Nie czują się bohaterkami. Mówią, że robiły to, co było trzeba. Jak był rozkaz walczyć, szły na barykady, jak myć podłogi, klękały i szorowały. Czy się bały? W rozmowach z Agnieszką Cubałą przyznają, że gwałtu bały się bardziej niż śmierci. Wiele z nich opowiada o najbardziej traumatycznych przeżyciach z Powstania Warszawskiego po raz pierwszy, będąc u kresu życia, niemal zawsze anonimowo, zawsze ze łzami.
Z autorką książki "Kobiety '44" spotykam się na placu Defilad, tuż przy Teatrze Galerii Studio, w centrum tętniącej życiem Warszawy. Kilkaset metrów dalej znajdują się strategiczne budynki, które powstańcy zdobyli już 1 sierpnia 1944: gmach Poczty Głównej oraz warszawski Prudential. Kilkaset metrów dalej na zachód, na Ochocie, doszło do nieudanego ataku na koszary policyjne. Do walki z niemieckim okupantem 1 sierpnia o 17.00 ruszyło 40 tysięcy powstańców, w tym kilka tysięcy kobiet.
To właśnie im – kobietom Cubała poświęciła swoją siódmą już książkę o Powstaniu Warszawskim. "Kobiety '44" to pierwsza tak kompleksowa opowieść o powstaniu z perspektywy walczących kobiet. To nie tylko spojrzenie na walczącą stolicę, ale również obraz codzienności i towarzyszących jej emocji. Autorka zbudowała niezwykły opis tamtych dni walki, pozbawionych heroizmu i wielkich słów, na podstawie wywiadów radiowych, prasowych, Archiwum Historii Mówionej, programów telewizyjnych, filmów dokumentalnych. Rozmawiała z żyjącymi bohaterami tamtych dni, ich rodzinami. Sięgnęła do archiwów państwowych i prywatnych.
Bohaterkami "Kobiet '44" są zarówno postaci z pierwszych stron gazet (m.in. Krystyna Zachwatowicz-Wajda, Alina Janowska, Irena Kwiatkowska, Danuta Szaflarska, Maria Dąbrowska, Maria Kownacka, Anna Świrszczyńska, Hanna Brzezińska, Natalia Sendys, Wanda Traczyk-Stawska), jak i szerzej nieznane uczestniczki powstania.
Z Agnieszką Cubałą rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: "Kobieta widzi i opowiada inaczej (...). Wojna widziana oczami kobiet wydaje się straszniejsza, równocześnie bardziej zwyczajna, a nawet prozaiczna" – pisze pani we wstępie do książki "Kobiety '44". Dlaczego tak długo trzeba było czekać, by powstała kompleksowa opowieść o powstaniu z perspektywy jego uczestniczek?
Agnieszka Cubała: Wpłynęło na to wiele czynników.
Po pierwsze, bardzo długo na temat Powstania Warszawskiego nie można było otwarcie mówić. Za komuny, w PRL-u to był temat zakazany. Wówczas sami powstańcy nie chcieli opowiadać o tym, co działo się na ulicach Warszawy, nie chcieli dawać argumentów tym, którzy wybuch powstania atakowali.
Po drugie, o powstaniu mówili głównie mężczyźni. Zwracali uwagę na stronę militarną, kwestie uzbrojenia (podkreślali, jak mało mieli broni, że z pistoletami ruszyli na czołgi), wspominali dowódców, ważniejsze potyczki. Kobiety bardzo często przejmowały tę narrację.
Miały swoje powody. Kobiety - patrząc na świat przez pryzmat uczuć, emocji - tworzą bardzo mocny obraz i myślę, że do tych dramatycznych scen z powstania nie zawsze chciały wracać. Nie były pewne, czy sobie z nimi poradzą, z tym, co widziały, co przeżyły. Przeszły przez piekło, a słyszały, że powinny zamknąć tamten rozdział. Po wojnie to nie były czasy na przepracowanie pewnych tematów z psychologiem czy psychiatrą. Trzeba było zacząć nowe życie, odbudowywać kraj, programowo wręcz być szczęśliwym w nowej Polsce.
