Nowy globalny konflikt, który do tej pory wydawał się niewyobrażalny, dzisiaj jest naprawdę możliwy. Wznowienie przez Putina konfrontacji z Zachodem jest szczególnie groźne dla Polski, która obawia się, że Rosja zacznie przekraczać czerwoną linię, jaką stanowi granica NATO, i zaatakuje państwa bałtyckie. Próbując zastraszyć Polskę i inne kraje zachodnie, Moskwa właśnie postawiła w Kaliningradzie rakiety typu Iskander, na których gotowa jest w każdej chwili umieścić głowice jądrowe.
Ostatnie dni przynoszą cały szereg incydentów, które namacalnie wskazują na nasilający się konflikt Rosji z Zachodem. W Stanach Zjednoczonych rząd i służby wywiadowcze głośno oskarżają Kreml o manipulowanie kampanią wyborczą poprzez włamywanie się rosyjskich hakerów na serwery Partii Demokratycznej i sztabu Hillary Clinton, której zwycięstwo w wyborach za miesiąc byłoby niekorzystne dla Rosji.
Wściekły na Amerykę Putin zerwał niedawno resztki współpracy z Waszyngtonem w dziedzinie rozbrojenia atomowego. Porozumienie o zabezpieczeniu plutonu w rosyjskich magazynach oba mocarstwa zawarły po upadku ZSSR. Amerykanie pomagali w tym Rosji finansowo, inwestując w bezpieczeństwo obiektów i zasobów nuklearnych Moskwy. Jednak dzisiaj Władimir Putin oskarża Waszyngton o próbę osaczenia Rosji i wypowiada wieloletni układ.
Nie ma już mowy o współpracy dyplomatów rosyjskich i zachodnich w praktycznie żadnej dziedzinie, a na dodatek mnożą się przykłady niebezpiecznych incydentów z udziałem rosyjskiego lotnictwa. Samoloty rosyjskie wlatują niepostrzeżenie w przestrzeń powietrzną państw NATO oraz Szwecji i Finlandii, prowokując reakcję krajów zachodnich.
Iskrzy nawet między Paryżem a Moskwą, choć do tej pory Francja dosyć ostrożnie wypowiadała się o współpracy z Putinem w sprawach globalnych. Jednak kiedy w Syrii lotnictwo rosyjskie bez skrupułów obraca w ruiny cywilne dzielnice Aleppo, a dyplomaci Rosji nie dopuścili do uchwalenia rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie syryjskiego konfliktu, którą przygotował Paryż, Francuzi wpadli we wściekłość. Konsekwencją było odwołanie wizyty Putina w Paryżu. Moskwa poczuła się obrażona tym, że prezydent Francji Francois Hollande nie godził się na warunki rosyjskie i nie chciał pokazywać się z prezydentem Rosji w Pałacu Elizejskim, ale domagał się rozmowy o zbrodniach wojennych w Syrii.
Właśnie tam interesy wielkich mocarstw ścierają się dzisiaj najmocniej, i to Syria, a zwłaszcza miasto Aleppo może stać się współczesnym Sarajewem z 1914 r. Wtedy, ponad 100 lat temu, zamach na austro-węgierskiego następcę tronu uruchomił lawinę, która doprowadziła w ciągu ledwie kilku tygodni do I wojny światowej. Dzisiaj Syria i Aleppo, gdzie krzyżują się interesy Stanów Zjednoczonych, Rosji, Europy, Turcji, Iranu i Arabii Saudyjskiej, mogą stać się podobnym zapalnikiem.
Ta nadzwyczajnie niebezpieczna sytuacja, te głośne pomruki o nowym konflikcie globalnym, są możliwe dlatego, że Rosja zdecydowała się na długotrwałą, szeroką rywalizację z Zachodem, szczególnie ze Stanami Zjednoczonymi. Kreml uważa, że osłabiony szeregiem kryzysów i problemów świat zachodni jest słaby jak nigdy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Mimo równoczesnego osłabienia państwa rosyjskiego na skutek sankcji gospodarczych i finansowych prezydent Rosji zamierza odpłacić Zachodowi za upadek Związku Sowieckiego i przegraną zimną wojnę.
