Bukowinie Tatrzańskiej. Tak się poznaliśmy. Przyjechał, był drugi i trzeci raz, tak nasza znajomość się rozwijała. Gdy dowiedziałem się, że kończy przygodę z armią kazachską i szuka nowego miejsca na ziemi, to zakasałem rękawy. Powiedziałem sobie, że musi trafić do Polski, a nie do Niemiec czy Francji, bo słyszałem, że tamte kraje też kusiły go przyznaniem obywatelstwa – opowiada Magrel.
Załatwienie dokumentów i pozwoleń nie było łatwe. Najpierw należało postarać się o prawo stałego pobytu. Udało się.
- Trzeba przyznać, że w tamtych czasach Denis był nieznany szerszej publiczności. Znałem go ja i środowisko wysokogórskie. Nie ma co porównywać tego z jego obecnym poziomem znajomości. Teraz, gdybyśmy ruszyli na ulicę Warszawy, rozpoznaliby go tak samo, jak jakiegoś aktora czy innego celebrytę – przyznaje Magrel.
Z resztą spraw papierkowych pomógł ówczesny wojewoda dolnośląski.
- Wiąże się z tym pewna anegdota. Okazało się, że syn wojewody też się wspinał. Gdy wojewoda miał podpisać kolejne dokumenty, zapytał: "Synku, ty znasz takiego człowieka, jak Denis Urubko?". A syn się zaśmiał: "Chyba żartujesz, oczywiście" – opowiada przyjaciel Urubki.
Poszło jak z płatka. W lutym 2015 roku Urubko otrzymał akt nadania obywatelstwa polskiego. Były też egzemplarze Konstytucji RP oraz "Pana Tadeusza".
Dobry alpinista to żywy alpinista
Po pięciu latach nieoczekiwanie ogłosił, że kończy z himalaizmem. Zbiegło się to z nieudanym, samotnym zimowym atakiem na Broad Peak (8051 m), który pragnął zdobyć jako pierwszy w historii. Oczywiście według swojej teorii.
Bo Urubko nie przyjmuje do wiadomości, że w 2013 roku uczyniła to już polska wyprawa. Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski dokonali tego 5 marca, a według niego – jak wiadomo - zima kończy się w lutym. Marzec to już wiosna.
Na tej górze cudem uniknął tragedii.
"Lawina zwiozła mnie 100 metrów. Odpadłem 50 metrów z zerwaną poręczówką, na szczęście nie do szczeliny" – napisał w krótkiej relacji.
- Spędziłem tyle lat w ekstremalnym alpinizmie, wystarczy. Zdałem sobie sprawę z moich ambicji i nie widzę nic, co mógłbym jeszcze zrobić. To również kwestia odpowiedzialności. Moja żona, dzieci i rodzice potrzebują uwagi, wsparcia - przyznaje, gdy pytam go o powody.
- Bo dobry alpinista oznacza żywego alpinistę – dodaje.
31 lat w górach, 21 wypraw. Game is over.