"Winni" temu, że niektóre historie kobiet nie zostały opowiedziane, byli też ci, którzy nie drążyli. Gdy pojawiały się łzy, silne emocje – wycofywali się. Sama znalazłam się w takiej sytuacji przy jednym z pierwszych wywiadów z uczestniczką powstania, która przeszła przez Ochotę i doświadczyła bardzo ciężkich momentów. Ale byłam na tym spotkaniu z jej kolegą, a moim profesorem, który poniekąd nakłonił ją do opowiedzenia o tych najbardziej drastycznych przeżyciach. I ta kobieta, płacząc, opowiedziała o nieudanej próbie ucieczki kanałami z Ochoty, którą podjęła wraz z matką i koleżankami. Po wielu godzinach błądzenia zabrakło im sił. Siedząc w wodzie pełnej fekaliów, myślała, że nie dożyją wieczora. Ostatecznie wyszły z kanałów, niestety na Ochotę. Trafiły na Zieleniak. Tam każda z kobiet przeżyła prawdziwe piekło. Jedna z nich była bita i gwałcona każdego dnia przez ronowców (RONA – kolaboracyjna formacja założona przez Rosjan podczas wojny – red.). Jej koszmar trwał sześć tygodni. Po latach wydaje mi się, że nie wszyscy chcieli poznać taką stronę powstania, ponieważ mówi się o nim w sposób zero-jedynkowy.
Nie oszczędza pani czytelników. Dużo miejsca w książce poświęca przemocy, której uczestniczki powstania padły ofiarami. Także gwałtów.
Kobiety, które miały odwagę opowiedzieć, co je spotkało na Zieleniaku, podkreślały: "każda z nas tego doświadczyła". Mając to na uwadze, nawet w podczas rozmów z tymi, które deklarowały, że ich to nie spotkało, pojawiał mi się w głowie znak zapytania. Miałam wrażenie, że nie wszystkie potrafiły o tych doświadczeniach mówić. Że nawet po dekadach pojawiał się strach przed niezrozumieniem, odrzuceniem, ostracyzmem społecznym, wszystkimi tymi reakcjami, które mogły się pojawić.
Przypomni pani, czym był Zieleniak?
Przed wojną było to targowisko, na którym odbywał się hurtowy handel warzywami i owocami. Podczas powstania Niemcy stworzyli tam tak zwany punkt zborny dla ludności wyprowadzanej z miasta. Był to niejako przystanek w drodze do obozu przejściowego w Pruszkowie i wywozu na roboty do III Rzeszy lub do obozu koncentracyjnego. Niestety dla wielu kobiet pobyt na Zieleniaku okazał się najbardziej traumatycznym doświadczeniem życiowym, czasami zakończonym śmiercią. Udało mi się znaleźć przedwojenne zdjęcie tego miejsca. Patrząc na nie, zupełnie inaczej czyta się opisy tego, co się tam wydarzyło.
Wiadomo, kim byli oprawcy tych kobiet?
W przypadku Zieleniaka byli to przede wszystkim żołnierze SS RONA, czyli w głównej mierze ukraińscy członkowie Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej, kolaborujący z Niemcami. Oczywiście gwałtów na warszawiankach dokonywali również Niemcy. Ci najbardziej okrutni pochodzili najczęściej z brygady Oskara Dirlewangera, która przechodziła przez Wolę, Starówkę, Czerniaków. W tych dzielnicach gwałtów było bardzo dużo. Jednak po rozmowach z różnymi osobami, które odbyłam już po zamknięciu książki, dowiadywałam się, że gwałty zdarzały się wszędzie. To jest bardzo trudny temat.
Zaskakującym dla mnie faktem było to, że przez dekady nie mówiło się o gwałtach na warszawiankach, ale ogólnie o bestialstwie. Nawet w pracach pisanych po wojnie przez kobiety uczestniczące w powstaniu unikało się słowa "gwałt". Myślę, że nienazywanie tego, co je spotkało, dla tych kobiet było i nadal jest dodatkową traumą. Wiele zgwałconych w czasie powstania kobiet o swoich przeżyciach opowiedziało po raz pierwszy po 70 latach, u kresu życia, niemal zawsze anonimowo. I nie mówię tylko o moich bohaterkach.