Wielką niewiadomą pozostaje to, jaką formę obierze nowa rywalizacja Moskwy z Waszyngtonem i resztą Zachodu. Czy będzie to miękka, tzn. werbalna, propagandowa i polityczna rywalizacja, czy też twarda, tzn. militarna konfrontacja, np. w Europie Środkowo-Wschodniej? Pośrednie miejsce między miękką a twardą konfrontacją zajmuje wojna nowego typu, prowadzona w cyberprzestrzeni. Jej zasięg na razie jest ograniczony, obejmuje szpiegostwo polityczne czy próbę wpływania przez Kreml na przebieg wyborów amerykańskich. Ale nawet ograniczony cyberkonflikt może bardzo szybko przerodzić się w wojnę najzupełniej realną i tradycyjną. Biorąc to wszystko pod uwagę, można mówić o wznowieniu elementów zimnej wojny między Rosją a Zachodem z lat 1945-1990.
Władimir Putin, faktyczny dyktator Rosji, który jeszcze długo będzie sprawował władzę na Kremlu, postawił sobie za cel przebudowanie porządku międzynarodowego i dąży do tego, aby Rosja powróciła w pełni do wąskiego grona państw współdecydujących o losach całej planety. Nie odpowiada mu – a jak pokazują także niezależne sondaże, również społeczeństwu rosyjskiemu – rola Rosji jako państwa drugo- czy wręcz trzeciorzędnego w świecie.
W tej wielkomocarstwowej i szowinistycznej gorączce panującej w Rosji nie ma znaczenia to, że nie funkcjonuje ona na nowoczesnych zasadach znanych z Europy czy Ameryki Północnej. Dla Rosjan liczy się potęga państwa, a jego wewnętrzny ustrój ma znaczenie tylko o tyle, o ile prowadzi do odzyskania potęgi. Rosja i jej przywódcy ocenili w ostatnich latach, że model rozwojowy Zachodu, oparty na demokratycznym kapitalizmie, rządach prawa, poszanowaniu jednostki i ponadnarodowej współpracy, jest skazany na klęskę. Zachód od dekady walczy ze skutkami kryzysu finansowego, dlatego model zachodni stał się dla Putina i Rosjan nieatrakcyjny.
Dla przygniatającej większości rosyjskich obywateli siła państwa teraz i w przyszłości ma wynikać z faktycznych rządów jednego człowieka, gospodarki o opartej na państwie, na nacjonalistycznym, wielkorosyjskim szowinizmie, antyzachodniej propagandzie, a w polityce zagranicznej na ostrej rywalizacji z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi. Dlatego współczesna Rosja tak całkowicie przekreśla dorobek reform Gorbaczowa i rządów Jelcyna, które dzisiaj uważane są za fałszywą i skompromitowaną formę naśladowania Zachodu, która doprowadziła do głębokiego osłabienia państwa. Nowa zimna wojna, nowa konfrontacja z Waszyngtonem i innymi stolicami zachodnimi jest zwieńczeniem wyżej wymienionych zjawisk i procesów.
Konflikt syryjski jest oczywiście klasycznym konfliktem zastępczym, jakich w historii dyplomacji światowej było wiele i pewnie będzie wiele. Główne mocarstwa świata stawiają sobie odmienne cele w tym kraju. Zachód chce, choć wygląda to na zupełną iluzję, aby Syria wróciła do swoich granic i stała się bliskowschodnią Szwajcarią, czyli państwem, w którego granicach pokojowo współżyją różne wspólnoty religijne i polityczne. Jest to o tyle mrzonka, że nawet w położonej w Europie Bośni-Hercegowinie po kilkuletniej krwawej wojnie nie udało się odtworzyć wielonarodowego społeczeństwa.
Inne cele Zachodu to unicestwienie na lata quasi-państwowego tworu, jakim jest Islamski Kalifat oraz obalenie krwawego dyktatora Assada. Europie i Ameryce chodzi szczególnie o to, aby z Syrii nie uciekały setki tysięcy ludzi, którzy przedostają się do Europy, ponieważ tak potężna fala imigracyjna niesie za sobą niebezpieczeństwo destabilizacji czy wręcz upadku Unii Europejskiej.