O niektórych historiach niestety dowiedziałam się już po zamknięciu książki. Ostatnio znajoma opowiedziała mi, że jej mamę po upadku powstania na Mokotowie zgwałciło dwóch Niemców. Ale ta 90-letnia obecnie kobieta była w stanie wyznać córce, co ją spotkało, dopiero w zeszłym roku. W walkach w Warszawie straciła też swojego narzeczonego. Po wojnie wyszła za mąż poniekąd z rozsądku, ale z tym bagażem doświadczeń nie potrafiła już być szczęśliwa. Nigdy się z tym nie uporała.
W książce zwraca pani uwagę, że "lat zaniedbań nie da się cofnąć (…) Warto jednak opisać historie, które dało się ocalić". Cytowane przez panią relacje są przerażające, bestialstwo spotykało kobiety w każdym wieku, nawet kilkuletnie dziewczynki. Można odnieść wrażenie, że gwałtu bały się bardziej niż śmierci...
Rozbeczałam się. Nie wiem, dlaczego nie mogłam zahamować łez, same ciekły. Dygotałam, było mi wstyd, że się trzęsę. Gładził mnie po starganych włosach, uspokajał, tłumaczył, że już dobrze, nic się nie stało… Wydukałam, że mogę umrzeć, choćby natychmiast, byle nie dostać się im żywa w łapy. Nie chcę zostać zgwałcona, boję się, okropnie się boję.
Mariana nie dziwiło nic. Nie gorszył się, nie karcił, wręcz mówił, że rozumie. Cisza i coś o godności człowieka. Na człowieka spada jedynie to, co może udźwignąć. Nawet gwałt można więc przeżyć z godnością, bo tej nic nie jest w stanie odebrać.Teresa Sułkowska-Bojarska, "Dzidzia-Klamerka"
Niezwykle poruszające są wspomnienia pani Teresy Sułowskiej-Bojarskiej, pseudonim "Dzidzia-Klamerka", dotyczące codzienności powstańczej. To jedna z niewielu kobiet, która wprost mówiła o różnych trudnych tematach. Opisała, jak pewnego dnia dosłownie w ostatnich chwili uratowała się przed dostaniem się w ręce Niemców. Kiedy była już bezpieczna na swojej kwaterze, odreagowała przeżyte chwile grozy spazmatycznym płaczem. Dojść do siebie pomogła jej rozmowa z dowódcą, któremu wyznała, jak panicznie bała się tego, że mogłaby zostać zgwałcona. Z jej wspomnień wynika, jak bardzo wstydliwe czy wręcz gorszące były wówczas otwarte rozmowy na takie tematy.
O dramacie kobiet, który rozegrał się w harcerskim punkcie sanitarnym mieszczącym się podczas powstania w budynku zgromadzenia sióstr szarytek przy Krakowskim Przedmieściu, opowiedziała Irena Zgrychowa. Placówka została opanowana przez Niemców. Prawie każdego dnia rozgrywały się tam koszmarne sceny i dramatyczne walki kobiet, próbujących wyrwać się z rąk żołnierzy. Najmłodsze, ukrywane w piwnicy lub na strychu, pytały z przerażeniem, czy "to" jest gorsze niż śmierć. Pewnego razu jedna z opiekunek harcerek, pani Enia, kazała uciekać dziewczętom, dając się złapać oprawcom. Później powiedziała do swojej koleżanki, że musiała je ochronić. Były takie młodziutkie. Jej przecież nic już się nie stanie. Sama była niewiele starsza od swoich podopiecznych.
Wiele kobiet nie przeżyło gwałtów...
Nierzadko te, które chciały się bronić czy nawet próbowały atakować swoich oprawców, były zabijane od razu. Inne, które to widziały, a chciały przeżyć, nie stawiały tak zdecydowanego oporu. Ale i tak nie mogły być pewne, czy ocalą życie. Kobiety bywały również okaleczane i zostawiane pod murem otaczającym Zieleniak, by wykrwawiły się na śmierć.
Ze źródeł historycznych, które także przytaczam w książce, wynika, że sadystów i pedofili nie brakowało – znajdujemy w nich opisy zwłok kobiet wcześniej zgwałconych, które miały odcięte piersi, odcięte ręce, wydłubane oczy czy brzuchy rozorane bagnetem. Niektóre ofiary gwałtów miały zaledwie trzy lata.
W książce znajdujemy relację jednej z kobiet, której przyjaciółka stała się "branką ronowców".
Była to sanitariuszka lub łączniczka oddziału walczącego na Ochocie. Została złapana razem z dwoma koleżankami po nieudanej próbie ucieczki kanałami. Zabłądziły i wyszły dokładnie obok stanowiska ronowców. Jedna z nich zrelacjonowała mi to, co je spotkało. Dziewczęta miały zostać przekazane oficerom jako niewolnice seksualne – kazano im się umyć, przyniesiono im czyste, piękne sukienki.
Jednak kobieta, o której mówimy, była więziona jako niewolnica seksualna przez sześć tygodni. Możemy się domyślać tego, przez jaki koszmar przeszła. Jej koleżanka była również wielokrotnie zgwałcona. Trzecia z kobiet – ta, która opowiedziała tę historię – miała mieć więcej szczęścia, choć jej losy wydają się być tak nieprawdopodobne, że aż trudno w nie uwierzyć. Spodobała się kucharzowi, który gotował ronowcom posiłki. Stwierdził, że po tym, gdy Niemcy wygrają wojnę, wywiezie ją na Krym, gdzie zostanie jego żoną. Miał stwierdzić, że skoro ona sama nie chce, to nie weźmie jej siłą. Żołnierz ten wydawał jej się odrażający, ale okazał się być, jeśli tak w ogóle można powiedzieć, nieco lepszym człowiekiem niż jego towarzysze. Jak wspominała ta kobieta, bronił ją przed innymi ronowcami. A kiedy raz musiał zostawić ją samą, zostawił jej nawet pistolet. Zastanawiała się wówczas, czy nie popełnić samobójstwa. Ale stwierdziła, że skoro, pomimo tak dramatycznych okoliczności, do tej pory nic jej się nie stało, to może pisane było jej ocalenie. Kobiecie tej udało się w końcu uciec z Zieleniaka. Przyłączyła się do grupy cywili, prowadzonych do obozu przejściowego w Pruszkowie.
Po kapitulacji okazało się, że kobieta przetrzymywana przez ronowców przez sześć tygodni, w wyniku gwałtu, zaszła w ciążę. Trafiła na lekarza, który za dokonanie aborcji zażądał od niej ogromnych pieniędzy. Pozostała praktycznie bez środków do życia. Rodziców straciła wcześniej, przyjaciele przebywali jeszcze w Anglii, także tam po kapitulacji trafił jej narzeczony – powstaniec walczący na Mokotowie. Jego rodzice, którym opowiedziała, co ją spotkało, otoczyli dziewczynę opieką. Do kraju młody mężczyzna wrócił już z inną kobietą. Opowiedziała mu, co ją spotkało. Powiedział jej wtedy, że jego żoną może zostać jedynie dziewica. Przeżyła kolejny dramat. Z relacji jej koleżanki dowiedziałam się, że rodzice byli zszokowani postawą syna i się od niego odwrócili. Stanęli po stronie byłej wybranki syna, wspierając ją w tym trudnym momencie. W końcu ułożyła sobie życie ze starszym mężczyzną, który postawił jej jeden warunek: zostanie jego żoną, jeśli z nim wyjedzie i zerwie wszystkie warszawskie kontakty. Tak się stało. Ceną za nowe życie była jednak samotność wśród tłumu.