Marzenia Rosjan
Dla kontrastu Moskwa zamieniła Aleppo i wiele innych miast syryjskich w ruiny dlatego, że Putin widzi w Syrii dźwignię do awansu Rosji na pozycję mocarstwa równorzędnego Stanom Zjednoczonym. Putin nie wycofa się z Syrii tak długo, jak nie doczeka się ugłaskania go przez Zachód. Rosyjski dyktator chce także, eskalując konflikt zbrojny i kryzys humanitarny w Syrii, wymóc na Amerykanach i Europejczykach odmrożenie kontaktów politycznych i gospodarczych z Rosją. Liczy wręcz, że demonstrując siłę w Syrii, zniecierpliwiony Zachód odpuści Moskwie inne problemy, np. Ukrainę, w której nakłoni Kijów do daleko idących ustępstw politycznych.
Marzeniem Rosjan pozostaje nowa umowa wielkich mocarstw w sprawie przyszłości państwa ukraińskiego, która zagwarantuje na zawsze, że Ukraina nie będzie członkiem żadnych instytucji zachodnich. Pod sztandarem neutralności Ukrainy Rosja będzie trwale dominować nad Kijowem i trwale szachować Ukraińców, nie pozwalając im prowadzić niezależnej polityki zagranicznej czy gospodarczej. Ukraina miałaby stać się jeszcze większą Białorusią, i to z błogosławieństwem Zachodu. Na szczęście na to na razie Waszyngton, Berlin, Paryż, Warszawa czy Londyn nie chcą się zgodzić i w są w tej kwestii cały czas jednomyślne. Ostatnie dni pokazały także, że opinia polityków i mediów na Zachodzi o poczynaniach Rosji w Syrii jest jednoznacznie negatywna, co Putinowi nieco krzyżuje szyki. Przez salony polityczne i prasę zachodnią przetoczyła się fala potępienia dla Moskwy za zbrodnicze bombardowania Aleppo.
Poplecznicy Putina na Zachodzie
Wznowienie przez Putina konfrontacji z Zachodem jest szczególnie groźne dla Polski i Europy Środkowo-Wschodniej, bo polityka rosyjskiego dyktatora znajduje na niespotykaną w ostatnim ćwierćwieczu skalę zwolenników w państwach zachodnich. Kiedyś Związek Radziecki eksportował w świat marksizm-leninizm, który szybko stał się kompletnie nieatrakcyjnym, wręcz karykaturalnym modelem społecznym. Ale od bankructwa radzieckiego państwa w II połowie lat 80. minęło już niemal 30 lat i coraz więcej osób na Zachodzie – we Francji, we Włoszech, w Niemczech, a nawet za Oceanem, pyta, czy aby Putin nie ma racji, wyszydzając Zachód za słabość, skompromitowany multikulturalizm, rozpad wartości itd.
Niebezpieczeństwo dla Polski
Na nową, odrodzoną, nacjonalistyczną Moskwę z zazdrością spoglądają politycy w wielu krajach, widząc w Putinie potencjalnego partnera. Doskonale wyczuwając nastroje w Europie i w Ameryce, Kreml prowadzi przemyślaną, długofalową strategię rozbicia Zachodu, osłabienia jego kluczowych państw i ponownego podporządkowania sobie krajów położonych między Niemcami a Rosją. Nieprzypadkowo rosyjskie wpływy są, jak oceniał ostatnio waszyngtoński ośrodek analityczny CSIS, silne i cały czas rosną na Słowacji, na Węgrzech czy w Bułgarii, czyli w krajach, które odwróciły się ostatnio od centrum Zachodu.
Moskwa chce te państwa ponownie zdominować, a idąc dalej na Zachód, chce oderwać od Ameryki Niemcy i Francję, bardzo zdecydowanie wspierając politycznie, finansowo i propagandowo partie i ruchy polityczne, w tym francuski Front Narodowy, Alternatywę dla Niemiec czy niemiecką Partię Lewicy. Wynik referendum w Wielkiej Brytanii był także rezultatem silnych wpływów prorosyjskiego ugrupowania UKIP, kierowanego przez Nigela Farage'a.
Jeśli okaże się, że wokół nas, w ulubionym przez prawicowy obóz rządzący i prawicowe media Międzymorzu Rosja zacznie ponownie odgrywać znaczącą rolę, a w krajach starej UE siły prorosyjskie uzyskają szeroki wpływ na nastroje społeczne czy wręcz wejdą do rządów, Polska będzie narażona na osaczenie.