O swoich przeżyciach z czasów okupacji i Powstania Warszawskiego opowiedziały kobiety znane, między innymi wspaniałe aktorki: Irena Kwiatkowska, Małgorzata Damięcka-Lorentowicz, Danuta Szaflarska, Alina Janowska, a także scenografka Krystyna Zachwatowicz-Wajda. Obok pojawiły się historię pań, które nie stały się osobami publicznymi, dla większości czytelników pozostają anonimowe. To był świadomy zabieg?
I tak, i nie. Jako marketingowiec wiem, że ludzie chętniej czytają o postaciach, które znają. Jeśli ktoś uwielbiał Irenę Kwiatkowską, wspaniałą aktorkę, to chętnie pozna jej losy okupacyjne i powstańcze. To samo dotyczy pań: Danuty Szaflarskiej, Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej i wielu innych. Zdaję sobie również sprawę, że nie wszyscy wielbiciele ich talentów mają świadomość tego, że na przykład Irena Kwiatkowska była łączniczką w powstaniu. Nie koncentrowałam się na nazwiskach, funkcjach w powstaniu, interesowały mnie konkretne doświadczenia.
Mówiliśmy o przemocy fizycznej, która dotknęła część kobiet. A jakie doświadczenia były wspólne wszystkich kobietom w powstaniu?
Wspólne było na pewno przekonanie, że robiły to, co trzeba było. Żadna z nich nie miała przeświadczenia, że robiła coś wyjątkowego, że była szczególnie odważna, że jakoś się wyróżnia z grona innych uczestników powstania. Wyraźnie odcinały się od słowa "bohaterka". Drażniło je nadużywanie słowa "patriotyzm".
Charakterystyczne było również to, że każda z kobiet miała wiele traumatycznych doświadczeń czy widziała sceny, których nie potrafiła wymazać z pamięci do końca życia. Niechętnie jednak o tym wszystkim opowiadały. Uważały, że zrozumieć może je tylko ten, kto sam przeszedł przez piekło powstania.
Z drugiej jednak strony u prawie każdej z kobiet widoczna była troska o drugiego człowieka, ale i fakt, że pomimo tego, iż przyszło im żyć w koszmarnej rzeczywistości, pozostały kobietami. Na miarę ówczesnych możliwości starały się dbać o swój wygląd. Prawie każda marzyła o tym, by mieć tak bardzo popularną wówczas bluzę-panterkę, kombinezon, kolorową apaszkę albo bluzkę uszytą z jedwabiu (z tego materiału wykonane były spadochrony ze zrzutami dla powstańców). Wiele kobiet podczas powstania po raz pierwszy założyło spodnie. Prawie każda z nich od razu pokochała ten nowy dla nich strój.
Próbowały również dbać o higienę i czystość. Czasami musiało się to ograniczyć do umycia twarzy kubkiem cudem zdobytej wody, otrzepania bluzki z pyłu ceglanego, czy poprawienia potarganych włosów. Było to jednak ważne. Jak stwierdziła jedna z kobiet, takie "trzymanie fasonu" pomagało im psychicznie.
Każda z kobiet miała inne doświadczenia. Różniły się wiekiem, sytuacją rodzinną, specyfiką dzielnicy, w której przebywały i rodzajem pełnionej służby. Z drugiej jednak strony wszystkie aktywnie włączyły się do walki. Były kobietą-żołnierzem. Były na służbie.
Ale zdarzało, że ktoś "dezerterował"...
Mówi pan o historii Danuty Mancewiczówny? To była bardzo ciekawa postać. Należała do Kolegium A - oddziału, który zaczynał walkę na Woli, ale miał przebić się do Śródmieścia. Jednak ze względu na ogromną wartość bojową został szybko wcielony do Batalionu "Zośka". Łączniczki i sanitariuszki z tej jednostki trafiły do centrum miasta. Po rozpoczęciu walk wykonywały rozkazy, pomagały w szpitalach, ale nie wyobrażały sobie, że miałyby dłużej przebywać z dala od "swoich" żołnierzy. Dwie z nich - w tym Mancewiczówna - postanowiły "zdezerterować", czyli opuścić posterunek w Śródmieściu i dołączyć do swoich towarzyszy broni. Nigdy nie słyszałam, żeby tego żałowała. Decyzja o powrocie na Wolę była dla niej w mojej ocenie czymś naturalnym. Bo chociaż samowolnie przeszła do innej dzielnicy, to uczestniczyła w bardzo ciężkich walkach, została ranna na Starym Mieście. I znów była częścią swojego oddziału.
Były lojalne, oddane sprawie i przywiązane do swoich kompanów. Z poświęceniem walczyły z wrogiem, ale musiały się mierzyć z czymś, co dziś określilibyśmy dyskryminacją, a może nawet hejtem ze strony wyższych rangą.
Tak, zdarzały się postawy, które dzisiaj niektórzy określiliby jako seksistowskie. Choć myślę, że same uczestniczki powstania byłyby niezadowolone z takiego określenia, które jest chyba zbyt mocne, niepasujące do tamtych czasów.
Ich rówieśnicy, koledzy z oddziałów, doceniali ich zaangażowanie. Większy problem mieli z tym niektórzy oficerowie – wychodzili z założenia, że "baba" w wojsku to pech i samo zło. Ewentualnie godzili się na obecność kobiet w kuchni wojskowej, ale nic więcej. Ostatecznie musieli zaakceptować jednak fakt obecności kobiet w powstańczej armii.
Dochodziło do konfliktów. Jednym z powodów była kwestia posiadania broni. Z dużym zaskoczeniem odkryłam w prasie powstańczej artykuł, cytujący rozkaz dowództwa warszawskiego okręgu Armii Krajowej, odbierający kobietom prawo do jej noszenia. Chyba że wykonywały bardzo niebezpieczną misję.
Zarzewiem, już innego kalibru, był spór o spodnie. Przed wojną nosiły je tylko artystki, sportsmenki albo kobiety wyemancypowane. O spodniach, które większość kobiet walczących w powstaniu miała pierwszy raz na sobie w sierpniu 1944 roku, jedna z pań powiedziała: "wygodnie, ciepło i jeszcze nikt mi pod spódnicę nie zagląda". Natomiast niektórzy oficerowie uważali, że kobiety nie mogą nosić spodni.
W książce przytaczam na przykład relację jednej z kobiet. Wspomina ostrą reprymendę, którą otrzymała od dowódcy. Wydał jej jednoznaczny zakaz chodzenia w spodniach. Uważał, że kobieta nosząca sukienkę czy spódnicę zawsze może podać się za ludność cywilną, co dawało szansę ocalenia życia. Nie interesował go fakt, że spódnicę, w której poszła do powstania, podarła, przechodząc przez mur. Następnego dnia miała zameldować się w spódnicy. Była zrozpaczona – nie potrafiła szyć. Pomogły jej jednak koleżanki z oddziału, które uszyły nowy strój z wojskowego koca. Nazwały go "model powstaniec 44".
Był też na przykład zakaz używania szminki, który odnalazłam w powstańczych archiwach: "Wobec powagi sytuacji nie wypada, aby kobiety-żołnierze używały szminki, względnie karminu".
Kobiety wychodzące z miasta z dużym żalem wspominały o tym, że muszą zostawić swoje ulubione stroje. Krystyna Zachwatowicz-Wajda, pseudonim Czyżyk, wspominała o pięknych butach, tak zwanych sznurkowcach. Niewiele mówiąca o sobie Irena Kwiatkowska powiedziała, że zostawiła pięknego, niebieskiego lisa, na którego tak długo pracowała. Ale z drugiej strony były również kobiety, które wychodząc z miasta, zabrały ze sobą obok najpotrzebniejszych rzeczy, takich jak mydło, bielizna i piżama, również lokówki do kręcenia włosów.