Strach przed Trumpem
Najbardziej niebezpiecznym momentem nowej rywalizacji Rosji z Zachodem może okazać się wciąż prawdopodobne zwycięstwo Donalda Trumpa i jego ekipy w listopadowych wyborach prezydenckich. Nie ma przesady w twierdzeniu, że Trump jest po prostu proputinowski. Jego odrzucenie dotychczasowych elit waszyngtońskich oznacza automatycznie także to, że kwestionuje ich dorobek w polityce zagranicznej. Od kilku lat, a już na pewno od aneksji Krymu przez Rosję, Waszyngton rezygnował ze współpracy z Moskwą, która stała się przeciwnikiem i rywalem Ameryki i Zachodu.
Trump jednak uważa to za błąd. Jego świat opiera się na przekonaniu, że Stany Zjednoczone nie muszą wcale liczyć się ze zdaniem tradycyjnych sojuszników – Europy, Japonii czy Korei Południowej. Wystarczy, że dogadają się z Rosją i Chinami, a na świecie zapanuje pokój. Reszta jest mu obojętna. Na przykład to, czy Rosja ponownie zajmie kraje bałtyckie, "jakieś niewielkie terytoria na przedmieściach Petersburga". Być może obojętne mu jest to, czy Ukraina będzie wolna od dominacji moskiewskiej i czy Polska będzie zagrożona przez Rosję czy nie.
Nic dziwnego, że Donald Trump to wymarzony przez Putina prezydent Stanów Zjednoczonych, którego kampanię Rosja faktycznie wsparła poprzez akcję na rzecz Trumpa w cyberprzestrzeni. Gdyby milioner został prezydentem, to nieuchronny byłby jego konflikt z częścią establishmentu wojskowego i wywiadowczego, który nie zaakceptowałby gwałtownego zbliżenia z Putinem, ale z kolei taki spór wewnątrzamerykański osłabiłby na zewnątrz Waszyngton.
Jednak nawet przegrana Trumpa i prezydentura stanowczej wobec Rosji Hillary Clinton nie do końca będzie złą wiadomością dla Kremla. Fenomen trumpizmu pokazał, że po latach zaawansowanego zaangażowania w świecie Ameryka znowu staje się zamknięta w sobie i może powrócić do izolacjonizmu. Społeczeństwo amerykańskie często nie rozumie, dlaczego ciężar utrzymania ładu światowego spoczywa na Stanach Zjednoczonych. Obóz Clinton, jeśli wygra wybory, nie będzie mógł ignorować tych nastrojów. Już Barack Obama wyczuł, że Amerykanie nie chcą być żandarmem świata i trzymał się z daleka np. od wojen w Syrii czy w Iraku. Szkopuł w tym, że to, co Obama i wielu wyborców amerykańskich uważało za konieczne i potrzebne, rywale Ameryki, na czele z Putinem, odczytali jako słabość Waszyngtonu i schyłek porządku opartego na hegemonii jednego supermocarstwa.
Lokalny konflikt, światowy pożar
"Świat jest w bardziej niebezpiecznym momencie niż w czasach zimnej wojny" – alarmował niedawno minister spraw zagranicznych Niemiec Frank-Walter Steinmeier, który od kilka lat często powtarza, że globalna polityka po 100 latach może łatwo wejść w koleiny z 1914 r. i że z lokalnego konfliktu może rozgorzeć światowy pożar. Wtórują mu eksperci zachodni i rosyjscy, którzy ostrzegają, że między Zachodem a Moskwą nie ma kompletnie zaufania i wszystkie kanały komunikacyjne, jakie udało się wypracować od końca pierwszej zimnej wojny i upadku ZSSR, zostały zablokowane. Tamta zimna wojna cechowała się jednak pewną stagnacją: wiadomo było, do czego nie posuną się Rosjanie czy Amerykanie w globalnej konfrontacji. Dzisiaj nie ma tych zasad, a rosyjski dyktator zapowiada, że reguły polityki zagranicznej Rosji będzie ustalał tylko on, bez oglądania się na nikogo, szczególnie na Zachód.
Ta nieprzewidywalność i nieczytelność zachowania Rosji sprawia, że na świecie zrobiło się naprawdę niebezpieczne. I na wielką ironię zakrawa fakt, że historycy w Ameryce i Rosji właśnie publikują i dyskutują o tym, jak dokładnie 30 lat temu Reagan i Gorbaczow przygotowali się do szczytu w Reykjaviku i do wygaszania konfrontacji poprzez likwidację swoich arsenałów jądrowych. Ale to było w 1986 r. Dzisiaj jest inaczej. Przypominamy, że jest rok 2016.