Myślę, że w tym kontekście ciekawa jest postać artystki – Hanki Brzezińskiej, która zabierając z płonącego 1 sierpnia domu kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wzięła nuty piosenek, które wykonywała, futro i flakon perfum Chanel No. 5. Na dodatek później w szpitalu te perfumy wykorzystywała jako swoisty lek. Skrapiała nimi chusteczki ciężko rannych powstańców. Prosili ją wielokrotnie: "pani Haniu, niech pani przyjdzie jeszcze raz – tak pięknie pachnie!".
Służba kobiet – poza tym, że często były sanitariuszkami, łączniczkami, walczyły na pierwszej linii frontu – ograniczała się do różnych prozaicznych czynności takich jak mycie podłóg. Nie obrażały się, nawet te, które skończyły szkołę podchorążych.
To historia dotycząca między innymi Jadwigi Tomaszewskiej-Podrygałło, pseudonim "Isia". Była wykwalifikowanym żołnierzem po podchorążówce. W czasie okupacji w oddziale "Dysk" należała do najbardziej doświadczonych łączniczek. Wiedziała, jak się posługiwać bronią. Powstanie zastało ją w Śródmieściu, gdzie postanowiła przyłączyć się do jednego z oddziałów. Miała wtedy 24 lata, ale nikt jej nie wierzył, bo wyglądała jak dziewczynka. Dostała mało przyjemny pseudonim "Przybłęda" i została przydzielona do mycia podłóg w jednym z mieszkań, gdzie miał powstać powstańczy szpital. W tym budynku wybuchł pożar, a dzięki swojemu doświadczeniu uratowała z ognia wiele przedmiotów liturgicznych. Zaczęto ją wypytywać o przeszłość, ale ona postanowiła, że nie chce budować swojej pozycji na tym, co robiła wcześniej. Została łączniczką do zadań specjalnych i już pod nowym pseudonimem - jako "Szczeniak" - była bardzo cenioną postacią wśród powstańców.
Inną wspaniałą postacią, której losy pani przypomina jest Małgorzata Damięcka-Lorentowicz, znana niektórym między innymi jako babcia Wolańska z komedii "Kogel-mogel".
W powstaniu była sanitariuszką. Jej historia zrobiła chyba na mnie największe wrażenie i najbardziej mnie dotknęła. Już po napisaniu książki miałam okazję poznać jej rodzinę i wówczas mogła uzupełnić pewne informacje na temat jej losów. "Duda" - bo taki nosiła pseudonim - walczyła w Zgrupowaniu "Kryska" na Czerniakowie. Swoje najbardziej dramatyczne chwile przeżyła we wrześniu 1944 roku, gdy upadała dzielnica, w której działała jej jednostka. Była wówczas ze swoim oddziałem w domu pod adresem Solec 53, który opanowali Niemcy. Na jej oczach został tam rozstrzelany jej dowódca "Szumski". Jak się później okazało, był również jej wielką miłością. Była świadkiem powieszenia kapelana zgrupowania, bardzo znanego księdza Józefa Stanka "Rudego". Widziała, jak rozstrzeliwani są ranni, wyciągani w brutalny sposób z piwnicy. Natomiast sama "Duda" uniknęła śmierci dzięki swojemu silnemu charakterowi, graniczącemu z tupetem. Żandarm niemiecki kazał jej się odwrócić twarzą do ściany, na co powiedziała mu, że jak chce ją rozstrzelać, to ma jej patrzyć w oczy. Na to on kazał jej podnieść ręce do góry w geście poddania się. Ona więc stwierdziła, że nie ma nic w kieszeniach i nie podniesie rąk. A gdy zobaczył na jej szyi krzyżyk, wyciągnął po niego rękę. Ona zaś spojrzała w taki sposób, że się wycofał. Odwrócił się od niej, pozwalając jej odejść i wbić się w tłum cywilów. Przeszła z Czerniakowa na Wolę. Ocalała dzięki mężczyźnie, który przyłączył się do jej oddziału. Okazał się być szpiegiem niemieckim, ale miał przedziwną mentalność. O ile chronił kolegów z drużyny, to innych powstańców zabijał.
Pani Damięcka-Lorentowicz po powstaniu najpierw znalazła się w Pruszkowie, później w Milanówku, gdzie przyłączyła się do Polskiego Czerwonego Krzyża. W 1945 roku młodzi włączyli się do odbudowy Warszawy, ona trafiła do działu grobownictwa. Dokumentowała groby powstańcze. Opowiadała, że było to dla niej bardzo traumatyczne doświadczenie. Musiała rozpoznawać ciała swoich koleżanek po charakterystycznym obuwiu, biżuterii czy fragmencie garderoby. Swoją pracę zaczęła na Czerniakowie, później była na Żoliborzu i Starym Mieście. Ciężarem dla niej było również to, że musiała prowadzić dokumentację dotyczącą poległych i komunikować się z ich rodzinami.
Przez te doświadczenia przez długi czas nie potrafiła ułożyć sobie życia. Studiowała najpierw stomatologię, później nauki polityczne. Była na kilku wydziałach, ale nigdzie nie potrafiła się zadomowić. Spokój odzyskiwała jedynie w teatrze. Uznała, że scena może być jedynym takim miejscem, gdzie będzie mogła wykrzyczeć całą swoją rozpacz i ból. Jednak swoje wspomnienia, w jednej z wypowiedzi dotyczącej powstania, pani Małgorzata zakończyła słowami: "Nie wykrzyczałam, zostałam aktorką komediową". To było dla mnie tym bardziej przejmujące, bo wiemy, że aktorzy komediowi bardzo często pod tą uśmiechniętą twarzą skrywają ogromne traumy.
"Kobiety '44" to już siódma pani książka o Powstaniu Warszawskim. Jednak ta wydaje się być szczególną. Jak pani zniosła te wszystkie makabryczne historie, opisy, świadectwa doświadczeń kobiet w powstaniu?
Chyba najtrudniejszym doświadczeniem było zmierzenie się z historiami kobiet, które zostały zgwałcone na Zieleniaku, o których na dodatek opowiadały zupełnie innym, nie zawsze do końca zrozumiałym językiem. Mówiły, że to wszystko, co się tam działo, było w zasadzie "zwyczajne" czy "normalne", że każdą z nich to spotkało, że każda z nich musiała przez to przejść. To było dla mnie zderzenie z niezrozumiałą dla mnie rzeczywistością. Żeby skończyć ten rozdział, żeby móc to zrozumieć, a potem opisać, musiałam porozmawiać z koleżanką, która jest terapeutką i pomaga od wielu lat skrzywdzonym kobietom.
Myślę, że ta książka jest o kobietach takich jak my, że współczesne kobiety mogą z niej bardzo dużo czerpać. Przede wszystkim dużo siły. To historie osób, które po ogromnej traumie budowały swój świat na nowo. Musiały też odreagować na swój sposób to, czego doświadczyły. Książka ta nawiązuje do wielu aktualnych problemów. Mentalność ludzka nie zmienia się od wieków. Inna jest tylko otaczająca nas rzeczywistość. Również i teraz wiele kobiet znajduje się w bardzo trudnej sytuacji – doświadczają przemocy fizycznej, psychicznej, seksualnej. Każda z nich powinna mieć prawo do pomocy, ochrony, nawet chociaż możliwości skorzystania z telefonu zaufania. Patrząc też na losy bohaterek mojej książki, możemy sobie uświadomić, że dzięki pomocy psychologa, terapeuty, kogoś, kto nas wysłucha, można oszczędzić sobie kilkudziesięciu lat życia w ogromnej traumie. Myślę, że jest to taka książka, która może zmienić życie wielu kobiet.
Agnieszka Cubała debiutowała książką "Ku wolności... Międzynarodowe, polityczne i psychologiczno-społeczne aspekty Powstania Warszawskiego". Później tworzyła kolejne, dotyczące różnych aspektów powstańczej rzeczywistości, w tym popularną "Miłość '44". Pracowała w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie koordynowała prace nad realizacją scenariusza ekspozycji stałej. Konsultowała dwa rozdziały polskiej edycji książki Normana Daviesa "Powstanie '44".